Umrzemy. Czy tego chcemy, czy nie. Dziś, jutro, za 20-30 lat. Na raka, w wypadku samochodowym, na zawał, ze starości. Śmierć jest pewniejsza niż podatki. Wbrew pozorom myślenie o niej nie jest czymś przeciwnym życiu. Meditatio mortis może stanowić formę egzystencjalnej terapii. Zaś sama śmierć może być najbardziej intensywnym momentem życia.
Listopad jest tym miesiącem w roku, w którym nasza uwaga na moment kieruje się na fakt naszej przemijalności. W telewizji z dużą dozą prawdopodobieństwa zobaczymy rozmowy z ekspertami na temat żałoby, radzenia sobie ze stratą bądź towarzyszenia komuś, kto stracił bliską osobę.
Jednocześnie, choć temat śmierci nie jest zupełnie przemilczany przez kulturę masową, to pozostaje faktem, iż jest go coraz mniej. Przestrzenie, w których śmierć była w sposób naturalny obecna, coraz bardziej się zawężają.
Pamiętam śmierć swoich pradziadków. Ich ciała, aż do pogrzebu, pozostawały wystawione w trumnie, w salonie. Codziennie po południu do domu schodzili się sąsiedzi, by modlić się za zmarłego.
Dla mnie, jako 6-latka, modlitwa nad – jakby nie patrzeć – trupem nie była czymś przerażającym. Wręcz przeciwnie – była wydarzeniem. To nie znaczy, iż nie bałem się wówczas śmierci.
Dobrze pamiętam, iż nachodziły mnie już jako kilkulatka pytania: A co, o ile TAM nic nie ma? Co, o ile śmierć kończy wszystko? Wizja otchłani, pustki była przerażająca. W tym sensie śmierć, jeżeliby miała być rzeczywiście ostatecznym słowem egzystencji, jawiła mi się jako skandal.
Po pogrzebie odbyła się stypa. Wydarzenie dość interesujące w swej strukturze. Z jednej strony kontynuowało modlitewne skupienie. Odmawialiśmy różaniec za zmarłego. Z drugiej stypa miała w sobie coś karnawałowego. Na stole był poczęstunek, nie było ciszy, ale głośne rozmowy. Najbliżsi zmarłego też z reguły nie milczeli. Opowiadali często historie z życia osoby, która odeszła.
Ta śmierć to z pewnością pomyłka!
Dziś tych form jest coraz mniej. Żałoby nie przeżywa się co do zasady wspólnotowo, a prywatnie. Może chodzi o to, by podporządkować śmierć logice rynku? Ten trop podejmuje Tomasz Stawiszyński w książce Ucieczka od bezradności.
Stawia on tezę, iż żałoba została dziś całkowicie sprywatyzowana, zaś jej okazywanie jest postrzegane jako towarzyski nietakt. Co gorsza, owa niechęć do żałoby nie ujawnia się jedynie w kulturze. W tym powszechnym wyparciu uczestniczy również… nauka.
W 2012 r. Amerykańskie Towarzystwo Psychiatryczne ogłosiło zmiany w piątej edycji DSM (jednej z dwóch najważniejszych klasyfikacji zaburzeń na świecie), według której z kryteriów orzekania o depresji całkowicie wyłączony został tzw. wyjątek żałoby.
Od tej pory psychiatrzy w orzekaniu o ciężkiej depresji nie musieli brać pod uwagę poprzedzającego wystąpienie objawów doświadczenia straty. I choć żałoba jest wspomniana w sekcji poświęconej zjawiskom mogącym przypominać zaburzenia psychiczne, to jednak w samej diagnostyce depresji została pominięta.
W trzeciej edycji DSM z 1980 r. czas trwania zdrowej żałoby był określany na 12 miesięcy. Dopiero o ile przedłużałaby się powyżej tego okresu, można było zastosować farmakoterapię. Takie ujęcie sprawy wydaje się rozsądne, nieprawda?
Z kolei w pochodzącej z 1994 r. czwartej edycji okres ten został skrócony do… dwóch miesięcy. Czy można sobie wyobrazić, by np. matka, która straciła swoje maleńkie dziecko, miała się „wyrobić” ze smutkiem w dwa miesiące, później zaś w świetle psychiatrycznych kryteriów należałoby ją naszprycować lekami?
