Kuchnia

Jeden kęs w sylwestrową noc. Tak blokujesz złą energię 2026 roku
Mąż postawił ultimatum: jego mama przeprowadza się do nas, albo rozwód!
Letnie zasady: czyli jak babcia Nadzieja i dziadek Wiktor próbowali pogodzić rodzinne tradycje z TikTokiem, telefonami i miejskimi zwyczajami wnuków podczas wakacji na polskiej wsi
Los uścisnął dłoń
Smalec na cenzurowanym. Czy naprawdę niszczy zdrowie?
Tylko ten płot mnie nie przegania. Czasem czuję, iż się do niego przywiązałem…
„Czy mogę posprzątać twoje mieszkanie za talerz jedzenia?” — Ale gdy milioner ją zobaczył, oniemiał z wrażenia.
Gwyn Morgan: Kanadyjczycy powinni podziękować Trumpowi za uderzenie w zarządzanie podażą
Teściowa zaproponowała przeprowadzkę do swojej trzypokojowej warszawskiej kamienicy – ale miała w tym swój ukryty cel — Bardzo dziękujemy za propozycję, to naprawdę hojnie z Pani strony. Ale jednak nie skorzystamy. Twarz teściowej rozciągnęła się w grymasie. — A dlaczego? Za dumni jesteście? — Nie, po prostu mamy już swoje miejsce. Dzieci musiałyby zmienić szkołę w połowie roku, a to trudne. Przyzwyczailiśmy się. Poza tym mamy nowy remont, wszystko świeże. A u Pani… — Krystyna zawahała się, dobierając słowa, ale zdecydowała się mówić konkretnie. — U Pani pełno pamiątek, cennych rzeczy. Dzieci są jeszcze małe, coś mogą stłuc, pobrudzić. Po co sobie dokładać nerwów? Gdy Krystyna wróciła z pracy do mieszkania, mąż stał w przedpokoju. Najwyraźniej czekał na nią… (Całość tak jak w oryginale – tekst wymaga długiego tytułu, bo jest oparty na pierwowzorze i wyczerpuje zawarte w nim niuanse.)
Rodzice męża postanowili zamieszkać z nami na starość, nie zadając sobie trudu, by zapytać o moją opinię
Jak sprawdzić, czy szarlotka jest upieczona
Dla Włochów to prawdziwy rarytas. Wystarczy chwila nieuwagi, by zamienił się w truciznę
Bosa dziewczynka sprzedawała kwiaty przed restauracją
Szwagierka przyszła do mnie bez zaproszenia, więc wystawiłam jej rzeczy na korytarz
Córka Gordona Ramsaya wzięła ślub ze znanym olimpijczykiem. Wśród gości Beckhamowie
Starsza kobieta przyjęła dwoje bezdomnych dzieci; 27 lat później, to oni zatrzymali jej wyrok.
Dla Norwegów i Brytyjczyków to najlepszy zamiennik ziemniaków. Polacy gardzą i dają świniom
Nie wyrzucaj jedzenia po świętach. W Rzeszowie możesz się nim podzielić
Od 1 stycznia 2026 r. nocny zakaz sprzedaży alkoholu w Nowym Targu
Co zrobić z jedzeniem, które zostało po świętach? Nie wyrzucaj – podziel się!
