Błękitni Kielce

2tk.pl 2 tygodni temu

Wygrodzony metalowym parkanem plac, obszerny majdan zaraz za gmachem wudeku. W kwadracie wyznaczonym ulicami Ściegiennego, Gagarina i Marchlewskiego. Czwarta, ta przed najważniejszym w całych Kielcach przybytkiem kultury, nie posiadała po wojnie przypisanej nazwy.

Rok 1999. Arena sukcesów i porażek.
Fot. archiwum autora

O ochrzczeniu ulicy, która była, ale oficjalnie i urzędowo nie istniała, po prostu pewnego dnia w magistracie zapomniano. Przed wojną plac nosił wprawdzie imię Józefa Piłsudskiego, ale gdy zmienił się ustrój polityczny, natychmiast ślad po Marszałku zamazano. Tak skutecznie, iż przy okazji zapomniano o nadaniu obszernemu fragmentowi miasta nowej nazwy. Gazon przed domem kultury, podobnie zresztą jak obszerny, ale zarośnięty jak nieboskie stworzenie samosiejkami i dzikimi pnączami skwerek, tworzyły zwarty kompleks. Ale oficjalnie nie istniały jako miejskie tereny zielone. Co z tego, iż z tej akurat strony, od tej oazy zieleni na Rogatce, skweru pociętego elegancko wytyczonymi i wysypanymi szutrowym kruszywem ścieżkami, okrojonymi na dodatek i wtopionymi w trawniki betonowymi krawężnikami, znajdowało się ozdobione arkadowym podcieniem główne wejście do domu kultury. Z reprezentacyjną rampą, z elewacją ozdobioną eleganckim plafonem z herbem miasta. Z górującym na pierwszej kondygnacji balkonem, z którego oficjele i dygnitarze pozdrawiali zgromadzone w dniach państwowych świąt, tłumy kielczan. Nazwę placu wytarto i skazano na zapomnienie. Co trwa i w czasach współczesnych, bo pamięć Marszałka i twórcy odrodzonego państwa, uhonorowano peryferyjną, osiedlową ulicą, rozdzielającą dwa osiedla: Świętokrzyskie i Na Stoku. Chichot historii sprawił przy tym, iż ulicy, która dzisiaj nosi imię Józefa Piłsudskiego, patronowała przez długie lata Hanka Sawicka.

Rok 1967. Stadion sportowy przy wąskiej jak kicha ulicy Marchlewskiego. Z tej strony znajdowały się kioski, w których sprzedawano bilety na mecze, mitingi lekkoatletyczne, a choćby koncerty organizowane na płycie boiska.
Fot. Jan Siudowski
Ze zbiorów Muzeum Historii Kielc

Natomiast adres pocztowy Wojewódzki Dom Kultury posiadał zawsze (a i w tej chwili także). Jeden i ten sam. Niezmieniany od pokoleń – Kielce, ulica Ściegiennego 2. Elegancki i reprezentacyjny, zaprojektowany w latach trzydziestych przez wybitnego warszawskiego architekta, Egdara Norwetha, budynek stanowił zawsze istotny akcent w tej części miasta. W latach odeszłych dawno w przeszłość, to był jeden z kilku znaczących punktów orientacyjnych dla wszystkich pojawiających się w Kielcach przybyszów. Nie tej samej rangi, co górujące nad miastem wieże pałacu, sygnaturka katedry, czy kominy wapienników Kadzielni, ale z całą pewnością podobnego znaczenia jak dworzec kolejowy, wieże ceglanej świątyni świętego Krzyża, jak plac Partyzantów z gmachem ratusza, czy linia pryncypalnej ulicy. Otoczony parkanem ze stalowych, zakończonych spiczastymi grotami pik, ozdobiony na narożnikach kamiennymi pylonami, w które wtopiono budzące grozę topory halabard, z wyłożonym marmurowymi płytami foyer, z pobudzającymi dziecięcą wyobraźnię, intarsjowanymi parkietami komnat przeniesionych w siermiężne lata pięćdziesiąte, jakby wprost z magnackiej czy królewskiej rezydencji.

