„Idźcie i nauczajcie”. Opowiadanie Krystiana Kratiuka o św. Maksymilianie

1 rok temu

Prezentujemy fragment najnowszej książki Krystiana Kratiuka „Wielka zdrada” opublikowanej nakładem Wydawnictwa Fronda. Niniejszy tekst jest jednym z siedmiu opowiadań o świętych, w książce znajduje się też siedem esejów autora porównujących postawy świętych z katolikami naszych czasów. Autor podkreśla, iż zdecydowana większość wypowiedzi św. Maksymiliana użyta w niniejszym tekście literackim, to autentyczne cytaty tego wielkiego świętego.

ROZDZIAŁ 7

Idźcie i nauczajcie wszystkie narody

Słońce dopiero szykowało się do zajęcia adekwatnego miejsca na firmamencie, ale jego wydostające się zza horyzontu promienie już miękko rozświetlały wnętrze pociągu dojeżdżającego do kolejnej stacji. Ojciec Bonawentura uśmiechnął się na ten widok, od razu jednak zmienił wyraz twarzy, dostrzegłszy kaszlącego po raz kolejny brata.

– Trzeba by z tym pójść do lekarza, ojcze – powiedział tonem przypominającym troskę zmieszaną z nieśmiałością.

– Ojciec wie, iż byłem. Na to nie ma rady, musi pomóc Niepokalana. Tyle dam radę wytrzymać, ile ona mnie tu potrzebuje – odparł drugi zakonnik, gładząc się dłonią po ustach i długiej brodzie.

– Niech ojciec choćby tak nie mówi. Tyle pracy przed nami – Bonawentura obruszył się na poważnie.

– Ale ja się nigdzie nie wybieram, toż to ja tylko zakaszlałem – uśmiechnął się Maksymilian. – Mamy znacznie większe problemy niż kasłanie od czasu do czasu.

Zatrzymywaniu się pociągu towarzyszył nieznośny pisk hamulców. Mężczyźni spojrzeli przez okno, sprawdzając, na jakiej znaleźli się stacji.

– Mowa o ojcu Alfonsie? Spokojnie, zrozumie w końcu nasz specyficzny charyzmat. Zrozumie, iż oddawanie czci Matce Bożej nie oznacza wcale przysłaniania Chrystusa. Owszem, mnie też bawiło, iż oburzył się na powitanie „Maryja”, ale znów wzruszyło, kiedy powiedział, iż troszczy się o staropolskie „Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus!”.

– Tłumaczyłem mu to wielokrotnie, mówiąc językiem ludzkim. Serce Boże podobne jest do dobrego ojca rodziny. jeżeli które z dzieci co zawini, ojciec musi je ukarać, bo tego wymaga sprawiedliwość, a choćby sama miłość ku dziecku, by nie lekceważyło sobie winy. Ale ten ojciec nie chciałby dziecku zrobić przykrości, chociaż choćby by ono sobie zasłużyło, i chciałby mieć powód dostateczny, by tej kary nie wymierzyć. Darować bez ostatecznego powodu, byłoby to rozzuchwalić winowajcę. Ale chciałby, żeby ktoś się wstawił za nim, żeby i sprawiedliwości, i tkliwej miłości stało się zadość. Otóż gorejące ku nam, winowajcom, Boskie Serce Jezusa znajduje na to środek godny Boskiej mądrości. Daje nam za matkę i opiekunkę swoją własną najmilszą i najukochańszą Matkę. Serce zaś Jej dał takie, by nie mogła nie troszczyć się o zbawienie i uświęcanie każdego z ludzi. I oto pomost do Przenajświętszego Serca gotów. Przez Maryję do Jezusa. Ot, wszystko.

Maksymilian zamyślił się na chwilę, po czym, jakby wyrwany ze snu, rzucił:

– Ale ja przecież nie myślę wcale o Alfonsie, co też ojcu przyszło do głowy. A co do tego, iż mój rodzony brat zrozumie coś z Niepokalanowa, nie byłbym taki pewien. jeżeli nie chce połączyć radykalizmu Franciszka z pięknem Tereski i boi się o pozdrowienie używane w całym narodzie, to pewnie pójdzie inną drogą. Franciszkańską, ale nie naszą. Niech Bóg prowadzi – Maksymilian mówił, obserwując przez okno oddalający się już powoli niewielki dworzec.

– Więc chodzi ojcu pewnie o księdza Zygmunta?

– A cóż on znowu ma przeciwko nam? Co tym razem przeszkadza? – zmrużył oczy.

– To co zwykle. Brukowy poziom naszej gazety, jak łaskawie raczył był oświadczyć kardynałowi. Po czym powiedział, iż sam wydawałby lepszy dziennik, i prosił o pozwolenie. Kardynał oświadczył, iż sprawę zna i przez cały czas rozważa. Czyli… – spojrzał na rozmówcę Bonawentura.

– Czyli… – Maksymilian uśmiechnął się porozumiewawczo. – Sam mówiłem kardynałowi, po tym jak ksiądz Zygmunt podważył prawność działania Milicji Niepokalanej, iż ksiądz Zygmunt nasyła nam agentów redaktorów, ostatnio jednego takiego musiałem choćby zwolnić, gdy dokładnie sprawdziłem, iż to on go przysłał. Że też ja muszę zajmować się takimi sprawami wobec pomruków nadciągającej burzy komunistycznego bezbożnictwa. No ale tematy te są jakoś ze sobą powiązane – ściszył głos. Tym razem to ojciec Bonawentura uśmiechnął się w taki sposób, by Maksymilian spostrzegł, iż zrozumiał aluzję.