Urlop z bezczelną rodziną, czyli jak postawić granice krewnym: Dwa tygodnie w obskurnym pensjonacie, roszczeniowa ciotka Nina i finałowa kłótnia, po której wreszcie wszystko wychodzi na jaw
Królowała na śląskich ulicach na długo przed kebabem. Dziś wielu choćby nie kojarzy nazwy
Fondue na sylwestra – pomysł na efektowną i pyszną ciepłą przekąskę
Babcia zawsze trzyma się złotej zasady. Kluski śląskie wychodzą jędrne i mięciutkie
Ławka dla dwojga Śnieg już dawno stopniał, ale ziemia w skwerze wciąż była ciemna i mokra, a na alejkach leżały wąskie pasma piachu. Nadzieja Szymonowna szła powoli, trzymając torbę z zakupami i patrzyła pod nogi. Miała już od dawna taki nawyk: zapamiętywać każdą dziurę, każdy kamyk. Nie dlatego, iż była przesadnie ostrożna, ale po złamaniu ręki trzy lata temu strach przed upadkiem zagnieździł się gdzieś w piersi i nie chciał odejść. Mieszkała sama w dwupokojowym mieszkaniu na parterze, gdzie kiedyś wrzało od głosów, zapachów jedzenia i trzaskania drzwiami. Teraz panowała cisza. Telewizor szumiał w tle, ale często łapała się na tym, iż nie słucha, tylko patrzy na przesuwające się napisy. Syn dzwonił teraz już tylko w niedziele — pospiesznie, między innymi sprawami, ale dzwonił. Wnuk migał na ekranie, machał jej ręką, pokazywał jakieś zabawki. Radowała się, ale po zakończeniu rozmowy czuła wyraźnie, jak pokój znów wypełnia się bezruchem. Miała swój rytm dnia. Rano — gimnastyka, tabletki, owsianka. Potem krótki spacer do skweru i z powrotem, żeby „rozruszać krew”, jak mawiała pani z przychodni. W dzień — gotowanie, wiadomości, czasem krzyżówka. Wieczorem — serial i szydełkowanie. Ten porządek nie był wyjątkowy, ale trzymał ją „w pionie”, jak powtarzała sąsiadce z klatki. Tego dnia wiatr był ostry, ale suchy. Nadzieja Szymonowna doszła do swojej ławeczki przy placu zabaw i delikatnie usiadła na brzegu. Torbę postawiła obok, sprawdziła, czy zamek zamknięty. Blisko bawiła się dwójka maluchów w kolorowych kombinezonach, ich mamy plotkowały, nie zwracając uwagi na przechodniów. Po chwilowym odpoczynku postanowiła iść do domu. Od drugiej strony skweru, w stronę przystanku, powoli szedł Stefan Piotrowicz. On też miał nawyk liczenia kroków. Do kiosku z gazetami — siedemdziesiąt trzy. Do przychodni — sto dwadzieścia. Do tego przystanku — dziewięćdziesiąt pięć. Liczyć było łatwiej niż myśleć o tym, iż w domu nikt na niego nie czeka. Kiedyś był ślusarzem w dużym zakładzie, jeździł w delegacje, dyskutował z majstrami, śmiał się i kłócił z facetami w palarni. Teraz zakład dawno zamknięto, kolegów z pracy widywał coraz rzadziej. Jedni wyjechali do dzieci, inni już spoczywali na cmentarzu. Syn mieszkał w innym mieście, przyjeżdżał raz do roku, na trzy dni, zawsze w biegu. Córka miała rodzinę, dwójkę dzieci, kredyt na mieszkanie. Nie miał żalu — tak sobie powtarzał. Ale czasem, wieczorem, gdy za oknem było już ciemno, a kaloryfery głośno syczały, łapał się na tym, iż nasłuchuje, czy klucz nie zgrzytnie w zamku. Tego dnia wyszedł po chleb i po drodze zajrzeć do apteki. Kupił na zapas kolejne opakowanie tabletek na ciśnienie. Lekarka mówiła, by nie doprowadzać do kryzysu. Szedł, trzymając w kieszeni listę z zakupami zapisaną dużymi literami. Palce