Dytooling: kiedy naprawdę chcesz wyglądać jak alpinista, a bliżej masz do Lutyni, niż w Alpy.

wkw.org.pl 2 tygodni temu

Wyobraźcie sobie, iż w kraju, który ma duże tradycje ekspedycji himalajskich, a najwyższy szczyt tego kraju mierzy zaledwie 2499m n.p.m., jest klub wysokogórski. Ot taki Wrocławski Klub Wysokogórski.

Idźmy dalej i niech się okaże, iż najbliższe wyzwanie alpinistyczne z rodzimego miasta klubu to garść skałek w nikomu nieznanej Lutyni. Słyszeć można było co najwyżej o pobliskim Lądku-Zdroju, który mylony bywa z Londynem. Podobieństw jest w sumie więcej, bo pod Londynem jest Luton, a pod Lądkiem znajdziemy Lutynię! Jednak w szerszej perspektywie w Luton próżno szukać aspirujących alpinistów, chyba iż z niego wylatują, a do Lutyni wręcz przeciwnie, w mroźne weekendy przyjeżdżają z całej Polski. Ruch jak w bazie pod Everestem, z tymże w EBC nie ma parkingu, a w Lutyni jest! Nie dziwi tu nikogo też widok ludzi maszerujących w uprzężach, z linami i czekanami przy plecakach niczym na memach z Chamonix, a gdy zapada zmierzch, pobliski las mieni się od światełek z czołówek, niczym późno jesienne świetliki.


W tej scenerii należało by umieścić 7 naszych bohaterów, członków wspomnianego wcześniej WKW. Szóstkę kursantów, czyli element szkolony i instruktora, czyli element szkolący. Ów szóstka zapragnęła dołączyć do grona mikstowych wojowników, bo lodu w okolicy szukać ciężko, najłatwiej chyba byłoby w dawno nierozmrażanych zamrażalkach.


W każdym razie aspiracje duże, zapał instruktora też, więc dnia sobotniego rankiem zjawili się na parkingu w Lutynii (w EBC takiego nie ma, przypomina autor). Sprzęt omówili i po równo rozdzieli, a nim kur zapiał po raz trzeci, już swoimi stalowymi pazurami Bogu ducha winne skały drapali.


Zaczęto od rybołówstwa, a wędki rozwieszono gęsto. gwałtownie jednak okazało się, iż adepci są głodni chwały i splendoru, którego, jak wiadomo, wędkowanie nie przynosi! Postanowiono zatem pierwsze prowadzenia uskutecznić, a te gwałtownie przyniosły pierwsze sukcesy i choć drużyna raczkująca była, to ambitna niezgorzej. Dnia pierwszego skały opuszczali już pod osłoną mroku, ale oczy im błyszczały radośnie, jak gwiazdy, które przyświecały drogę na kwaterę.


Parę wieczorową poświęcono na szeroko pojęte konsultacje… konsultowano tematy różne, ale instruktor pełen zapału, a grupa ambitna, więc przy stole gdzie odbywał się wykład sprzętowy, słychać było muzykę pilników pracujących na dziabach i rakach. Grupa zręcznie pracowała pilnikami, a instruktor niczym mistrz cechowy sprawdzał i oceniał ostrość zębów i ostrzy.
Jeśli myślicie, iż bohaterowie tej opowieści, po pierwszym dniu mieli dość, to się bardzo mylicie!

Drugiego dnia pod skałą stawili się jeszcze wcześniej, pracowali jeszcze ciężej, posypały się kolejne życiówki, a wędkami na trudniejszych drogach również nie gardzono. Kamienie drapano na drogach od M3 (dnia pierwszego, tak na początek), po M7 dnia drugiego. A gdy słońce opuszczało nieboskłon, to i nasi adepci opuszczali Lutnię.


Dwa pełne dni i wieczór jeden trwała ta przygoda. Adepci i instruktor do swych domów wrócili, ale skądinąd wiemy, iż o poszukiwanych dziabach doskonałych i rakach jednopunktowych wieści rozesłali.


W międzyczasie w klubie oddalonym o dziesiątki kilometrów ogłoszono start zawodów dla drapaczy skał, a nasi aspirujący alpiniści z Lutyńskich skał, mogli zgłosić pierwsze prowadzenia i chwałę swoją zaakcentować!


Jaki będzie ciąg dalszy tej historii? Tego nie wiem, czy w nią wierzycie, czy między bajki włożycie… zajrzyjcie do Lutyni pod Lądkiem, a sami się przekonacie!

Autor: Piotr Czyszpak (Podróże Pana Szpaka)

Idź do oryginalnego materiału