Jak potem wykazało dziennikarskie śledztwo „Washington Post”, kilkunastu członków Amerykańskiego Towarzystwa Psychiatrycznego, którzy zasiadali w gremiach przygotowujących DSM, miało powiązania z firmami farmaceutycznymi wprowadzającymi do obrotu leki przeciwdepresyjne. Ostatecznie powrócono do 12 miesięcznego okresu żałoby dla dorosłych oraz 6 miesięcznego dla dzieci i młodzieży, ale niesmak pozostał. Czy możemy się dziwić, iż niemała część ludzi woli wierzyć w teorie spiskowe niż głosy ekspertów?
„Pogrążona w żałobie jednostka jest nieproduktywna […]. Nic więc dziwnego, iż na rozmaite sposoby próbuje się […] stworzyć taki model przeżywania żałoby, który nie będzie wchodził [w drogę – przyp. red.] kapitalistycznym imperatywom zysku i wzrostu. Patologizacja i medykalizacja smutku czy lęku […] wydaje się w tym kontekście posunięciem całkowicie zrozumiałym i uzasadnionym na gruncie drapieżnej logiki rynku” – pisze Tomasz Stawiszyński.
„Społeczeństwo produkcji zdominowane jest przez strach przed śmiercią” – to z kolei słowa Byung-Chul Hana, popularnego i omawianego wielokrotnie na naszych łamach myśliciela. „Wypędzenie śmierci z życia jest konstytutywne dla produkcji w kapitalizmie. Śmierć ma zostać wy-produkowana precz”.
Han na kartach swych książek krytykuje kult zdrowia, sprowadzający człowieka do biologii. Uważa, iż w momencie gdy najważniejsze staje się dla nas zdrowie, gdy dominuje chęć przeżycia, zaczynami wieść żywot niewolnika.
„Bogaty przemysłowiec roześmiałby się lub grzecznie wzruszył ramionami, gdybyśmy mu powiedzieli, iż prawda wiersza jest silna i pełna, i całkowicie suwerenna w odróżnieniu od jego wypchanego pakietu akcji, którego słaba prawda składa się ze strachu ujarzmiającego świat w kieracie pracy – z tego uniwersalnego poniżenia, które nakazuje strach przed śmiercią” – to z kolei cytat przytaczanego przez Hana Georgesa Bataille’a.
Prywatyzacja, spychanie na bok, pozytywne myślenie – oto kilka sposobów, na które współczesność radzi sobie ze śmiercią. Jawi się ona jako błąd w systemie. Pamiętam, jak rozmawiałem niegdyś z pewną panią na temat znanego nam obojgu człowieka, który zmarł na covid. Kobieta twierdziła: „To z pewnością wina lekarzy. No bo jak on mógł umrzeć!”.
Choroby, z którymi radzi sobie dziś wysoko rozwinięta medycyna, sprawiają, iż sądzimy, iż śmierć zarezerwowana dla starców lub chorych na raka. Cała reszta to błąd w systemie, proceduralna pomyłka, ludzka wina. Być może takie myślenie daje nam iluzję kontroli? „Od nagłej i niespodziewanej śmierci, zachowaj nas Panie!”
W końcu czy jest miejsce na śmierć w dobie budowania pozytywnego wizerunku na Instagramie? Czy przemijanie może znaleźć dom pomiędzy kolejnymi relacjami z podróży do orientalnych państw a zdjęciami wysportowanych sylwetek z klubu fitness?
„Myślenie z nadzieją nie jest optymistyczne. W przeciwieństwie do nadziei optymizm nie ma w sobie żadnej negatywności. Nie zna ani wątpliwości, ani rozpaczy. Jego istotą jest czysta pozytywność. Optymista jest przekonany, iż sprawy potoczą się dobrze. Dla niego czas jest zamknięty.
Nie zna przyszłości jako otwartej przestrzeni możliwości. W jego świecie nic się nie wydarza. Nic go nie zaskakuje. Przyszłość wydaje mu się dostępna. Do przyszłości we adekwatnym sensie przynależy niedostępność.
Jednak optymista nigdy nie patrzy w niedostępną dal. Nie liczy się z tym, co nieoczekiwane lub nieprzewidywalne” – pisze Byung-Chul Han, zestawiając tzw. pozytywne myślenie z postawą nadziei.