lekko drżały, gdy wyciągał ją, by sprawdzić, czy o niczym nie zapomniał. Podchodząc do przystanku, zobaczył, iż autobus właśnie odjechał. Ludzie już się rozchodzili. Na ławce siedziała kobieta w jasnoszarym płaszczu i niebieskiej czapce z włóczki. Torba z zakupami obok. Patrzyła nie na drogę, tylko na skwer. Zawahał się. Stać było mu niewygodnie, bolały lędźwie. Ławka była do połowy wolna, ale zawsze miał opory dosiadać się do nieznajomej kobiety. Różnie ludzie mogą pomyśleć. Ale wiatr przeszywał na wskroś, więc się odważył. — Można się przysiąść? — zapytał, lekko pochylając się naprzód. Kobieta odwróciła głowę. Miała jasne oczy z drobnymi zmarszczkami w kącikach. — Proszę, siadaj pan — odpowiedziała, przesuwając torbę. Usiadł, opierając się ostrożnie na brzegu ławki. Chwilę milczeli. Przejechał samochód, zostawiając za sobą zapach spalin. — Autobusy teraz jak chcą jeżdżą — powiedział, by przerwać ciszę. — Człowiek się na chwilę odwróci — zaraz nie ma. — Prawda — przytaknęła. — Wczoraj pół godziny stałam. Dobrze, iż chociaż nie padało. Spojrzał na nią uważniej. Twarz nie wydała mu się znajoma, ale w okolicy wielu nowych ludzi — bloki pobudowali. — Mieszka pani gdzieś blisko? — zapytał ostrożnie. — Tam, naprzeciw, za drogą — wskazała na pięciopiętrowce. — Pierwsza klatka, obok sklepu. A pan? — Za skwerem, w wieżowcu — odpowiedział. — Też niedaleko. Znów zapadła cisza. Nadzieja Szymonowna pomyślała, iż rozmowa na przystanku to u nich rzecz zwyczajna: zamieni się parę słów, autobus przyjedzie, każdy pójdzie w swoją stronę i zapomni. Ale ten mężczyzna wyglądał na zmęczonego i trochę zagubionego, chociaż starał się trzymać fason. — Do przychodni? — zapytała, kiwając głową w stronę jego torby z logo apteki. — Tak, lekarstwa odebrałem — podniósł torbę. — Ciśnienie dokucza. A pani? — Do sklepu — odpowiedziała. — Po drobiazgi. I przejść się trzeba, bo inaczej człowiek zgnije w domu. Poczuła przy tym ukłucie w piersi. Słowo „dom” zabrzmiało jakoś zbyt pusto. Autobus nadjechał zza zakrętu. Ludzie zaczęli się zbierać, przesunęli się blisko krawędzi chodnika. Mężczyzna wstał, trochę się zawahał. — Ja jestem Stefan — powiedział w końcu, jakby się przełamał. — Piotrowicz. — Nadzieja Szymonowna — odpowiedziała, także podnosząc się. — Miło mi. Wsiadali razem, tłum pociągnął ich na różne miejsca. Przy drzwiach było tłoczno, Nadzieja Szymonowna złapała się za poręcz, czuła, jak autobus podskakuje na dziurach. W pewnym momencie złapała wzrok Stefana Piotrowicza ponad głowami pasażerów. Skinął jej, ona odwzajemniła gest. Kilka dni później znów się spotkali — już w skwerze. Nadzieja Szymonowna siedziała na swojej ławce, gdy zobaczyła znajomą sylwetkę. Stefan Piotrowicz szedł, podpierając się laską. Wcześniej nie używał laski, ale pewnie postanowił na wszelki wypadek. — O, sąsiadka z przystanku! — uśmiechnął się, podchodząc. — Wolne tu? — Pewnie — powiedziała i zrobiło jej się jakoś raźniej. Usiadł obok, opierając laskę o ławkę. — Fajnie tu — rozejrzał się. — Drzewa, dzieci biegają. Nie to co w domu — ściany przygniatają. — Też pan sam mieszka? — odważyła się zapytać. — Sam — przyznał. — Żona zmarła siedem lat temu. Dzieci w swoim świecie. A pani? — Też sama — kiwnęła