Jako sędzia czuję się spełniony

1 miesiąc temu

– Jako zawodnikowi nigdy nie dane mi było pojechać na igrzyska olimpijskie. A to zawsze było moje wielkie marzenie. Uznałem więc, iż mogę je zrealizować jako sędzia. I to się udało. Prowadziłem choćby pojedynki o złoty medal – mówi Andrzej Witkowski, mieszkający w Luboniu były florecista, a w tej chwili jeden z najwybitniejszych sędziów na świecie.

Jak to się stało, iż będąc młodym chłopakiem wybrał Pan szermierkę, a nie na przykład dużo bardziej popularną piłkę nożną?
– Jako dzieciak ja również chciałem zostać piłkarzem. I solidnie trenowałem, ale z różnych względów, choćby warunków fizycznych, trudno mi było się przebić z tak dużej grupy rówieśników. Nie opuszczałem zajęć, jeździłem na mecze, ale sporadycznie wybiegałem na boisko. I to zaczynało mnie denerwować. Trenowałem na Warcie, a tam w budynku klubowym, od zawsze były dwa korytarze. Jeden prowadził do sekcji piłkarskiej, a drugi do szermierczej. No i pewnego dnia, po kolejnym rozczarowaniu, postanowiłem wejść w ten drugi korytarz. W tym wyborze utwierdziło mnie też to, iż w Szkole Podstawowej nr 42 na ulicy Różanej, do której uczęszczałem, były klasy o profilu szermierka.

W tym sporcie było łatwiej? Sukcesy przyszły od razu?
– Nie do końca. Pierwsze znaczące wyniki zacząłem odnosić kiedy skończyłem 18 lat. Wtedy już jednak od dawna byłem pewien, iż wybrałem dobrze.

Co zatem jest takiego w szermierce, iż od razu Pan wiedział, iż to jest to?
– Najbardziej w tym sporcie pociągało mnie to, iż po drugiej stronie, przeciwnikiem jest drugi człowiek. A rywalizowało się przecież z różnymi rywalami. I ta zmienność był najbardziej atrakcyjna, ponieważ zmuszała do opracowania odpowiedniej taktyki. To, moim zdaniem, największy atut szermierki.

A co Pana skłoniło, by po zakończeniu kariery spróbować swoich sił jako sędzia? To także taki trochę mało oczywisty wybór…
– Jako zawodnik osiągnąłem sporo sukcesów. W 2004 roku na mistrzostwach Europy wraz z drużyną zdobyliśmy srebrny medal, a indywidualnie sięgnąłem po brąz. Do tego doszło jeszcze kilka innych niezłych wyników na arenie międzynarodowej. Nigdy jednak nie dane było mi pojechać na igrzyska olimpijskie. A to zawsze było moje wielkie marzenie. Uznałem więc, iż mogę je zrealizować jako sędzia. Tym bardziej, iż rozstrzyganie pojedynków zawsze mnie pociągało. Dobrze się czułem w roli arbitra, lubiłem i potrafiłem to robić. Decyzja wydawała się więc prosta. Tak jak i to, iż po zakończeniu kariery zawodniczej postanowiłem wziąć się również za szkolenie.

Bycie sędzią i trenerem nie wyklucza się? Mógłby Pan przecież prowadzić walkę swojego podopiecznego…
– To prawda. Dlatego w Polsce praktycznie już nie sędziuję. Na świecie nie ma z tym problemu, ponieważ zawodnicy, których trenuję nie odnoszą jeszcze sukcesów na arenie międzynarodowej. Prowadzę przede wszystkim grupy młodzieżowe, uczę szermierki dzieci. A swoją drogą, to iż mam okazję sędziować walki czołowych zawodników jest bardzo pomocne w pracy szkoleniowej. Pozwala bowiem podpatrzeć jak pracują najlepsi. Jaka jest specyfika ich treningu.

Wspomniał Pan o igrzyskach. Jak to się stało, iż tak dobry zawodnik nigdy na nich nie wystąpił?
– Wraz z drużyną nie wywalczyliśmy kwalifikacji. Byliśmy pierwszym zespołem wśród tych, dla których zabrakło przepustki na igrzyska. O kwalifikację olimpijską nie jest łatwo, bo na tę imprezę jedzie tylko osiem zespołów. Cztery pierwsze z listy rankingowej i po jednej z każdej strefy kontynentalnej. My zajęliśmy szóste miejsce w kwalifikacji. Piąta była Rosja i to ona zajęła miejsce dla drużyny ze strefy europejskiej. Pozostałe nominacje trafiły dla teoretycznie słabszych ekip z innych kontynentów.