– Aha, no i pozostało ksiądz Stanisław. Też poszedł na skargę do przełożonych.

– Ten szowinista? Czego tam naopowiadał?

– Że cenzurujemy jego pisma o Żydach.

– Ech, mam nadzieję, iż przełożeni dowiedzą się, iż ksiądz prałat jest antysemitą, takim aż do szowinizmu, iż „Mały Dziennik” nie może pójść po jego linii, i stąd nie wszystkie prace dostają się na łamy. A iż po odprawieniu kilku przekonanych o swej genialności pisarzy razem z ich utworami, którymi koniecznie chcieliby uszczęśliwić nasze pismo, jeden czy drugi brat straci czasem równowagę nerwów i choćby księdzu, i to prałatowi, nie dość grzecznie odpowie, to też możliwe. Chociaż nie pochwały godne.

Koła pociągu zastukały głośniej o szyny. Pasażerowie, w tym obaj zakonnicy, aż podskoczyli. Za oknem po łące z prędkością pociągu biegło kilka saren.

– Ale kiedy ja mówiłem o problemach, to nie o takich, chodziło mi o to, iż wrogowie mają coraz więcej pieniędzy, coraz więcej narzędzi, a my, jak to żebracy, na służbę Bogu mamy za mało. Trzeba coś z tym zrobić – Maksymilian wypowiedział te słowa, nie odrywając wzroku od pędzącego stadka. – Wczoraj dowiedziałem się, iż National Lutheran Council w Ameryce przeznacza sześćset dwadzieścia pięć tysięcy dolarów na odbudowę i akcję pomocniczą w Europie, a zjednoczone sekty luterańskie w Północnej Ameryce zebrały już trzynaście milionów dolarów, rozumie ojciec, trzynaście milionów na cele religijne. Wobec takich środków materialnych nietrudno zrozumieć, jak pisma heretyckie mogą za bezcen lub całkiem za darmo wciskać się do warsztatów, biur i pod polską strzechę. Serce boli na taki widok. A my? Ciągle w niedoczasie, ciągle niedoszacowani.

– A tyle przecież świadectw nawrócenia dzięki Niepokalanej na łamach „Rycerza” – pokiwał głową Bonawentura.

– Nie możemy konkurować z pismami czy to heretyków, czy masonów i komunistów, nie jesteśmy w stanie konkurować przez ceny papieru, poczty i przyborów drukarskich.

– Ale uważam, iż znakomitym pomysłem ojca było sprzedawanie części numerów z napisem: „Przeczytaj i daj drugiemu”.

Maksymilian znów skinął głową, tym razem nieco smutniej, i sięgnął po brewiarz. Jego kompan wyjął swój egzemplarz i na kilka minut obaj pogrążyli się w lekturze, modlitwie i rozmyślaniach. Pociąg zatrzymał się na kolejnej stacji, obok zajętych przez mężczyzn w habitach miejsc przechodziły kolejne osoby, a to serdecznie uśmiechając się do nich, a to ignorując. Wielu, chwaląc Chrystusa, usłyszało ciepłe „na wieki wieków, amen”.

W końcu jeden z wchodzących do pociągu mężczyzn, trzymając w ręku elegancki neseser, zapytał:

– Przepraszam, czy to miejsce jest wolne?

– Zapraszamy – odparł od razu ojciec Bonawentura. Pociąg ruszył w dalszą trasę.

– Mam coś dla pana – Maksymilian włożył rękę do obfitej kieszeni.

Ojciec Bonawentura uśmiechnął się od ucha do ucha. Wiedział już bowiem, jakie przedstawienie za chwilę stanie się jego udziałem.

– Słucham? – odparł zdumiony pasażer.

– Mam coś dla pana, proszę poczekać spokojnie – szukał przez cały czas w kieszeni. Zakaszlał przy tym donośnie, spoglądając na zmieszanego rozmówcę przepraszająco.

– Ale co to takiego? I ile ojciec za to chce?

Franciszkanin wyciągnął rękę z kieszeni i skierował ją w kierunku siedzącego obok mężczyzny. Rozplótł palce u dłoni, na środku której spoczywał maleńki wizerunek Matki Bożej na owalnej blaszce.

– Cóż to takiego? – zapytał nowy pasażer.

– Jak to? To przecież Cudowny Medalik. Proszę, to dla pana, proszę go nosić.

– Ale proszę ojca, ja jestem Żydem.

– A to nic nie szkodzi, to proszę go nosić i modlić się słowami Świętego Bernarda, zaraz dam panu karteczkę z treścią tejże modlitwy.

Ojciec Bonawentura uważnie przyglądał się obu pasażerom.

– Proszę ojca, chyba nie dotarło do ojca, iż ja jestem Żyd. Wyznawca religii mojżeszowej – twarz mężczyzny nabierała coraz bardziej intensywnych kolorów.

– Nic nie szkodzi. Pan czeka na Mesjasza, a ja pana informuję, iż obecna tu na wizerunku Maryja Niepokalana zrodziła tegoż Mesjasza bez mała dwa tysiące lat temu, On raczył oddać swe życie za pana na krzyżu. Pan mógł przegapić tę nowinę, ale ja jestem od tego, by ją panu ogłosić.