Rozmyślanie nad śmiercią jako terapia
Pamiętam, jak niegdyś miałem do zrealizowania pewien wywiad. Byłem ogromnie zestresowany i spięty. Była to bowiem jedna z pierwszych rozmów tego typu, jaką miałem przeprowadzić. W żołądku ścisk, w klatce piersiowej kilkutonowy ciężar. A co jak się ośmieszę? Ujawnię swą niekompetencję? Palnę coś głupiego?
Podobne uczucia towarzyszyły mi w życiu wielokrotnie. Występy publiczne, pierwsze teksty, rozmowy o pracę. Pamiętam, iż przed wywiadem zredukować stres pomogła mi jedna myśl: „W kontekście tego, iż umrzesz – prędzej lub później – jakie znaczenie ma to, czy się dziś ośmieszysz czy też nie?
Gdy będziesz odchodził z tego świata, to czy w ogóle będziesz pamiętał o tej rozmowie? Czy z perspektywy śmierci ma jakiekolwiek znaczenie, czy okażesz się kompetentny czy też zaczniesz się jąkać?”. I rzeczywiście, choć stres nie zniknął zupełnie, to jednak wyraźnie zmalał.
Perspektywa śmierci naprawdę potrafi ustawić rzeczy we adekwatnym świetle. Żeby było jasne – nie piszę tego z perspektywy „duchowego kozaka”, który osiągnął stoicki poziom obojętności na fakt, iż jego życie kiedyś się skończy.
Boję się śmierci. Gdybym miał użyć jakiegoś obrazu, który najlepiej prezentuje ten lęk, porównałbym go do doświadczenia lotu samolotem. Za każdym razem, gdy mam lecieć, odczuwam intensywny stres. W samolocie doświadczam poczucia utraty kontroli. Jestem zależny od wielkiej, przewożącej ponad 200 osób i znajdującej się na wysokości ponad 10 km maszyny.
A co, o ile technika zawiedzie? Co, jeżeli za chwilę zaczniemy gwałtownie spadać? Podróż samolotem to dla mnie doświadczenie bycia na ciągłym stand-by. Lot spędzam na nasłuchiwaniu pracy silników i próbach kontroli stanu technicznego maszyny. I wcale nie pomagają mi statystyki mówiące, iż większa szansa na śmierć czyha na mnie w momencie, gdy siadam za kierownicę samochodu. W aucie mam większe poczucie kontroli. W samolocie jest inaczej.
Dokładnie tak wyobrażam sobie śmierć. To co w śmierci mnie najbardziej przeraża, to perspektywa całkowitej utraty kontroli. Boję się tego momentu, gdy cogito w sposób zupełny traci panowanie nad maszyną, którą do tej pory kierowało – ciałem.
Ba, śmierć to ten moment, kiedy – jak sobie wyobrażam – i świadomość wkracza w wielką otchłań. Śmierć to skok w absolutne nieznane, całkowita, nieporównywalna z niczym innym utrata kontroli. I tak, to mnie przeraża.
Równocześnie jednak, gdy zderzam fakt mojej śmiertelności z innymi „stresami”, z których składa się moja egzystencja, to owe „potworki” zaczynają blednąć. Refleksja nad śmiercią może mieć zatem walor wyzwalający i ustawiający sprawy tego świata we adekwatnych proporcjach.
Dobrze ten fakt rozumiał słynny XX-wieczny filozof Martin Heidegger. Według niego – w pewnym uproszczeniu – człowiek, wrzucony w ten świat, ma przed sobą dwie drogi. Jedna to droga „niewłasnego modi bycia”. Człowiek taki działa na swego rodzaju autopilocie. Jest to ktoś, komu życie „się przydarza”, a nie ktoś, kto życie przeżywa.
Kierowany nerwowym zatroskaniem krząta się po świecie. Wrzucany w różne sprawy – pracę, relacje – wykonuje to, czego się do niego oczekuje. Nie zastanawia się nad sensem tego, co robi.
Domyślam się, iż gdyby Heidegger dziś żył, stwierdziłby, iż taki człowiek to idealna pożywka dla współczesnego rynku. Całkowicie zewnątrzsterowny, poddany dominującym narracjom, nie dokonujący głębszej refleksji.
Drugą drogą jest „własne modi bycia”. By go osiągnąć musi zostać spełniony jednak pewien warunek. Człowiek musi stanąć w prawdzie o tym, iż kiedyś umrze. „Śmierć odsłania czasowy charakter ludzkiego istnienia. On [tj. Heidegger – CB] nazywa człowieka das Dasein, co trzeba tłumaczyć jako bytność albo przebywanie. Ludzka egzystencja ma od razu swój kres, jest byciem-ku-śmierci […] ” – mówił Wawrzyniec Rymkiewicz w rozmowie dla „Teologii Politycznej”.