Urok i elegancja budynku, co nieco, pryskały na zapleczu. Podwórze wyłożone co prawda nie trylinką, ale ustawioną na sztorc czerwoną cegłą, zostało zdegradowane przez administrację do podłej roli składowiska, wysypanego na pryzmy węgla i koksu. Ciężarówki przez połowę roku zwoziły i zsypywały na hałdy opał do pieców, zlokalizowanej w podziemiu budynku, kotłowni. Przez drugie pół roku czterech palaczy z szuflami przesypywało ten koks do stalowych pojemników, targało do towarowej windy, zwoziło do podgrzewających wodę instalacji centralnego ogrzewania pieców. Nad budynkiem unosił się zimą pióropusz czarnego dymu, drobiny spalin osiadały na drzewach, dachach domów, fruwały w powietrzu jak płatki czarnego śniegu.

Za ostatnimi garażami i warsztatami technicznymi, dwa kroki od wkopanej trzy metry w ziemię sali gimnastycznej, zaczynało się królestwo wieloletniego kierownika administracji domu kultury. Dobrotliwy, wiecznie uśmiechnięty Henryk Miszczyk, jakimś cudem, sobie tylko znanymi sposobami, zdołał wygospodarować zagon ziemi, podzielić ten kawałek na grządki i rabaty. W ciasnym kącie znalazło się miejsce na mikroskopijne ogródki działkowe, w których ośmiu, czy dziesięciu pracowników domu kultury hodowało warzywa. Po pracy instruktorzy zespołów artystycznych, bibliotekarze, kinooperatorzy, plastycy, grzebali grabkami i motykami, spulchniając ziemię, hodując dla własnych potrzeb marchew, buraki, ogórki, rzepę. Na kilku krzakach pyszniły się owoce agrestu, malin. Kwiatów na tych działkach nie piastowano, ziemia rodziła przede wszystkim warzywa. Sam inicjator zagospodarowania ugoru, za betonowymi murami zaplecza technicznego, w stalowych klatkach, hodował okazałe nutrie. W jakim celu i po co – wiedział tylko i wyłącznie on. Brunatne szczury budziły ciekawość wtajemniczonych w fermę chłopaków z okolicy. Nie było dnia, żeby na dachach garażu, przylegającego do wybetonowanego basenu, w którym taplały się gryzonie, nie koczowały zaciekawione obyczajami zwierzaków dzieciaki z bloków przy Marchlewskiego. Albo z pierwszego w mieście wieżowca przy Krakowskiej.

Rok. 1964.
Fot. Janusz Buczkowski
Ze zbiorów Muzeum Historii Kielc

Kolejny plac na zapleczu domu kultury był przypisany sportowcom. Tutaj trzy razy w tygodniu trenowali, uwielbiani przez wszystkich kielczan, pięściarze „Błękitnych”. Zawodnicy I ligowego klubu tylko czasem podjeżdżali na zajęcia samochodami, ale nie własnymi limuzynami, tylko taksówkami „Warszawa”, albo milicyjnymi gazikami. W pierwszym przypadku nie zawsze płacili za kurs. Kierowcy bowiem – tak bywało – nie tylko osobiście znali kieleckich championów, ale należeli do najbardziej fanatycznych kibiców klubu. W drugim przypadku natomiast, bokserzy pojawiali się na treningach prosto z pracy w komisariatach przy Wesołej albo Gwardii Ludowej. „Błękitni” byli przecież utrzymywanym przez gwardyjskie zrzeszenie klubem, każdy sportowiec był etatowym milicjantem. Gdy kończył karierę i odwieszał na kołku rękawice, przechodził do pracy w komendzie, w której wcześniej był fikcyjnie zatrudniony. Sportowcy w barchanowych dresach całymi godzinami szlifowali formę, łapali kondycję. Drogosz, Stawski, Bielecki, Ciuka, Kudła, Kujawa, Ozimek, Treliński, Trzepieciński, Wątroba, Romaniszyn, Celebański. Herosi i idole, mistrzowie Polski, olimpijczycy.