Żyd zdumiał się nie na żarty, ale ostrożnie podniósł medalik z dłoni zakonnika. Choć jego twarz przez cały czas czerwieniała, zaczął przyglądać się podarunkowi.

– Dodam, iż na medaliku widzi pan Dziewicę Maryję, która mimo dziewiczego stanu porodziła Mesjasza. jeżeli przyjmie pan wiarę Chrystusową, czeka pana niebo.

– Ojciec na poważnie w to wszystko wierzy?

– Obaj wierzymy – Maksymilian wskazał palcem na coraz szerzej uśmiechniętego Bonawenturę – a co najlepsze, wierzy w to większość składu tego wagonu, i następnego, i następnego. A wie pan, kto jeszcze w to wszystko uwierzył, mocą tego medalika?

– Kto taki? – mężczyzna wydawał się zarówno zakłopotany, jak i zaciekawiony.

– A pański rodak, niejaki Alfons Ratisbonne. Mówi panu coś to nazwisko?

– Nic a nic.

W tym momencie ojciec Bonawentura sięgnął po notatnik i ołówek, wiedział bowiem, iż za moment nastąpi trwająca co najmniej kilkanaście minut opowieść. Maksymilian zaczął mówić o nawróconym francuskim Żydzie. Notujący słyszał ją już kiedyś w podobnej sytuacji od tego samego brata, kiedy w zupełnie innym pociągu ten wręczał piętnasty już tego dnia Cudowny Medalik, ale czternaście poprzednich trafiało do katolików. Dopiero zaś piętnasty do wyznawcy judaizmu. Obiecał sobie wtedy, iż będzie jak on, jak ojciec Maksymilian, i iż będzie w taki sam sposób rozdawał medaliki z Maryją. Zapisywał więc teraz historię Alfonsa Ratisbonne, wiedząc, iż na ołtarzach, przy których ten został nawrócony, ojciec Maksymilian sprawował swoje pierwsze Msze. Zapisał zatem Bonawentura zdumienie i złość Żyda z niezwykle bogatej rodziny na konwersję jego brata, nienawiść do Kościoła, jaką wywołało to w Alfonsie nieodmiennie zapewniającym, iż nie tylko Żydem się urodził, ale i Żydem umrze. Bonawentura zapisał historię o tym, jak Ratisbonne ruszył w ostatnią kawalerską podróż po Europie przed zaplanowanym ślubem i spotkał barona Bussieresa, który podczas dyskusji o rzymskim getcie zaproponował mu przyjęcie Cudownego Medalika. Franciszkanin zanotował Alfonsowe oburzenie na tę propozycję, ale także kpiarską zgodę na założenie go na szyję oraz prośbę barona o odmówienie modlitwy Świętego Bernarda do Matki Bożej. Zakonnik spisywał dalej opowieść o tym, jak zaciekawiony młody Żyd wieczorem spełnił obietnicę i zmówił modlitwę, i o tym, jak w kolejnych dniach rzymskiej wędrówki z baronem przechodził przez kościół i ujrzał Matkę Bożą, piękną, wielką, majestatyczną, pełną miłosierdzia, do złudzenia przypominającą tę z medalika. Bonawentura zanotował wreszcie upadnięcie Żyda na kolana i natychmiastowe nawrócenie. Oraz całą późniejszą historię nowoochrzczonego zakonnika, potem misjonarza i fundatora licznych katolickich instytucji duchownych i charytatywnych, gorliwego czciciela Maryi aż do ostatnich dni swego żywota.

Opowieści słuchał jednak oczywiście nie tylko Bonawentura, ale także dopiero co napotkany w pociągu Żyd, pozostający w tak wielkim szoku, iż zgodził się na założenie medalika, a choćby na to, iż poprosi Matkę Bożą, by go nawróciła. Obiecał uczynić to jeszcze tego wieczoru.

– Ojcze – Maksymilian odezwał się do współbrata – proszę zanotować adres pana Beniamina i przypilnować, byśmy wysłali mu dobre książki, ażeby miał okazję lepszego poznania religii katolickiej, którą szczerze pragnie poznać.

Bonawentura spojrzał na – jak się właśnie dowiedział – Beniamina, trzymającego w ręku już nie jeden, ale kilka medalików, i patrzącego to na własną dłoń, to na zadowolonego Maksymiliana. Pociąg przystanął.

– Ja tu wysiadam, ojcowie. Do widzenia.

– Niech będzie pochwalony Jezus Chrystus – odpowiedzieli chórem.

– Niech… będzie… – wyszeptał mężczyzna, wykonał palcem gest uniesienia kapelusza, i oszołomiony udał się do wyjścia.

Zakonnicy znów sięgnęli po brewiarz, ale zanim Maksymilian zdążył otworzyć swój, Bonawentura zapytał:

– Ilu Żydów już ojciec nawrócił?

– Ja? – Maksymilian poważnie zgorszył się pytaniem. – Żadnego. Ale Niepokalana w mojej obecności już trochę…

– Widziałem wczoraj w klasztorze jednego.