głową. — Mąż dawno nie żyje. Syn z rodziną w innym mieście. Dzwonią, niby wszystko dobrze, ale… Wzruszyła ramionami. On to zrozumiał. — Dobrze, iż dzwonią — powiedział. — Ale wieczorem telefon milczy, a człowiek leży i słucha tej ciszy. Te proste słowa nieoczekiwanie ją rozgrzały. Posiedzieli jeszcze chwilę, pogadali o pogodzie, o cenach, o tym, iż w przychodni znów nowy lekarz. Rozeszli się, ale każde następnego dnia jakoś mimowolnie wyszło na spacer o tej samej porze. Tak zaczęły się ich regularne spotkania — najpierw na przystanku i w skwerze, później pod sklepem albo przy wejściu do przychodni. Nadzieja Szymonowna zauważyła, iż coraz częściej układa dzień tak, by natrafić na Stefana Piotrowicza. Przed samą sobą się do tego nie przyznawała — po prostu szybciej stawiała rano owsiankę lub celowo się nie spieszyła. Chodzili razem do przychodni, dzielili się nowinami o badaniach, klęli na internetowe kolejki, których Nadzieja Szymonowna nie umiała ogarnąć. — To trzeba przez ePUAP, przez komputer — tłumaczyła młoda w rejestracji. — Jaki komputr, — burczała Nadzieja Szymonowna. — Mam stary telefon i ledwo działa. Stefan Piotrowicz słuchał i mruczał. — To ja pani pokażę — zaproponował pewnego dnia. — Mam tablet, dzieci dali. Tam można wybrać lekarza. Rozgryziemy to razem. Wahała się, ale w końcu przystała. Siedzieli na ławeczce przed przychodnią, on marszczył czoło, szukał czegoś na ekranie, czasem się pomylił i szeptał pod nosem przekleństwo, ona się śmiała i czuła, iż śmieje się naprawdę. — Proszę, można wybrać lekarza, godzinę. Tylko trzeba zapamiętać hasło. — Hasło sobie zapiszę — odpowiedziała pewnie. — Mam do tego zeszyt. Innym razem pomagała mu ogarnąć rachunki za media. Stefan Piotrowicz przynosił stertę rachunków, rozkładał je i narzekał. — Kiedyś było prosto: szło się do kasy, płaciło. Teraz kody, terminale, wszystko zakręcone. — Po kolei — mówiła Nadzieja Szymonowna. — To za prąd, to za wodę. By się nie pomylić. Siedzieli u niej na kuchni, pili herbatę. Ona wyjęła swoje domowe dżemy, on bułeczki. Za oknem rowerami jeździły dzieci. Nadzieja Szymonowna zauważyła, iż miło patrzeć, jak Stefan Piotrowicz precyzyjnie układa rachunki w stosiki, pyta ją o zdanie, czasem się droczy. — Niech pani nie płaci za mnie — burknął raz, gdy zaproponowała, iż przeleje pieniądze przez terminal, bo jemu się nie udawało. — Sam sobie poradzę. — Przecież ja nie płacę za pana, tylko pomagam. Co pan, jak dziecko. Trochę się speszył, ale w końcu się zgodził. Zdjęło się z niego dziwne uczucie: trochę wdzięczności, trochę zażenowania. Nie lubił być komuś dłużny, choćby w drobiazgach. Zdarzało się, iż się pokłócili. Nie głośno, ale dotkliwie. Gdy wracali kiedyś ze sklepu, zaczęli rozmawiać o dzieciach. — Syn mówi: „Sprzedaj mieszkanie, przyjeżdżaj do nas. Po co siedzisz sam?” Ale ja co, będę na kanapie mieszkał? U nich już tłok. — Mój też mówi: „Mamo, zamieszkasz z nami, damy ci pokój”. Dom mają duży. Ale ja ciągle się waham. Tutaj mam grób męża, znajome, całą przeszłość. Czasem myślę… może jednak powinnam? — Tam będzie pani nikomu niepotrzebna — zapalił się Stefan Piotrowicz. — Oni będą w pracy, dzieci mają szkołę, lekcje. A pani w kącie. Wiem, bo widziałem. — A tutaj komu jestem