Są takie miejsca, które mogłyby być dumą regionu. I są takie decyzje, które zamieniają tę dumę w gorzki żart. Zakopane — miasto sportu, tradycji i ambitnych planów — coraz częściej trafia do ogólnopolskich komentarzy nie z powodu sukcesów, ale absurdów. A największym z nich jest dziś historia dwóch boisk: jednego, które działa znakomicie i ma zostać rozebrane, oraz drugiego, które kosztowało dziesiątki milionów i… nie nadaje się do gry.
Weźmy API Arenę — prywatne boisko zbudowane z pasji, pracy i pieniędzy zwykłych ludzi. Przez lata wychowało pokolenia młodych piłkarzy, gościło drużyny z całej Europy, przyciągało tysiące rodzin i dawało Zakopanemu prestiż, o którym niejeden resortowy obiekt mógłby tylko pomarzyć. API było przykładem tego, iż gdy samorząd nie potrafi czegoś stworzyć, ludzie potrafią zrobić to sami — lepiej, szybciej i z sercem.
I właśnie to boisko dziś ma zostać rozebrane. Nie dlatego, iż zagraża bezpieczeństwu. Nie dlatego, iż jest ruiną. Decyzja wynika z tego, iż urzędnicy po latach twierdzą, iż obiekt powstał niezgodnie z procedurami — mimo iż właściciel API przedstawia dokumenty potwierdzające, iż wszystko zostało wykonane legalnie i bez sprzeciwu ze strony instytucji. Jedne urzędy podpisywały zgodę i przyjmowały zgłoszenia, inne — po latach — wskazują na rzekome błędy. I choć to nie API wystawiało pieczątki, dziś to właśnie właściciel ma ponosić konsekwencje ewentualnych uchybień administracji.
API upada nie dlatego, iż musi. Upada dlatego, iż miasto nie stanęło po stronie dzieci, tylko po stronie świętego spokoju kilku osób.
Trudno oprzeć się wrażeniu, iż w całej tej sprawie najłatwiej było uderzyć w tych, którzy robili coś dobrego. W prywaciarza, który „sam zbudował”. W inicjatywę, która nie dostała nic od miasta, a oddawała mu wszystko. I w młodych sportowców, którzy cały ten absurd obserwują z pierwszego rzędu.
Ale jeżeli sytuacja API jest symbolem obojętności, to historia stadionu przy Orkana jest symbolem czegoś odwrotnego — nadgorliwości prowadzącej do absurdu. Za ogromne publiczne pieniądze, powstał obiekt, który miał być chlubą Zakopanego. Stadion, który miał wywoływać dumę, unosić prestiż miasta i w końcu zapewnić piłce nożnej warunki, na jakie Podhale czekało latami.
I co się stało? Boisko jest za małe. Nie spełnia wymagań licencyjnych. Nie nadaje się do gry na poziomie, którego oczekiwano. Infrastruktura budzi zdziwienie, a czasem wręcz salwy śmiechu wśród ludzi ze środowiska.
Tam, gdzie miasto wydało miliony — powstał obiekt, który nie spełnia swojej podstawowej funkcji. Tam, gdzie mieszkańcy sami stworzyli miejsce, które działało idealnie — miasto pozwala, by zostało zrównane z ziemią.
Ale w tej historii pozostało jedna rzecz, chyba najbardziej absurdalna ze wszystkich: władze Zakopanego nie widzą tego, co widzi cały świat. Sprawa API rozeszła się błyskawicznie. Stała się ogólnopolskim tematem. Komentują ją trenerzy, rodzice, dziennikarze, byli reprezentanci Polski, ludzie z największych klubów, poważni komentatorzy — osoby, które doskonale rozumieją, jak ważne są turnieje młodzieżowe i jak wyjątkową wartość miała API Arena.
W tym samym czasie, gdy autorytety polskiego futbolu mówią jednym głosem: „API trzeba bronić”, Zakopane milczy. A adekwatnie — chowa decyzje do szuflady. Patrzy w bok. Jakby udawało, iż fala sprzeciwu, która przetacza się przez całą Polskę, to tylko lekki podmuch wiatru w górach.
I to właśnie boli najbardziej. Bo nie chodzi już o administrację czy przepisy. Chodzi o elementarną przyzwoitość, o zdolność dostrzeżenia wartości, o odwagę powiedzenia: „zatrzymajmy się, zastanówmy, poszukajmy rozwiązania”.
Bo jeżeli Zakopane pozwoli, by zniknęło to, co najlepsze — API, serce dziecięcego futbolu — a w zamian pozostanie stadion, na którym nie da się grać, to będzie musiało zmierzyć się z jedną prawdą:
Zakopane nie stało się piłkarskim memem przez przypadek. Zakopane zrobiło to samo sobie.
Maciej Zubek