– Tak, przygotowuję go do chrztu, to żołnierz. Przedwczoraj zakończyłem rekolekcje przed chrztem z innym Żydem, słuchaczem prawa na uniwersytecie. Jest również bardzo dobrym kandydatem do Milicji Niepokalanej, ale najpierw pozwólmy mu zostać chrześcijaninem. Zostanie ochrzczony prawdopodobnie na Wielkanoc. Takie to moje pociechy…

– No i – wtrącił ojciec Bonawentura, jakby pragnąc wykazać się przed przełożonym zmysłem obserwacji – nie wiadomo, ilu nawróciło się jeszcze dzięki czytelnikom „Rycerza”, których ojciec prosił, by modlili się do Niepokalanej o nawrócenie każdego napotkanego Żyda, choćby tylko myślą. A za rabina co najmniej zdrowaśką.

– Nie wiadomo, ale może to też mogą być pociechy… – odparł Maksymilian i tym razem skutecznie otworzył brewiarz.

Pociąg mijał kolejne pola, lasy i miasta, co jakiś czas się zatrzymując. Maksymilian kasłał co kilka minut, Bonawentura przyglądał mu się z troską. Gdy zatrzymali się na kolejnej stacji, obaj zakonnicy zauważyli nadchodzącą z oddali ogromną ciemną chmurę.

– Zanosi się na burzę – mruknął niemal pod nosem Bonawentura.

Jego rozmówca nic nie odpowiedział, przyglądał się tylko nadciągającemu cumulonimbusowi. Chwycił krucyfiks przy różańcu i mocno ścisnął w palcach.

– Przepraszam, czy to miejsce jest wolne? – zapytał nastoletni chłopiec, wskazując na fotel obok Bonawentury.

Ten z lekkim uśmiechem skinął głową.

– Jak masz na imię, młodzieńcze? – pytał zakonnik siedzącego już obok niego pasażera.

– Franciszek – odpowiedział uprzejmie Bonawenturze, zerkając przy tym w stronę nieodrywającego wzroku od brewiarza i kaszlącego od czasu do czasu Maksymiliana.

– Och, to tak jak my, prawda, ojcze? – zażartował z nazwy swego zakonu.

Maksymilian dopiero teraz zwrócił oczy na chłopca. Spotkali się wzrokiem. Spojrzenia młodego Franciszka i brodatego franciszkanina mieszały się ze sobą z niepokojem i ciekawością. Obaj poczuli, jakby zakręciło im się w głowie, młodzieńcowi zaczęło wydawać się, iż boli go brzuch, zakonnik zaś zapragnął zaczerpnąć brakującego mu nagle powietrza.

Trwało to tylko ułamek sekundy, ale Bonawentura, dostrzegłszy lub nie dostrzegłszy tego zdumiewającego poruszenia, zapytał:

– Podróżujesz sam?

– Nie, ojcze, tam jest moja mama i jej siostry, moje ciotki i wuj. Ale zabrakło miejsca, byśmy usiedli razem.

– Czy nosisz Cudowny Medalik? – zapytał Bonawentura i od razu zerknął na Maksymiliana, niewątpliwie pragnąc jego pochwały. Włożył rękę do kieszeni, ale nic z niej nie wyjął.

– Ojcze – zwrócił się do współbrata. – Wydaje się, iż moje medaliki się już skończyły lub zapomniałem wyjąć je z walizki. Czy wręczyłbyś jeden temu chłopcu?

Maksymilian przez cały czas nic nie mówił. Wpatrywał się tylko w chłopaka, sam nie wiedząc dlaczego, odczuwając przy tym narastającą trwogę. Krople deszczu zaczęły intensywnie stukać o okno pędzącego pociągu.

– Ojcze? – Bonawentura wybudził go z letargu.

– Tak, tak – otrząsnął się Maksymilian i również sięgnął do kieszeni. Nie wypowiadając już żadnych słów i nie odrywając wzroku od Franciszka, wyciągnął do niego dłoń z medalikiem. Chłopak sięgnął po niego i odebrał.

W tym momencie na zewnątrz błysnęło, chwilę później pasażerowie wzdrygnęli się na przeszywający dźwięk grzmotu.

I tylko Maksymilian i młody pasażer nie spojrzeli od razu w okno, ale zastygli na kolejny moment w niepokojącym spojrzeniu.

– O, to mój wujek – powiedział w końcu Franciszek, wskazując na drugi koniec wagonu.

– Marianno, Marianno – mówił wskazany przez młodzieńca mężczyzna, ale jego głos nie dotarł do uszu matki Franciszka. – Pani Gajowniczkowa, tam właśnie zwolnił się przedział. Zapraszam – powiedział dosadniej, po czym elegancka kobieta wstała, skinęła głową na swojego syna, który uprzejmym gestem pożegnał się z zakonnikami i oddalił.

– Wszystko w porządku, ojcze? – zapytał Bonawentura.

– Wszystko w rękach Niepokalanej – odparł tajemniczo Maksymilian.

Zanim jego kompan zdołał dopytać, co ma na myśli, na dwa wolne miejsca, tym razem nie pytając, usiadło dwóch mężczyzn. Zaczęli intensywnie rozmawiać o polityce. Zakonnicy gwałtownie zorientowali się, iż jeden z nich był zwolennikiem sanacji, a drugi endecji. Przerzucali się argumentami a to z filozofii, a to z ekonomii, a to z polityki międzynarodowej. Bonawentura dostrzegł w oczach Maksymiliana odmianę, iż z niezrozumiałej melancholii i lęku wchodzi w zainteresowanie i rozbawienie niedającą się nie usłyszeć rozmową. Podczas krótkiej przerwy we wzrastającej w emocje konwersacji ojciec otworzył choćby usta, by coś wtrącić, ale dopadł go silny kaszel.