potrzebna? — zapytała spokojnie. Zamilkł. To „tutaj” jakoś go zabolało. Wydawało mu się, iż mówi też o nim. Poczuł irytację. — No przepraszam — burknął. — Myślałem, iż my już… Nie dokończył. Słowo „przyjaciele” utkwiło mu w gardle. W ich wieku to zabrzmiało za głośno. — Nie pana miałam na myśli — uspokoiła łagodnie. — Tak ogólnie. Po prostu… Gdybym wyjechała, wszystko by się tu skończyło. Boję się. Pokiwał głową, resztę drogi przeszli w milczeniu. Pod blokiem pożegnał się oschle, wieczorem nie mógł długo zasnąć. Miał poczucie, iż wszystko popsuł. Kilka dni się nie widywali. Pogoda się popsuła, padał mokry śnieg. Nadzieja Szymonowna wychodziła na krótki spacer, ale Stefana Piotrowicza nie widziała. Wmawiała sobie, iż pewnie zajęty, może chory. Jednak niepokój siedział jej w środku. Czwartego dnia, wracając ze sklepu, znalazła w skrzynce karteczkę. Wielkimi literami: „Dla Nadziei Szymonowny. Jestem w szpitalu. Stefan P.” Ani adresu, ani numeru sali. Tylko tyle. Ręce się jej zatrzęsły. Weszła do mieszkania, postawiła torbę na stołku, usiadła i patrzyła na kartkę. Myśli się motały: co się stało, zawał, wylew, pomógł mu ktoś, dlaczego nikt nie zadzwonił? Przypomniała sobie, iż kiedyś wspominał o oddziale kardiologicznym w szpitalu rejonowym. Wyciągnęła telefon, znalazła numer, który kiedyś zapisała, zadzwoniła. Po długim oczekiwaniu ktoś odpowiedział. Podali numer sali. Nie lubiła szpitali, ten zapach leków i chloru wzbudzał w niej drżenie. Ale gdy tylko zaczęły się odwiedziny, już była w szpitalu. Po drodze kupiła jabłka i ciastka. Zastanawiała się, czy nie przesadziła. Może mu nie wolno słodkiego. Sala na trzy osoby. Przy oknie staruszek, przy drzwiach młody mężczyzna z ręką w gipsie. Stefan Piotrowicz na środkowym łóżku, czytał gazetę. Najpierw się zdziwił, potem wyraźnie się ucieszył. — Nadzieja Szymonowna! Jak pani mnie znalazła? — Po nitce do kłębka — postawiła reklamówkę na szafce. — Co się stało? — Serce — westchnął. — W nocy pogotowie zabrało. Tu poleżę chwilkę. Sprawdziła badawczym wzrokiem. Był bledszy niż zwykle, pod oczami cienie, ale w oczach dobrze znane iskrzenie. — Dzieci wiedzą? — Córka była. Zupę przyniosła. Synowi jeszcze nie mówiłem. Nie chcę go niepokoić. Mówił spokojnie, ale w głosie pobrzmiewał niepokój. Po chwili dodał: — Pytała o panią. Kto to ta pani, co przyniosła karteczkę? Powiedziałem, iż sąsiadka, co mi pomaga z papierami. Nadzieja Szymonowna poczuła w sercu ukłucie. „Sąsiadka, co pomaga z papierami” — brzmiało sztywno, obco. Usiadła na krześle. — No przecież jestem sąsiadka i pomagam z papierami — odparła, starając się brzmieć zwyczajnie. Spojrzał i zrozumiał, iż źle to zabrzmiało. Wstydził się. — To nie o to chodzi… Ona od razu by pomyślała, że… Wie pani, jak to dzieci. Powiedzieć, iż pod przyjaźń, zaraz by się zaczęło: „Tato, ty już nie nastolatek”. Myślą, iż na starość człowiek wariuje… — Nie jesteśmy już nastolatkami — zaśmiała się.