Na zapleczu domu kultury zlokalizowana została była bowiem kraina szczęśliwości. Cały kompleks bieżni, rzutni, tenisowych kortów, strzelnica, wysypane tłuczniem i ubite żwirem place do siatkówki, koszykówki i piłki manualnej. No i to, co najważniejsze i najbardziej ekscytujące: reprezentacyjne boisko, największe i najpiękniejsze w mieście. Całymi latami, co roku, od momentu gdy przygrzało wiosenne słońce, stapiające do imentu pryzmy śniegu, każdy dzień składał się z prostego harmonogramu. Codziennie, każdego dnia, zaraz po lekcjach, gnaliśmy czeredą z kamienic i bloków Krakowskiej Rogatki na przyciągające tajemną mocą, zarośnięte trawą, pola sportowego kompleksu.

Rok 1962. Spartakiada lekkoatletyczna.
Fot. Janusz Buczkowski
Ze zbiorów Muzeum Historii Kielc

W powszednie dni królowała – co całkowicie zrozumiałe – piłka nożna. Futbolówki z prawdziwej skóry nie mieliśmy, gdzie tam! Piekielnie droga piłka była w tamtych latach nie do kupienia dla czeredy wyrostków. Jak kiedyś wykrzyczał do mikrofonu jeden z komentatorów sportowych, przedmiot zrozumiałego pożądania wchodzących na murawę piłkarzy, to była mrzonka, kompletnie abstrakcyjne marzenie nie do spełnienia. Co innego gumianka. Piłka, która bezlitosne kopanie skórzanymi buciorami z podkówkami na szutrowym podłożu placu sportowego za kortami tenisowymi, albo na placu wyłożonym trylinką, wytrzymywała najdłużej tydzień. W sklepie z zabawkami kosztowała dwadzieścia złotych. Gdy zrobił się z niej bezkształtny flak i uszło z sykiem powietrze, większego zmartwienia nie było. Wystarczyło przebiec po zagajniku, rozejrzeć się w rosnących w okolicy krzakach, poszperać pod ławkami na skwerku, powałęsać się między ruinami browaru Karscha. Zebrać ze trzydzieści pustych butelek, porzuconych byle gdzie przez dżentelmenów spożywających gorzałkę w urokliwych okolicznościach kieleckiej przyrody. Następnie należało wypłukać osad z ziemi, odkleić etykietki, sprawdzić czy nie jest przypadkiem wyszczerbiona wlewka na szyjce. Zapakować cały towar do worka i we dwóch, czasem trzech, gdy butelek było więcej i jutowy worek mocno ciążył, sprzedać łup.

Puste butelki odnosiliśmy najczęściej do skupu prowadzonego przy ulicy Krakowskiej przez pana Szponta. Siwy mężczyzna wyciągał z pakamery drewnianą skrzynkę, brał po kolei każdą flaszkę, patrzył pod słońce, sprawdzał czy nie pęknięta, nie skancerowana. Sięgał do kieszeni i odliczał należność. Rachunek był zawsze prosty – trzydzieści pustych, czystych flaszek, to było piętnaście złotych. Już były grosze na nową gumówkę. Mała piłka kosztowała przecież w każdym kiosku „Ruchu” tylko dziesięć złotych. Na dużą, taką za trzydzieści złotych, nie było nas nigdy stać. Zresztą ogromna kula nie nadawała się zbytnio do gry. A i żywot miałaby równie krótki jak ta tańsza i mniejsza. Najbardziej przemądrzały na całym podwórku ośmiolatek, Wiesiek, syn wiecznie podpitego szewca, uznał autorytatywnie, iż się nie opyla. Nie warto tracić uskładanych z butelek złotówek.