Pociąg zatrzymał się na stacji i rozpolitykowani mężczyźni wstali. Ukłonili się niespuszczającym ich z oczu zakonnikom, wtedy też Maksymilian zdołał podnieść się i powiedzieć tylko:

– Droga jest wam Polska, niech droga wam będzie również jej Królowa – i wyciągnął dwie dłonie, trzymając w każdej Cudowny Medalik.

Jeden z mężczyzn przyjął go bez wahania, dziękując donośnym „Bóg zapłać”, drugi zaś, chwilę się wahał, po czym wziął podarunek i podziękował po świecku. Zanim podróżny w habicie zdołał cokolwiek dodać, obu mężczyzn nie było już w wagonie, kłócili się dalej na peronie, co dało się zaobserwować przez okno odbijające dwie okładki „Liturgii godzin” ułożone naprzeciwko siebie na półeczce.

– Wiesz, ojcze, co jest zabawne? – zagaił Maksymilian. Bonawentura spojrzał z ciekawością na oddalających się w kierunku budynku dworca mężczyzn.

– Że każdy z nich kocha Polskę, tylko trochę inaczej. A obaj faworyci tych panów też ją kochają, o czym kiedyś mieli okazję perorować daleko, daleko stąd, bo w samej Japonii. Ale w Polsce im ze sobą nie po drodze. To takie nasze, takie polskie.

Współbrat ewidentnie nie rozeznawał się w polityce, więc uśmiechnął się i odrzekł tylko:

– Japonia wydaje mi się bardzo ciekawym krajem.

– Mnie również. Mam choćby podręcznik do nauki ich języka. Niebywale trudna rzecz, ale czego się nie robi dla Niepokalanej – Maksymilian uśmiechnął się, a pociąg ruszył z miejsca.

Bonawentura gubił się już w pomysłach brata. Nie miał pojęcia, po co ten uczył się japońskiego, ale nie zamierzał dopytywać. Wolał natomiast dopytać o sprawy polityki.

– Ojcze, chciałbym, korzystając z tego, iż nikt chwilowo obok nas nie usiadł, a i ty odłożyłeś brewiarz, zapytać cię o sprawy polityczne.

Maksymilian zdumiał się.

– Pamiętasz, rozmawialiśmy dziś o ojcu Alfonsie, i o tym, jakie ma rozterki religijne i teologiczne. Ja na przykład pisuję głównie o religii, o Mateczce naszej i o herezjach, żeby czytelnicy mogli ich unikać. Ale cały ten pion polityczny cały czas wywołuje burze, takie jak ta za oknem, wszędzie, gdzie nas czytają, łącznie z kuriami i domami przełożonych. Czy sądziłeś kiedy, żeby w tej sprawie ustąpić?

– Nie.

– Niezbyt wylewna odpowiedź.

– Drogi ojcze Bonawenturo, nigdy nie miałbyś wątpliwości, iż o sprawach świata pisać należy nie mniej niż o religijnych, gdybyś umiał widzieć je w religijnym kontekście. Gdybyś patrzył na nie inaczej, niż o nich pisują w gazetach, w których rozczytują się panowie, którzy przed chwilą dzielili z nami fotele. Gdybyś tylko zechciał widzieć to w porządku walki o Kościół i o dusze. Gdybyś tylko wiedział, czego oni chcą.

– Czego chcą ci panowie? – naiwne pytanie rozbawiło Maksymiliana.

– Nie chodzi mi o tych panów, choć kto ich tam wie. Chodzi mi o tych, których widziałem w Rzymie, a których nigdy nie będę w stanie zapomnieć. O masonerię. Gdy studiowałem w Wiecznym Mieście, miałem nieprzyjemność, ale i błogosławieństwo, zobaczyć ich przemarsz pod samymi oknami Watykanu. Na czarnym sztandarze giordano-brunistów umieścili Świętego Michała Archanioła pod nogami Lucyfera, rozdawali przy tym ohydne ulotki przeciwko Ojcu Świętemu, wznosili hasła typu: „Szatan będzie rządził w Watykanie, a papież będzie mu służył za szwajcara”. Czy ojciec to sobie wyobraża? To śmiertelna nienawiść do Kościoła Chrystusowego i Jego zastępcy na ziemi. I nie jest to tylko wybryk wykolejonych jednostek, ale systematyczna działalność wynikająca z ich zasady: „Zniszczyć wszelką religię, zwłaszcza katolicką”.

– Oni są też w Polsce?

– Mój drogi Bonawenturo, drogi mój bracie, oczywiście, iż tak. Po całym świecie są rozsiane komórki tej mafii, w najrozmaitszy sposób mniej lub więcej widoczny, do tego samego celu zdążają.

– Czemuż ich nie widzę?

– Bo posługują się przy tym całą plejadą zrzeszeń o najrozmaitszych nazwach i celach, które jednak pod ich wpływem szerzą obojętność religijną i osłabiają moralność. Na osłabienie tej ostatniej baczną zwracają uwagę w myśl powziętej uchwały: „My religii katolickiej nie zwyciężymy rozumowaniem, tylko psuciem obyczajów”. I toną dusze w powodzi literatury i sztuki obliczonej na osłabienie poczucia moralności. Zaraza brudu moralnego szerokim korytem ścieka prawie iż wszędzie. Osłabiają się charaktery, rozrywają ogniska rodzinne i smutek się mnoży w głębi serc skalanych”. Wszystko to przecież polityka. Dlatego musimy to badać i o tym pisać, i o tym mówić.