– Ale to nie przestaje być ludziom potrzebne. Pokiwał głową. Zapadła cisza. Starszy sąsiad odwrócił się do ściany. — Wie pani, czego się najbardziej bałem, — cicho powiedział Stefan Piotrowicz. — Nie śmierci. Że zabiorą cię do szpitala i nikt nie wie, gdzie jesteś, nikogo nie ma, kto by zadzwonił. Dzieci daleko, mają własne sprawy. Ale sobie wtedy panią przypomniałem i jakoś od razu spokojniej… Nadzieja Szymonowna poczuła ścisk w gardle, spojrzała przez okno na smętną plastikową doniczkę. — Ja też się boję. Ale ciągle udaję, iż nie. Przed synem, przed sąsiadkami. A jak przychodzi wieczór, liczę tabletki. Śmieszne, co? — Niespecjalnie — odpowiedział. — Ja też liczę. Spojrzeli na siebie i oboje się uśmiechnęli. W tym uśmiechu było i przyznanie się, i ulga. W tej chwili weszła do sali kobieta w średnim wieku z reklamówką. Podobna do Stefana Piotrowicza — te same oczy, ta sama szczęka. — Tato, przyniosłam ci zupę. A to kto? — zerknęła na Nadzieję Szymonownę, oceniająco ale bez niechęci. — To Nadzieja Szymonowna — odparł spokojnie Stefan Piotrowicz. — Dobra znajoma. Pomaga mi z komputerem, z opłatami. — Dziękuję pani — powiedziała kobieta, rozkładając jedzenie. — On uparciuch, wszystko chce sam. — My tylko czasem razem chodzimy na spacer — dodała Nadzieja Szymonowna. Kobieta kiwnęła głową, w jej spojrzeniu jednak zostało trochę zdziwienia. Gdy zaczęła rozkładać rzeczy, Nadzieja Szymonowna poczuła się zbędna i pożegnała. — Jeszcze wpadnę — powiedziała przy drzwiach. — Wpadajcie, jak nie będzie kłopotu. — Jaki tam kłopot — odpowiedziała i wyszła. W domu długo jeszcze myślała o słowach „dobra znajoma”. Może i lepiej użyć takich słów w ich wieku. Liczy się, iż pomyślał o niej, jak było źle. Stefan Piotrowicz leżał w szpitalu dwa tygodnie. Nadzieja Szymonowna przychodziła co drugi dzień, przynosiła owoce, czyste skarpetki, świeże gazety. Czasem tylko siedzieli w milczeniu, czasem wspominali młode lata — fabrykę, szkołę, ogródki działkowe, które już dawno sprzedali. Córka Stefana przyzwyczaiła się do jej obecności. Raz odprowadzała ją do windy i powiedziała: — Dziękuję pani. Pracuję, nie zawsze mogę przyjść. Dobrze, iż ma z kim pogadać… Tylko proszę nie brać wszystkiego na siebie. Jakby coś poważnego, proszę dzwonić do mnie. — Nie mam zamiaru brać wszystkiego — odpowiedziała spokojnie Nadzieja Szymonowna. — Każdy ma swoje życie. Ale jeżeli mogę pomóc, pomogę. Wypisali Stefana Piotrowicza pod koniec kwietnia. Lekarz zalecił dużo spacerów, mniej stresu i pilnowanie leków. Córka odwiozła go do domu, pomogła rozpakować rzeczy. Następnego dnia wyszedł z laską do skweru. Nadzieja Szymonowna już czekała na ławce. Gdy go zobaczyła, podniosła się. — I jak pan? — zapytała. — Żyję — zaśmiał się. — Na razie to już sukces. Usiedli obok i chwilę milczeli. W końcu on powiedział: — Myślałem dużo w szpitalu. Nie chcę być pani kulą u nogi. I mi było miło, iż pani przychodziła, i wstyd, iż może przez mnie coś pani odkładała. — Co ja robię? — roześmiała się. — Sklep, przychodnia, czasem serial. Nie przesadza pan. — Mimo wszystko. Nie chcę, żeby pani czuła się zmuszona do opiekowania się mną. Jestem dorosły, nie dziecko. Spojrzała na niego. — Myśli pan, iż ja chcę być dla kogoś ciężarem? — zapytała. — Ja też się boję. Ale wie pan co zrozumiałam? Można kisić się samotnie w czterech ścianach i bać się, iż przeszkodzisz. A można się umówić: być obok na tyle, na ile się da, bez wielkich zobowiązań. Przemyślał to chwilę. — To znaczy? — Na przykład: nie dzwoni pan do mnie w