Janusz Gilewicz 1959 – 2025

opowiecie.info 17 godzin temu

Zmarł dzisiaj rano w Krakowie. Zmarł opolsko-nowojorski artysta, artysta spełniony. Dla nas Janusz był po prostu chłopakiem z Opola. Tutaj chodził do liceum i Państwowego Studium Kulturalno-Oświatowego i Bibliotekarskiego. Na stałe żył w Nowym Jorku, ale tworzył na całym świecie.

Nieustanie eksperymentował, łamiąc trendy panujące we współczesnej sztuce. Wyszukiwał nowych sposobów przekazu swojej twórczości nie tylko na płótnach, ale i na alternatywnych materiałach takich jak skóra, ptasie pióra, asfalt, styropian, szkło, odzież. Jego „Living Hologram”, trójwymiarowe podłogi, murale, kinetyczne rzeźbo-obrazy i “obrazy uratowane“ świadczą o nieustannym rozwoju artysty. Jest projektantem i współautorem największego na świecie muralu 3D w Nowy Jorku.

„Pomimo zmagań się z różnymi materiałami i technikami, jego prace przenika cierpliwość, dyscyplina, skupienie i pasja twórcza. Te atrybuty uczyniły jego sztukę procesem medytacyjnym, ale zarazem pełnym nowojorskiego tempa i swobodnej ekspresji” – pisali o nim krytycy sztuki.

Janusz malował dla Jana Pawła II, światowej sławy muzyków, aktorów, reżyserów filmowych, respektowanych kolekcjonerów i koneserów sztuki na całym świecie. W malowanych przez Janusza skórzanych kurtkach motocyklowych chodzili Iggy Pop, Slash, Sting, czy Cher. Twórca kultowego festiwalu Woodstock ‘68 Michael Lang zatrudnił go do namalowania 24 kurtek dla ekipy Joe Cockera, Stevie Ray Vaughana i Erica Claptona na ich amerykańskie tourne Power and Passion w 1992 roku.

Swoją sztuką dzielił się nie tylko z odbiorcami, ale również zapraszał do współpracy przypadkowo napotkanych artystów: Kaori Kayo, Yoshi Ono, Jerico, Bret Roberts, Joey Baby, Madir Eugster, Witolda Gilewicza i cala grupę anonimowych artystów, którzy nieświadomie stawali się współautorami prac. Wspólnie z aktorem Bret’em Roberts’em podróżował po świecie organizując artystyczne przedsięwzięcia integrujące malarstwo, muzykę, teatr i taniec w jedno wydarzenie, w którym uczestnicy stają się współtwórcami.

Odszedł artysta, którego życie i twórczość były nierozerwalnie związane z wolnością — tą wewnętrzną, niepodlegającą kompromisom, ukształtowaną przez intuicję i bezgraniczne zaufanie do podświadomości. Nie uznawał formy za ostateczny cel. Dla niego sztuka była procesem — nieustannym ruchem, poszukiwaniem, rozmową z materią, która czasem odpowiadała, a czasem milczała. Tworzył nie po to, by olśniewać techniką, ale by otwierać przestrzenie, do których widz może wejść i odnaleźć siebie.

Janusz Gilewicz.fot.Mariusz Przygoda.

Jego malarstwo było sztuką kontrolowanego przypadku. Opierało się na paradoksie: między świadomą decyzją a pełnym oddaniem intuicji. To nie były obrazy budowane według planu. To płótno prowadziło artystę, nie odwrotnie. Mówił o tym z prostotą: Zamykam system myślowy i uruchamiam podświadomość. Pozwalam obrazowi się wydarzyć. Wylewam farby, mieszam je, bawię się. I dopiero po jakimś czasie widzę, co z tego wynika.

Choć zaczynał od realistycznego malarstwa w duchu renesansu, z czasem porzucił ten język na rzecz osobistego idiomu. Abstrakcja dawała mu przestrzeń do eksperymentu, do zabawy z formą, kolorem, fakturą. Tworzył na wszystkim: na piórach, szkle, ubraniach, betonie. – Nie chcę się zatrzymać. Zatrzymanie to stagnacja. A stagnacja to poddanie się, wygoda, ciepełko pod pierzyną – mawiał.

Janusz Gilewicz.fot.Mariusz Przygoda.

Jego twórczość była zróżnicowana, czasem nieprzewidywalna. Nie przywiązywał się do jednego stylu. Gardził powtarzalnością, choć znał cenę, jaką się płaci za artystyczną niezależność. Przeszedł przez momenty skrajnego ubóstwa. Mieszkał w Nowym Jorku, „w pępku świata”, jak sam mówił, gdzie walczył o przetrwanie obok dzieci bogatych rodziców udających artystów. – Bywały czasy, iż przez miesiąc jadłem cebulę – wspominał bez goryczy, z uśmiechem. – Ale robiłem to, co kocham. Do upadłego.

Nie szukał poklasku. Sukces mierzył nie ilością sprzedanych obrazów czy znanych klientów, ale tym, iż nie musiał nigdy „chodzić do pracy”. Sztuka była jego życiem. Jego codziennością. Jego wolnością.

Janusz Gilewicz.fot.Mariusz Przygoda.

Zjeździł z nią świat — wystawiał na wszystkich kontynentach. Reakcje ludzi, ich zdumienie, zachwyt, czasem niepokój – to wszystko dawało mu siłę. – To wzbogacało moją jaźń, moją wrażliwość – mówił. – To był dowód, iż warto było iść własną drogą, mimo iż wszyscy mnie od tego odwodzili.

————-

Był artystą spełnionym, ale niespokojnym. Takim, który nigdy nie przestał szukać. Który ufał przypadkowi bardziej niż schematowi. Który wierzył, iż największą siłą sztuki jest jej niedoskonałość – bo niedoskonałość zaprasza do dialogu.

Pozostawił po sobie nie tylko obrazy, ale też filozofię tworzenia, która była świadectwem odwagi, niezależności i bezkompromisowej miłości do sztuki.

Fot. melonik

Idź do oryginalnego materiału