Bonawentura zamyślił się, a Maksymilian znów powstrzymał atak kaszlu. Po chwili musiał jednak odpowiedzieć na kolejne pytanie.

– Dobrze, ale czy to nie przechwałki? Czy oni przeciw Kościołowi sukces jakikolwiek odnieśli?

– Mnóstwo spraw przewalczyli po swojemu, przez co świat na psy schodzi. A jeżeli pytasz, bracie, o sprawy wprost zaznaczone, to opowiem ci tylko jeden fragment tej wielofrontowej działalności. Znasz stosunek Niepokalanowa do Matki Bożej z Lourdes, wykładać ci tego nie muszę…

– Oczywiście.

– A czy masz świadomość, iż to masońskie media Świętą Bernadettę przedstawiały jako chorą psychicznie lub oszustkę, iż to masońskie a nie inne władze poddawały ją skomplikowanym badaniom, prześladowały i rozsiewały okrutne plotki. Próbowali ją choćby aresztować.

– Za co?

– No właśnie, ojcze, za co? A wszystko po to, byśmy nie poznali słów Mateńki? choćby ziemię w Lourdes chcieli skonfiskować i zamiast kaplicy wybudować tam ogromne łaźnie.

– Dziś to chyba niemożliwe, ludzie bardziej sobie cenią wolność.

– Drogi Bonawenturo, nie dalej jak parę lat temu, jak słyszę, podobne rzeczy działy się gdzieś w Portugalii, gdzie troje dzieci miało widzieć Niepokalaną. Nie znam szczegółów tego wydarzenia, ale sam fakt, iż masoneria wytacza ciężkie działa, by atakować jakichś pastuszków, sprawia, iż historia ta niezwykle ciekawi mnie i intryguje, a zarazem sprawia, iż choć jeszcze nie znam relacji tych dzieci, już im wierzę. Masoni bowiem nie atakują nieprawdy. A boją się tego, który jest Prawdą. I Jego Matki.

– Co tym dzieciom zrobili?

– Podobno chcieli je włożyć do garnka z gorącym olejem, jeśliby nie wycofały swojego świadectwa proroctwa. Z takimi ludźmi mamy do czynienia. A gdzież to robić, jeżeli nie w prasie. jeżeli nie w radiu, które chcemy zbudować.

– Chcemy?

– Ba! Ale póki nie mamy, to pamiętaj, drogi ojcze, znaczna część dzienników znajduje się w ich rękach. Dość powiedzieć, iż w takiej niby katolickiej Austrii już na początku naszego stulecia w samym języku niemieckim trzysta sześćdziesiąt pięć czasopism walczyło przeciwko Kościołowi, a osiemdziesiąt trzy wychodziły codziennie. Nakład takiej złej prasy wynosił dwa miliony egzemplarzy. Dlatego tak na to naciskamy. Dziś gazety większą grozę zadają, niźli tysiące bagnetów. Dlatego też zachęcałem, tworząc Milicję, by ci, którym Pan Bóg użyczył trochę giętkości pióra i zdolności w jakiejkolwiek dziedzinie literatury, też zjednoczeni w osobne koła używali tych darów Bożych na produkowanie jak najwięcej dobrej prasy w każdej dziedzinie piśmiennictwa.

Koła pociągu przez cały czas równomiernie stukały o tory, a szaro-zielono-niebieska tapeta za oknem przesuwała się w równym tempie, od czasu do czasu tylko zmieniając natężenie kolorów. Obserwowanie tego monotonnego widowiska przerwała czteroosobowa grupka zajmująca miejsca po obu stronach przejścia. Bonawentura, który był bliski zapadnięcia w drzemkę, oparł głowę o okienną framugę i – walcząc jednocześnie z sennością i własną skorością do rozmów – obserwował Maksymiliana przypatrującego się nowoprzybyłym podróżnym i szykującego się do podjęcia jakiejś wrażej debaty. Zapadając co rusz w lekki sen i budząc się przy podskokach wagonu, słyszał rozmowę Żyda i Żydówki, protestanta i katolika z jednego z państw Kaukazu. Jeden z pasażerów przyznał, iż wie, jaką gazetę wydaje się w Niepokalanowie i wyrzucił, iż to klerykalizm, promowanie ciemnogrodzkich i zabobonnych poglądów, oraz totalny brak poczucia estetyki. Dołożył do tego także legendę o niespotykanych bogactwach klasztoru. Franciszkanin uśmiechnął się na te zarzuty i zaprosił do siebie rozmówcę, by zobaczył te niezliczone rzekomo klasztorne skarby, którymi były ubożuchne habity, maszyny drukarskie i stosy papieru. Po rozładowaniu pierwszego napięcia począł podrzucać inne tematy do rozmów i pozwalał dyskutować zebranym między sobą, samemu uważnie się przysłuchując, prostując po katolicku gdzie trzeba. I tak Żydówka przyznała przeciwko protestantowi, iż tylko jedna wiara może być dobra, w mowie o złych katolikach przyznano, iż dobry katolik jest lepszy od dobrego niedowiarka, a potem Maksymilian zabrał głos, podsumowując wszystko, przeszedł od prawa natury, wybrania Izraela do podziału protestanckiego, i polecił modlitwę jako środek poznania prawdy.