nocy, jak się nudzi. Nie jestem pogotowiem. Ale jak trzeba iść do przychodni i pan się boi sam, to dzwoni pan. Jak rachunki — to zapraszam, razem sprawdzimy. Jak zakupy — sam pan idzie, nie woła mnie pan codziennie. Nie jestem kurierem. Zaśmiał się. — Twardo! — Uczciwie — poprawiła. — To i ode mnie wymagajcie. Jak będzie ze mną źle, pani zadzwoni, ale nie musi pani zostawiać dla mnie wszystkiego. Pokiwał głową. To było wyzwalające. Nie trzeba udawać ani bohatera, ani ofiary. — Umowa stoi — powiedział. — Pomagamy sobie, ale nie udajemy pielęgniarki i pacjenta. Od tego czasu ich przyjaźń była spokojniejsza. Wciąż spotykali się w skwerze, szli razem do lekarza, czasem wpadał na herbatę. Każde znało już swoje granice. Gdy Nadziei Szymonownie zepsuł się kran na kuchni, zadzwoniła do Stefana Piotrowicza. — Może pan zerknąć? Boję się, iż zaleję sąsiadów. — Zerkę, ale jeżeli coś poważnego, wołamy hydraulika. Już nie mam tej ręki co kiedyś. Przyszedł, sprawdził, zadzwonili po specjalistę. Czekając, pili herbatę. Opowiadał jej, jak dawniej mógł rozebrać każdy mechanizm, teraz ręce już nie te. Ona słuchała i myślała: starość to nie tylko choroby, ale też umiejętność poproszenia o pomoc. Czasem razem jechali na rynek. Targ był hałaśliwy, sprzedawcy przekrzykiwali się nawzajem. Stefan się targował o ziemniaki, Nadzieja wybierała kurczaka. Wracając narzekali na ceny, ale wiedzieli, iż ten wspólny wypadek dawał ich dniom sens. Dzieci reagowały rozmaicie na tę znajomość. Syn Nadziei Szymonowny zadzwonił raz i ostrożnie zapytał: — Mamo, Ty często wspominasz jakiegoś Stefana Piotrowicza. Kto to? — Sąsiad — odparła. — Chodzimy czasem razem na spacer, pomaga mi z komputerem, ja mu z rachunkami. — No dobrze, tylko uważaj, z pieniędzmi dziś różnie… Zaśmiała się. — Synku, mam głowę na karku. Córka Stefana też pytała ojca: — Tato, z tą sąsiadką nie przesadzaj. Niech cię nie wykorzystuje, to nie opiekunka. Wiesz, różne rzeczy się zdarzają. — My się umówiliśmy — odpowiadał spokojnie. — Nie wykorzystujemy się nawzajem. — Jaka to umowa? — Nasza, emerycka — żartował. Latem zieleń wybuchła pełnią, w skwerze zrobiło się tłoczno. Młode matki, młodzież ze telefonami, tacy sami staruszkowie jak oni. Ale Nadzieja Szymonowna i Stefan Piotrowicz mieli wspólną, swoją ławkę. Siadali na tych samych miejscach, jakby trzymali porządek w świecie. Któregoś wieczoru, gdy zachodzące słońce chyliło się ku horyzontowi, siedzieli na ławce i patrzyli, jak chłopcy grają w piłkę. Powietrze pachniało kurzem i świeżą trawą. Stefan Piotrowicz odłożył laskę. — Wie pani, co zrozumiałem? — zapytał, nie spuszczając wzroku z dzieci. — Kiedyś myślałem, iż starość to koniec: koniec pracy, znajomych, miłości, zainteresowań. Zostaje tylko telewizor i tabletki. A teraz widzę, iż coś jednak może się zacząć. Nie tak jak w młodości, ale po swojemu. — To o nas pan mówi? — zapytała z uśmiechem. — Też o nas. Nie wiem, jak to nazwać: przyjaźń, kumplostwo, partnerstwo w kolejkach. Ale z panią jest spokojniej. Mniej strasznie. Spojrzała na jego spracowane dłonie, potem na swoje. Były podobne, obie przeżyły wiele. — Mnie też — przyznała. — Kiedyś, gdy kładłam się wieczorem, myślałam: a jeżeli jutro się nie obudzę, to kto