Z czasem odkryliśmy, iż prawdziwi piłkarze z klubu sportowego, po swoich treningach nigdy nie liczą wykopanych poza boisko piłek. Wystarczyło cierpliwie poczekać i już mieliśmy na własność dwie, może trzy prawdziwe, skórzane, sznurowane piłki. Teraz mecze na łąkach były na sto fajerek. Kto nigdy nie kopnął takiej piłki podbiciem stopy pod samo niebo, albo nie strzelił w okienko bramki wymazanej wapnem na drewnianym płocie, ten nic nie wie o sporcie. O emocjach i satysfakcji zawodnika także. Chłopaki z Rogatki, którym niekończąca się nigdy gra weszła w krew, z czasem zostali gwiazdorami na zdecydowanie szerszą niż podwórkowa skalę. „Bilu”, Zdzichu Buczak, stoper „Błękitnych przez długie sezony, bracia Konieckiewiczowie, bramkarz, Stachu Wąchała, pomocnik, Pawełek Gromulski, bracia Grendowie, „Żaba” Majcherczyk i jeszcze tylu, tylu innych.

Wszyscy, jedną gromadą, co niedzielę, chodziliśmy na trybuny boiska za WDK-iem. Na mecze trzecioligowych piłkarzy „Błękitnych Kielce”. Wejście na stadion było płatne, nie za dużo co prawda, ale zawsze. Patentów na zmylenie ustawionych przy bramkach porządkowych, z czerwonymi opaskami na rękawach odświętnych garniturów, mieliśmy kilka. Najprostszy z nich, to ustawienie się przed wejściem i pokorne skamlenie do dorosłych kibiców:

proszę pana, wejdę z panem, wejdę…

Najdłużej na litość takiego gościa z biletem czekało się pięć minut. Facet brał nieboraka za rękę i rzucał do porządkowego – z synkiem dzisiaj wchodzę. Nie wiem dlaczego, na ten naiwny numer łapali się wiecznie działacze, którzy kibiców przepuszczali za furtkę. Przecież znali nas wszystkich niczym złe szelągi. Znowu się udało, porządkowi nie zareagowali, przymknęli znowu oko. Wchodziliśmy dumni niczym stado pawi, gnaliśmy biegiem po schodach na koronę trybun. Na dechy solidnych ławek umocowanych na ułożonym z betonowych płyt amfiteatrze. Albo na metalową, ustawioną na wirażu boiska, wieżę z nieruchomym, bo przecież tylko wymalowanym na płycie zegarem, bez wskazówek. Wystarczyło wdrapać się po trzydziestu ośmiu szczeblach drabiny, by z wysokości piętnastu metrów, jak panisko oglądać sportowe zmagania naszych idoli. Gdy byliśmy już poważnymi, czternastoletnimi podrostkami, już to nie chwytało.

Wymyśliłem wtedy równie prosty, co skuteczny sposób. Obok boiska były korty tenisowe, na których białym sportem delektował się kielecki establishment: adwokaci, sędziowie, lekarze, aktorzy. W niedzielę, z torbą ze sprzętem na ramieniu, wchodzili bocznym wejściem na teren stadionu. Złożyliśmy grosze w kilkunastu, kupiliśmy jedną rakietę. Z takim rekwizytem w ręce, bezczelnie łgając, iż udajemy się akurat na tenisowy trening, bez problemów omijaliśmy ustawiony przez porządkowych posterunek. Potem wystarczyło rakietę przerzucić przez parkan, by przed pilnującym wejścia strażnikiem meldował się z zaklęciem „idę na trening”, kolejny „zawodnik”. Rekord, jaki ustanowiliśmy w jednym sezonie to ośmiu wyrostków z jedną rakietą, którzy bez problemów znaleźli się na trybunach. W ostateczności można było przeskoczyć przez płot, ale to nie było honorowe wejście na mecz. W żadnym wypadku.

Za główną płytą stadionu przy ulicy Marchlewskiego, z drugiej strony kompleksu sportowego, było jeszcze jedno boisko. Takie koślawe i podobne bardziej do wiejskiego wygonu dla bydła. Tutaj łapali formę bokserzy. Biegali też jak nakręceni lekkoatleci „Budowlanych”. Czasem swoją sprawnością i krzepą popisywali się szeregowcy i kaprale z jednostki wojskowej na Stadionie. Konkurencje nie były zbytnio skomplikowane. Ograniczały się w zasadzie do biegu w masce gazowej i do rzutów piłeczką palantową. Po latach zrozumieliśmy, iż to w zasadzie zawody militarne, a poczciwa piłeczka imituje zaczepny granat.