Bonawentura przebudził się po raz kolejny, gdy pociąg znów stał, a jego współbrat siadał na swoim miejscu, pozdrawiając wysiadających. Najpewniej rozdał im medaliki, ale Bonawentura nie dostrzegł już, komu udało się je wręczyć. Usłyszał tylko, już uchyliwszy okno, jak jeden z wysiadających rzucił do drugiego:

– To mądry ksiądz.

Wspomniany natomiast siedział naprzeciw, zamknął oczy, i ukrył twarz w dłoniach. Po chwili wynurzył się z nich z uśmiechem, niby to stwierdzając, niby pytając:

– Może tam Niepokalana już zaczęła robić wyłom w duszy…

Obaj znów sięgnęli po brewiarz. Bonawentura uśmiechnął się, czym wzbudził zainteresowanie Maksymiliana.

– Śmiejesz się do brewiarza, ojcze?

– Uśmiecham się, gdyż czytamy dziś o nastawaniu w porę i nie w porę. Tak sobie myślę, iż robienie gazety to jedno, może i nastawanie w porę, bo kto gazetę chce, ten kupi, ale twoje, ojcze, nastawanie w pociągu z medalikiem to zdecydowanie nastawanie nie w porę z Listu do Tymoteusza. I podziwiam tą upartość.

Maksymilian uniósł oczy ku górze i westchnął:

– Zdumiałbyś się, bracie, jak bardzo nie w porę może być gazeta.

– Jak to?

Zamiast odpowiedzi na pytanie usłyszał kaszel i ujrzał palec wskazujący współbrata nakazujący zaczekać na pełną odpowiedź. Po chwili padły następne słowa:

– Mam w walizce pewien list. Zechciałbyś podać mi, ojcze, jest u góry, po twojej stronie.

Bonawentura wstał i podał walizkę rozmówcy. Ten otworzył ją, wyjął kopertę, rozłożył przed sobą wyciągnięty zeń list i jeden egzemplarz gazety, i powiedział:

– Jak wiesz, wysyłamy gazety na różne adresy pocztowe, i to nie jest tak, iż każdy to nasze pismo już zamówił. Albo iż jak zamówił, to już zawsze je chce. Oto co pisze pewna pani.

Maksymilian odkaszlnął w zaciśniętą pięść i przeszedł do głośnej lektury:

– „Od dłuższego czasu otrzymuję »Rycerza Niepokalanej«. W zeszłym roku pisałam list, prosząc, by wstrzymano wysyłkę. Pisałam otwarcie, iż ja bezbożnica, iż od wielu lat nie chodzę do spowiedzi. Dziś jeszcze mogę dodać, iż należę do organizacji wrogiej Kościołowi, bo jestem zaciętą komunistką. Ale to wasze pismo jest natrętne, proszę darować, iż się tak wyrażę, nie zraża się, kimkolwiek jest ten człowiek, nie zważa się na to, iż nie płaci prenumeraty, posyła się regularnie co miesiąc choćby temu, kto nie odnosi z tego żadnej korzyści”.

Pociąg hamował, ale lektor nie zwalniał tempa czytania listu.

– „W jesieni znowu pisałam pocztówkę, prosiłam, by wstrzymano wysyłkę, bo jechałam do Rosji i nie wiedziałam, czy wrócę. Przyjechałam dopiero przed tygodniem i znowu znalazłam całą kupę »Rycerzy« z kalendarzem na czele. Kalendarz podarowałam jednej osobie, która go nie otrzymała, a tak bardzo chciała go mieć. To gorąca czcicielka waszej Niepokalanej.

Bonawentura słuchał z niemalejącą uwagą. Maksymilian nie przerywał, choćby nie kasłał.

– „Dziś znowu otrzymałam »Rycerza«, więc natychmiast piszę list i proszę najuprzejmiej przez cały czas mi go nie posyłać, proszę posyłać ten egzemplarz do domu prawdziwie katolickiego, gdzie będzie witany z miłością, nie zaś tylko z jakiejś próżnej ciekawości. Proszę nie myśleć, iż pogardzam tym pismem, o nie! Wszak ta Niepokalana była kiedyś moją ukochaną Matką, ale od dawna wypadłam z jej opieki. Zamknęło się dla mnie Jej miłosierdzie. Czyż jestem dziś szczęśliwą? Nie! Tysiąc razy nie! Grzesznik to najnieszczęśliwsza istota na świecie – ma duszę zbolałą, okrytą ranami, wzgardzony i odrzucony od Boga i ludzi, nie widząc dla siebie ratunku, cierpi strasznie. A więc czytając »Rycerza«, w którym ciągle opisuje się o łaskach, jakich doznają ludzie za pośrednictwem Niepokalanej, jakby odnawia się rana mej duszy, traci się spokój, powstaje w duszy jakaś trwoga, lęk, ach, dosyć mam cierpienia i bez tego, proszę mi oszczędzić tej męki. Może kiedykolwiek Bóg użyczy mi łaski nawrócenia, wtedy sama poproszę o »Rycerza«, nie mogę przecie powiedzieć, iż się nigdy nie nawrócę”.

Słuchający tych słów zakonnik wiedział już, co chce powiedzieć mu ten, który czyta. W oczach jednego i w głosie drugiego drżało wzruszenie.