zauważy? Teraz wiem, iż choć jedna osoba się zdziwi, czemu nie przyszłam do skweru. Zaśmiał się cicho. — Nie tylko się zdziwię. Poruszę cały blok. — I dobrze — odparła. Posiedzieli jeszcze chwilę, potem powoli ruszyli w swoje strony. Przy skrzyżowaniu się zatrzymali. — Do przychodni jutro razem? — spytał. — Tak, muszę oddać krew. Pan ze mną? — Z panią. Ale do drzwi laboratorium, potem sama — bo pogadam tak, iż pani całą krew wypiją. Uśmiechnęła się. — Umowa stoi. Rozeszli się do swoich domów. Nadzieja Szymonowna weszła po schodach, otworzyła drzwi, postawiła torbę, wstawiła wodę na herbatę i podeszła do okna. Na dole przy wejściu Stefan Piotrowicz bawił się zamkiem. Nagle podniósł głowę i pomachał ręką. Ona też uniosła dłoń. Woda zawrzała. Usiadła z herbatą w kuchni, spojrzała na pusty fotel naprzeciwko, gdzie leżał jej szal. Gładząc go, poczuła, iż coś w tej ciszy się odmieniło. Że już nie jest taka głucha. Gdzieś przez podwórko, przez ściany, był człowiek, który jutro pójdzie z nią do przychodni, posiedzi razem w kolejce, pożartuje z lekarzy i zapyta, jak się czuje. Starzenie się nie znikło. Stawy bolały, leki trzeba było pilnować, ceny szły w górę. Ale była już mała podporę. Nie cud, nie wybawienie. Po prostu jeszcze jedna ławka w życiu, na której można przysiąść we dwoje, złapać oddech i ruszyć dalej — już własnym tempem, ale obok siebie.
Moje dzieci były oburzone, gdy poprosiłam je o opłatę za wynajem — we własnym domu
Zobaczyłam prezent, który mąż kupił koleżance z pracy, i odwołałam rodzinny obiad
Czy 28 grudnia 2025 to niedziela handlowa? Sprawdzamy, gdzie zrobisz zakupy po świętach
Szybka i łatwa w przygotowaniu. Sałatka waszyngtońska to mój hit na sylwestra
Karetka to nie przychodnia. Świąteczny apel jeleniogórskiego pogotowia
Czy jutro, 28 grudnia 2025 jest niedziela handlowa? Co będzie otwarte, a co zamknięte?
Pizza – od Neapolu po cały świat
Wsypuję 2 łyżki do pralki zamiast płynu do płukania. Pranie pięknie pachnie, a bęben lśni czystością
Biorę z kuchni i sypie do łazienki. Pięknie pachnie bez przerwy
Odeszła ze wszystkim, ale to teściowa była moim wybawieniem.
2 + 1 gratis. Dino przygotowało hit przed Sylwestrem
Czeskie gospodynie wkładają do słoików i marynują jak ogórki. Dla Polaków nie do pomyślenia
Nie wyrzucaj po świętach. Jadłodzielnia w Mielcu czeka
Przejedzenie po świętach – jak gwałtownie wrócić do komfortu trawiennego
Biedronka odpala „bombę cenową” w ofertach. Taka okazja zdarza się raz na rok, ale masz tylko kilkanaście godzin!
Zamiast zwykłych pierogów przygotowuję te kruche. Wychodzą delikatne i przepyszne
Nie wiem już, jak wytłumaczyć synowej, iż mój syn cierpi na zapalenie żołądka i wymaga specjalnej diety!
27.12.2025 Ekoradio Lublin – jak nie marnować żywności
Zostało ci jedzenie po świętach - nie wyrzucaj, zanieś do lodówki społecznej w Jarocinie [SONDA]
Barszcz, karp i moczka dla wszystkich chętnego
Barszcz, karp i moczka dla wszystkich chętnego. Mieszkańcy dla mieszkańców
Straż Miejska wlepia mandaty. „Dobra wola” kosztuje 500 zł. Zimowy poradnik 2026
Koniec pizzagate. Dania na wynos uregulowane
Czy 28 grudnia jest niedzielą handlową? Ta niedziela jest wyjątkiem w całym miesiącu
Chłodzisz jajka po ugotowaniu? To duży błąd