To świadomość śmierci jest warunkiem wyrwania się ze swoistego autopilota, świadomej zgody na swój los, uczynienia życia własnym – wyboru tego, czemu wobec faktu, iż umrę, chcę się poświęcić.
„Lekcja moralna Heideggera jest prosta: umieramy, a zatem możemy poświęcić czemuś albo komuś nasze własne istnienie. Ono i tak zostanie poświęcone, ponieważ musimy umrzeć. Świadomość śmierci pozwala nam jednak dysponować naszym życiem w całości.
W perspektywie śmierci mogę bowiem dokonywać wyborów, które nie dotyczą tylko tej czy tamtej kwestii szczegółowej, ale obejmują całą moją bytność z góry wziętą. Mogę na przykład podjąć decyzję, iż poświęcę swoje życie filozofii. To się nazywa «wyborem egzystencjalnym»” – opowiadał Rymkiewicz.
Wygnańcy na tym świecie
Oczywiście Martin Heidegger nie był pierwszym, który rozumiał wagę konfrontacji z własną śmiertelnością. O terapeutycznej adekwatności rozmyślania nad śmiercią wiedzieli już dobrze greccy filozofowie.
Jednocześnie, w odróżnieniu od Heideggera, nie funkcjonowali oni w świecie odczarowanym, w którym dostęp do prawdy o rzeczywistości jest praktycznie niemożliwy, zaś sensy musimy sobie z trudem stwarzać sami. Starożytne meditatio mortis było połączone z poszukiwaniem prawdy.
To właśnie poznanie niezmiennych idei, ukrytego logosu natury oraz wynikające z tego poznania piękne i moralne życie wyzwalało filozofów zarówno od tyranii społecznych opinii, jak i od lęku przed śmiercią ciała.
Koniec żywota w tym ujęciu był ukoronowaniem, zwieńczeniem. Cóż, być może łatwiej było przyjąć śmierć starożytnym Grekom, dla których kwestia zaświatów była czymś oczywistym, niż nam, żyjącym w postchrześcijańskim i zsekularyzowanym świecie?
„Miłośnicy mądrości są w głębszym sensie zawsze cudzoziemcami w krainie mniemań, obywatelami krainy bytu, prawdy i cnoty. Pytany o ojczyznę Anaksagoras bez wahania pokazuje na niebo […]. Filozofowie porzucają majątki, nie boją się tyranów, nie pochlebiają władcom, drwią z przyzwoitości” – pisze Dariusz Karłowicz w książce Arcyparadoks śmierci.
Kruchość rzeczy doczesnych, nieprzemijalność wiecznych – to dawało filozofom poczucie wolności. Obcy był im stres, troska o to, jak zostaną odebrani, czy zostaną zaakceptowani czy też nie
W podobną stronę idzie starotestamentalna, będąca pod wpływem stoicyzmu i epikureizmu Księga Koheleta. Choć w popularnym odbiorze określana jest jako „depresyjna”, to w rzeczywistości jej treść jest głęboko wyzwalająca.
„Cóż przyjdzie człowiekowi z całego trudu, jaki zadaje sobie pod słońcem? […]A oto: wszystko to marność i pogoń za wiatrem […]. Dokonałem wielkich dzieł: zbudowałem sobie domy, zasadziłem sobie winnice […].
I przyjrzałem się wszystkim dziełom, jakich dokonały moje ręce, i trudowi, jaki sobie przy tym zadałem. A oto: wszystko to marność i pogoń za wiatrem! Z niczego nie ma pożytku pod słońcem”.
Współczesny człowiek, goniąc za samorealizacją, żyje w nieustannym niepokoju. Ideał samorealizacji podszyty jest neurotycznym lękiem. Jest to ciągłe gonienie króliczka. Świat, w którym o ile się nie rozwijasz, to zginiesz.
Tymczasem to wszystko przemija. Co więcej, choćby gdy już osiągamy to, za czym goniliśmy, okazuje się, iż nie jesteśmy nasyceni. W pragnieniu bowiem – jak pokazał to francuski psychoanalityk Jacques Lacan – nie chodzi o jego spełnienie. Pragnie się po to, by pragnąć.