To musiało być dla Was sporym rozczarowaniem, bo ścieżka medalowa na igrzyskach jest już krótka…
– No tak. Po jednej wygranej walce jest się już w strefie medalowej. Niestety, nam nie było dane tego sprawdzić. Wyznaję jednak zasadę, iż to co nas nie zabije, to nas wzmocni.

W Pana przypadku to się sprawdziło, bo jako sędzią na igrzyska już Pan pojechał.
– I to trzykrotnie. W Tokio i Rio de Janeiro prowadziłem pojedynki o złoty medal. Raz w turnieju drużynowym, a raz indywidualnym. Ten pierwszy był pamiętny, ponieważ w stolicy Japonii doszło do starcia Stany Zjednoczone – Rosja. Żadnych kontrowersji tam jednak nie było. Najlepszy mecz, który prowadziłem? To było też w Tokio. W pojedynku o brązowy medal walczyli Czech z Japończykiem. Wtedy czułem się wręcz wybitnie, prowadziłem jak z nut.

Przyzna Pan, iż szermierka dla przeciętnego kibica jest sportem mało czytelnym?
– Rzeczywiście, to trudny sport w odbiorze, choć to się powoli zmienia. Ogromna w tym zasługa telewizji, która coraz lepiej pokazuje zmagania szermierzy. Dzięki temu coraz łatwiej wychwycić niuanse. Staną się one jeszcze prostsze, jeżeli coraz więcej dzieci będzie miało z tym sportem do czynienia. Dlatego zachęcamy je, by przychodziły na treningi.

I jak to się udaje?
– Nieźle, bo w Warcie trenuje około dwustu młodych osób. Od przedszkolaków po juniorów. W klubie skupiamy się na florecie. On od lat pozostaje naszą wizytówką. To u nas pierwsze kroki stawiali Gosia Wojtkowiak czy Tomasz Ciepły. W ubiegłym roku, na igrzyskach w Paryżu też mieliśmy zawodniczki trenujące w Poznaniu.

Jak można zachęcić młodzież do szermierki?
– To idealny sport dla rozwoju młodych ludzi. To nie tylko trening fizyczny, to także wybór odpowiedniej taktyki i strategii walki. W naszym przypadku, tak jak i całego sportu, problemem jest infrastruktura. Programów popularyzujących kulturę fizyczną jest sporo, ale cały czas mamy mało klubów, w których można profesjonalnie trenować. Mamy też deficyt obiektów sportowych.

W powiecie poznańskim nie ma klubu szermierczego…
– Mamy za to sporo młodych zawodników z powiatu, którzy u nas trenują. Zwłaszcza z Lubonia, w którym sam zresztą mieszkam. To w pewnym sensie moja zasługa, bo przekonałem niemal wszystkich sąsiadów, iż warto, by ich pociechy spróbowały swoich sił w tym sporcie (śmiech).

Rodziny Pan chyba przekonywać nie musiał…
– W tym przypadku już od lat jesteśmy niemal nierozerwalnie związani z floretem. I Wartą. Bracia w tym klubie trenowali, moje dzieci trenują… Jak się spotykamy w rodzinnym gronie, to trudno nie zahaczyć w rozmowie o szermierkę.

Związany jest Pan również z Uniwersytetem Adama Mickiewicza w Poznaniu. Nie tak dawno otrzymał Pan bardzo prestiżowe wyróżnienie. Proszę się pochwalić.
– Skończyłem Politechnikę Poznańską, ale od piętnastu już lat pracuję na kampusie Morasko, gdzie opiekuje się obiektami sportowymi. A co do wyróżnienia… był to medal Homini Vere Academico, który przyznawany jest osobom „spełniającym wszelkie kryteria, które można stawiać człowiekowi prawdziwie akademickiemu”. Dla mnie to szczególna nagroda, ponieważ do tej pory przyznano ich 39, z czego wcześniejszych 38 trafiło do profesorów i rektorów związanych z uczelnią. To szczególne postacie dla Uniwersytetu. Ja jestem pierwszym nagrodzonym bez tytułu profesorskiego. Czuję się więc bardzo doceniony.

Ma Pan jeszcze jakieś marzenia sportowe?
– Są one związane przede wszystkim z sekcją, by się rozwija, by powstała nowa hala. Po cichu liczę też na to, iż mój podopieczny pojedzie kiedyś na igrzyska. Jako sędzia jestem już spełniony. Zawody można prowadzić do 60 roku życia, więc jeszcze trochę czasu mi zostało. Kolejne igrzyska? Byłoby miło, tym bardziej, iż jako arbiter czuję się częścią pojedynku. Też jestem na planszy i tez odczuwam duże emocje. A nie ukrywam, iż tej adrenaliny, po zakończeniu kariery sportowej czasami mi brakuje.

Rozmawiał: Tomasz Sikorski

Idź do oryginalnego materiału