Na boisku treningowym swoje mecze rozgrywali gościnnie piłkarze B-klasowego klubu „Lechia” z Pakosza. To były dopiero zawody mistrzów! Nie raz i nie dwa zdarzało się, iż na godzinę przed meczem działacze ganiali po melinach Baranówka, Krymów, Kawetczyzny i wyciągali na boży świat umordowanych i nieprzytomnych z opilstwa orłów, którym przyszło się zmierzyć w prawie śmiertelnym boju z rywalami z Niewachlowa, Sędziszowa, Piasków pod Jędrzejowem, Łagowa albo Wiślicy czy Daleszyc.

Odkryliśmy szybko, iż bój w najniższej klasie rozgrywek to miła dla oka, podniecająca, wzbudzająca pusty śmiech, tania, bo bezpłatna, rozrywka. Niezapomniane spotkania, gdy rozbiegani po murawie zawodnicy nie za bardzo wiedzieli, gdzie akurat toczy się piłka, albo gdzie znajduje się swoja, a gdzie obca bramka. Mistrz sportu, któremu udało się przebiec całe trzydzieści metrów boiska, nadludzkim wysiłkiem, docierał jeszcze do usadowionych za linią autową kibiców, wyszarpywał z ręki obserwatora butelkę i doił duszkiem pół flaszki prostego wina. Po tym zastrzyku adrenaliny, jakby nigdy nic, wracał na boisko i biegał na skrzydle niczym sprinter, Marian Foik.

W tych meczach nie liczyło się, kto wygra i zdobędzie punkty, bo większe znaczenie miało to, która drużyna dotrwa do końcowego gwizdka. Po meczu obydwie ekipy, gospodarze i goście, pakowali się pod plandeki dostawczych samochodów „żuk”, by w zgodzie i pełnej harmonii udać się na leśną polanę pod Telegrafem, na wydany przez działaczy bankiet. Jeden z zawodników odkrył nam kiedyś niekoniecznie głęboko ukrytą tajemnicę, iż właśnie tam, przy kęsie kaszanki czy salcesonu włoskiego, w miłej, przyjaznej atmosferze przy ognisku, ustalany jest ostateczny wynik popołudniowego starcia na boisku. Przecież nie zawsze chodzi o to, by złapać króliczka, ale pogonić mu kota.

Nie mniej emocji budziła zlokalizowana w kącie kompleksu strzelnica z ustawionymi przed usypaną pryzmą tarczami. Godzinami słychać było suchy trzask kabekaesów. Dla chłopaków szczególnie łakomym trofeum po strzelaniu były miedziane i mosiężne łuski po nabojach. Znajdowało się je grzebiąc niczym kura pazurami w trawie. Równie cenne były papierowe tarcze, które wykorzystać można było później do rzutków strzałkami. Tarcze zdobyć bywało trudno, bo instruktorzy natychmiast po zakończeniu strzelania zdzierali płachty ze stojaków. Kiedyś jeden z desperatów ułożył się za kulochwytem i gdy umilkła palba, wyskoczył z ukrycia. Nie przewidział, iż to tylko jedna seria, bo znowu rozległy się strzały. Sierżant, który akurat szkolił strzelających, zemdlał, a nasz kolega – na szczęście przez nikogo nietrafiony – padł jak rażony gromem. Baran się nazywał, co najlepiej tłumaczy ten żałosny incydent.

Fot. archiwum
Fot. archiwum autora

Autor: Ryszard Biskup
Kielczanin, dziennikarz, fotoreporter, podróżnik, regionalista i historyk. Przez ponad ćwierć wieku związany z dziennikiem „Słowo Ludu”. Laureat kilkudziesięciu dziennikarskich konkursów. Od wielu lat także przewodnik turystyczny oraz licencjonowany pilot wycieczek zagranicznych. Ponadto, autor wielu artykułów naukowych i książek.

Tekst pochodzi z książki „Ze sztambucha i raptularza, czyli ocalić od zapomnienia. Kielce 1950-2000”.

Więcej tekstów Ryszarda Biskupa na www.2tk.pl w zakładce „Spacerkiem po mieście”.

Idź do oryginalnego materiału