Chodzi o dążenie, a nie jego spełnienie. Osiągnięcie przedmiotu pragnienia sprawia, iż pragnienie zostaje unicestwione. Musimy szukać dalej. Kolejny cel w pracy, kolejny romans, kolejne wyzwanie. I tak w nieskończoność. Czyż na nieświadomości tego mechanizmu nie żeruje przypadkiem współczesny kapitalizm?
Tymczasem Kohelet sprowadza nas na ziemię: to wszystko przeminie. Zostanie unicestwione, umrze, tak jak i my umrzemy. Co więc radzi autor tej mądrościowej księgi starotestamentalnej?
„Ciesz się, młodzieńcze, w młodości swojej, a serce twoje niech się rozwesela za dni młodości twojej. I chodź drogami serca swego i za tym, co oczy twe pociąga; ale wiedz, iż z tego wszystkiego będzie cię sądził Bóg! Więc usuń przygnębienie ze swego serca i oddal ból od twego ciała, bo młodość jak zorza poranna gwałtownie przemija”.
Ciesz się życiem, nie goń za tym, co ulotne. Pamiętaj o moralności i nie krzywdź drugiego. Dąż do prawdy. Czyż nie jest to ostatecznie wyzwalające od atakujących nas zewsząd udocześnionych propozycji doskonałości? Oto lekcja Koheleta i greckich filozofów.
Śmierć jako najwyższa forma życia
Jest jeszcze inny aspekt śmierci, który nasza współczesna kultura zapoznała, a który tkwi ukryty w rezerwuarze zarówno naszej zachodniej kultury, jak i innych. Chodzi o śmierć rozumianą jako szczytowe, najbardziej intensywne doświadczenie życia.
Tomasz Karolak w rozmowie z Tomaszem Kamelem w Kanale Zero podzielił się swoim doświadczeniem wzięcia udziału w rytuale, którego centralnym punktem było zażycie ayahuasca – napoju psychodelicznego, stworzonego na bazie liany Banisteriopsis caapi.
Napój ten był stosowany w tradycyjnych kulturach amazońskich w ramach szamańskich rytuałów. Teraz zaś jest popularny wśród upper-mid-class oraz klasy wyższej jako forma duchowego przeżycia.
Karolak twierdził, ze w trakcie tego rytuału „odpaliły się” w jego głowie wszystkie najbardziej emocjonalnie donośne wydarzenia z jego życia – miał widzieć choćby swój poród. Jak twierdził aktor, ayahuasca powoduje aktywowanie się tych samych procesów neurochemicznych w mózgu, które mają miejsce podczas śmierci człowieka. Po tym doświadczeniu Karolak przeszedł na protestantyzm.
Ocenę wiarygodności świadectwa aktora zostawiam czytelnikom. Obrazuje ono jednak pewien możliwy aspekt śmierci. Opisuje go Byung-Chul Han w tekście Gra o życie i śmierć, w którym przywołuje – za słynnym antropologiem Jamesem Frazerem – rytuał z indyjskiej prowincji Quilacare, znany pod nazwą „Wielkiej Ofiary”.
„W ów doniosły dzień na najwyższym tarasie stawał król. Roztaczał się stamtąd piękny widok. […] Czterdzieści tysięcy, a może i więcej wojowników zebrało się, by bronić króla. Nie było jednak żołnierzy na drodze przecinającej pole, wiodącej od świątyni do trybuny królewskiej. Nie było na niej żywej duszy. Droga po obu stronach zagrodzona była palisadami, a każda z nich najeżona była długimi dzidami trzymanymi przez krzepkie ręce[…].
W odległości pół mili, u wrót świątyni, można było zauważyć jakiś ruch. Z tłumu wystąpiła grupa szermierzy przybrana kwiatami i wysmarowana popiołem. Skończyli właśnie swój ostatni posiłek na ziemi i teraz żegnali się z przyjaciółmi i otrzymywali ich błogosławieństwa. Jeszcze chwila, i oto nadciągają wzdłuż alei dzid, tnąc i kłując włóczników, skręcając się i wijąc między ostrzami, jak gdyby nie mieli kości. Wszystko na próżno. Padają jeden po drugim, niektórzy bliżej króla, inni dalej, zadowoleni, iż mogą umrzeć, nie dla cienia korony, ale dla możliwości zademonstrowania światu swej nieustraszonej odwagi i kunsztu szermierczego. W ostatnich dniach święta raz po raz powtarzano ten wspaniały pokaz odwagi, to samo daremne poświęcenie życia ludzkiego”.