– „Dziś nie jest mi potrzebny Bóg ani Kościół, ani kapłan, ale może przyjdzie kiedyś chwila, iż zapragnę Boga i kapłana. Może nie będzie mi danym to szczęście, bo przysłowie mówi: »Jakie życie taka śmierć«. Proszę darować mi tę moją szczerość względem wielebnych ojców. Wiem, iż nie potrzebujecie wiedzieć, co się dzieje w duszy grzesznika, ale każdy mówi o tym, co mu dolega”.

Maksymilian uniósł wzrok znad kartki i powiedział jakby szeptem:

– A teraz posłuchaj, ojcze, ostatniego zdania tej biednej duszy: „Jeszcze proszę choć o krótkie westchnienie do Niepokalanej w mojej intencji”.

Obaj przez chwilę milczeli. Koła przez cały czas turkotały, krajobraz wciąż zmieniał się, przybliżając i oddalając horyzont, w zależności od mijanej przyrody. Widoczne poruszenie serc przerwał jednak kolejny dosiadający się pasażer.

– Przepraszam, czy można? – zapytał grzecznie, choć wyraźnie poirytowany, iż jakiś młokos podebrał mu miejsce w innej części wagonu.

Zakonnicy skinęli głowami. Mężczyzna zaczął otwierać małą walizeczkę, ale zatrzask najwidoczniej się zaciął. Po kilku siłowych próbach, nieco zaczerwieniony na twarzy, odłożył bagaż pod siedzenie. Zauważywszy to, Maksymilian podał mu leżący akurat na jego kolanach egzemplarz własnego pisma.

– Dziękuję – odrzekł i zrobił gest odmowny.

– To nie jest nic złego, może umili panu czas w podróży.

– Nie czytuję rzeczy głupich – ostatnie słowo wypowiedział niewyraźnie, najpewniej nie chcąc obrazić współpasażerów i nie wywoływać awantury.

– Co pan powiedział? – teraz to twarz Maksymiliana zaczęła nabierać czerwieńszych barw. Bonawentura nie odzywał się, ale znów przyglądał się z zaciekawieniem.

– Nie czytuję rzeczy dobrych – skłamał niezdarnie.

– A dlaczego? – zakonnik nie dawał za wygraną.

– Kto sam pisze, ten nie czyta ulotek – mężczyzna ewidentnie chciał zakończenia tej rozmowy.

– A jednak ja czytam.

– A skąd ksiądz bierze?

– Sam piszę.

– A jakie ksiądz ma wykształcenie? – w pytaniu tym nie sposób było nie wyczuć pogardy dla stanu duchownego.

– Uniwersyteckie.

– Chyba teologię – szydził poirytowany mężczyzna.

– I teologię, i filozofię. W ogóle prądy myślowe naszych czasów.

– A gdzie ksiądz studiował?

– We Włoszech.

Zapadła cisza, ale tylko na kilka sekund. Mężczyzna przełknął ślinę i rzucił:

– A ja skończyłem prawo!

– Co to jest prawo wobec filozofii! – krzyczał już nieomal Maksymilian. Bonawentura przecierał oczy ze zdumienia. – Filozofia jest źródłem, z którego jako część skutków wypływa i prawo, o ile filozofia dobra, to i prawo dobre, a jak filozofia utyka, to i z prawem źle. Wszystko zależy od filozofii.

Znów zapadła cisza, znów tylko na chwilę. Pociąg zaczął hamować, zbliżając się do kolejnej stacji.

– I filozofia nie jest niezmienna – zaczął kolejne zdanie mężczyzna, wstając przy tym z miejsca.

– Owszem, ścisła jak matematyka czy fizyka – przerwał franciszkanin – które też mam zresztą opanowane. Nie tak dawno złożyłem w urzędzie patentowym szkic pojazdu międzyplanetarnego opartego na zasadzie trójczłonowej rakiety nośnej.

Pociąg zatrzymał się.

Prawnik, usłyszawszy ostatnie zdanie, nic już nie odpowiedział. Obrócił się na pięcie i ruszył w kierunku drzwi.

– Po tej stronie nie ma peronu! – krzyknął do niego Bonawentura, ale ten nic sobie z tego nie robił. Otworzył drzwi i wyszedł z pociągu.

Wtem ze swojego miejsca podniósł się i Maksymilian. Zrobił kilka kroków ku tym samym drzwiom, ale nagle zawrócił. Bonawentura już miał odetchnąć z ulgą, iż współbrat jednak nie zamierza wysiadać, jednak ten chwycił tylko jeden z Cudownych Medalików leżących na jego fotelu i znów skierował się ku wyjściu z pociągu.

Bonawentura wstał i podbiegł do przeciwległego okna. Uchylił je, ale zdołał usłyszeć tylko słowa:

– Jeszcze nie dokończyliśmy tej rozmowy, a chyba warto!

I zobaczył jak prawnik przerzuca przez żelazny parkan swój neseser, potem wspina się na niego i przeskakuje, a ubrany w habit zakonnik próbuje zrobić to samo.

W tym samym momencie maszynista dał znać, iż pociąg za chwilę rusza w dalszą trasę.

Opowiadanie pochodzi z książki:

Krystiana Kratiuka, „Wielka zdrada”, Wydawnictwo Fronda

Idź do oryginalnego materiału