Han komentuje ten rytuał w następujący sposób: „Ten archaiczny rytuał przyprawia nas o konsternację, ponieważ ucieleśnia formę życia opartą na bezproduktywnym wydatkowaniu i grze […]. Społeczeństwo ogarnięte euforią wytwarzania nie ma dostępu do gry w mocnym sensie, do śmierci jako intensywności życia […].
Mocna gra ze swoją zasadą suwerenności jest nie do pogodzenia ze społeczeństwem produkcji, które orientuje się na użyteczność, wydajność i efektywność oraz które uznaje życie samo w sobie, przetrwanie, zdrową wegetację, za wartość absolutną. Taka gra znosi ekonomię pracy i produkcji. Śmierć nie jest stratą ani porażką, ale wyrazem najwyższej żywotności, siły i pożądania”.
Śmierć jako najwyższy wyraz witalności. Bezinteresowne oddanie życia jako akt duchowej suwerenności. Według starożytnych lęk przed śmiercią był czymś, co przystoi niewolnikowi. Człowiek wolny był w stanie oddać życie. Zginąć w słusznej sprawie – to coś pięknego. Miało to szczególne znaczenie zwłaszcza dla innego aspektu greckiej filozofii jako meditatio mortis. Chodziło o to, iż śmierć miała być potwierdzeniem życia filozofa.
„Zdaje się, iż ci, którzy się z filozofią zetknęli jak należy, niczym innym się nie zajmują, jak tylko tym, żeby umrzeć i nie żyć, a ludzie bodaj iż tego nie wiedzą. Otóż, o ile to prawda, to głupio byłoby przez całe życie niczego innego nie szukać, tylko tego właśnie, a kiedy ono przyjdzie, wzdrygać się przed tym, czego człowiek z dawna pragnął” – mówił Sokrates w platońskim dialogu Fedon.
Sokrates nie musiał umierać. Mógł udać się na wygnanie. Wolał jednak zginąć. Po co? By dać dobry przykład tym, których nauczał. Skoro argumentował za szacunkiem do praw ustanowionych przez ateńskie polis, to czy mógł uciekać sprzed wyroku ojczystego trybunału?
„Ja się po to narodziłem, aby dać świadectwo prawdzie” – to już Chrystus, przed Poncjuszem Piłatem. Śmierć jako najwyższy wyraz życia doprowadzili do perfekcji chrześcijańscy męczennicy.
Nie kierowali się oni – wbrew temu co sugerowali Rzymianie – jakiegoś rodzaju „nieprzyjaźnią życia”. O nie! Byli przekonani, iż ich śmierć jako świadectwo dla ukochanego Mistrza jest jednocześnie bramą do życia pełniejszego, prawdziwszego. Do zjednoczenia z życiem samym.
„Dla mnie bowiem żyć – to Chrystus, a umrzeć – to zysk. jeżeli bowiem żyć w ciele – to dla mnie owocna praca. Co mam wybrać? Nie umiem powiedzieć. Z dwóch stron doznaję nalegania: pragnę odejść, a być z Chrystusem, bo to o wiele lepsze, pozostawać zaś w ciele – to bardziej dla was konieczne”.
***
„Możemy zdefiniować sztukę życia jako praktykę samobójstwa, zadawania sobie śmierci” – pisze Han. Na górze Athos, duchowym centrum prawosławia, znajduje się inskrypcja: „Jeśli umrę, zanim umrę, to nie umrę, kiedy umrę”. Życie jako sztuka zadawania sobie śmierci. Śmierci tego, co nietrwałe i ulotne. Życie jako wznoszenie się do tego, co wieczne i trwałe.
By jednak w taki sposób spoglądać na życie i śmierć, trzeba nam zdekonspirować doczesność. Zrozumieć ulotność rynkowych obietnic, nietrwałość obieranych przez nas karier, ślepą uliczkę podążania za wtłaczanymi w nasze umysły przez algorytmy sztucznej inteligencji pragnieniami, tworzonymi na obraz i podobieństwo potrzeb rynku. Medytacja nad śmiercią może być ku temu pomocą. To w jej perspektywie wszystko inne zajmuje adekwatne sobie miejsce.
Cezary Boryszewski
https://klubjagiellonski.pl/















