Jarosław Stancelewski: Siatkówka mocno się zmieniła

1 tydzień temu

W seniorskiej reprezentacji rozegrał blisko 80 meczów, pojechał na mistrzostwa świata 2002. Jako gracz Mostostalu-Azoty Kędzierzyn-Koźle dwukrotnie wywalczył mistrzostwo Polski, a ze Stalą Nysa brąz. Z oboma klubami (podobnie jak z Czarnymi Radom) zdobywał Puchar Polski. Karierę zakończył w wieku 41 lat, broniąc kolorów Mickiewicza Kluczbork.

Łukasz Baliński: – Niektórzy zawodnicy zostają trenerami, inni działają w „gabinetach”, a inni odcinają się od siatkówki. Pan został komisarzem ligi…

Jarosław Stancelewski: – Chciałem zostać przy tym sporcie, ale już nie w strukturach trenerskich, bo tego też próbowałem, niemniej w połączeniu z graniem, choć nie była to moja inicjatywa, a względy oszczędnościowe klubu. Po jakimś czasie uznałem jednak, iż to nie dla mnie, na co złożyło się parę czynników, również organizacyjnych i brak komfortu pracy. Z kolei to, co robię teraz, bardzo mi odpowiada, dobrze się w tym czuję. Pomaga mi też doświadczenie z boiska, choćby przy nerwowych sytuacjach na meczach, gdzie tak na dobrą sprawę komisarz nie za bardzo może reagować, bo od tego są sędziowie. Ale gdzieś tam zawsze staram się, czy to przed spotkaniem, czy gdzieś w przerwach między setami jakąś radą służyć i zdarza się, iż ten pojedynek już później inaczej wygląda.

– Czyli to nie jest tak, mówiąc z przymrużeniem oka, iż komisarz siedzi sobie na najlepszym miejscu, a potem wybiera MVP.

– No nie jest (śmiech). To jest bardzo duże uproszczenie, to taki miły akcent, w którym również uczestniczę. Bo tak na dobrą sprawę, bez komisarza mecz w dzisiejszych czasach też się nie może odbyć. Mojej pracy tak bezpośrednio nie widać, bo większość ludzi skupia się na efekcie końcowym, czyli samym spotkaniu, ale należy przypilnować tego wszystkiego, co się dzieje przed pierwszym gwizdkiem i po, a czasem w trakcie. Musi być człowiek, który ma za zadanie doglądnąć każdego szczegółu, żeby ten pojedynek po prostu mógł się odbyć zgodnie ze standardami, a jak wiemy, nasze ligi są na najwyższym poziomie.

– Paru klubów w paru miejscach kolorów pan bronił. To ułatwia pracę?

– Na pewno miło jest pojechać tam, gdzie się grało i spotkać ludzi, z którymi wspólnie się występowało, albo walczyło na boisku, a pozostało takich sporo. Podobnie jak działaczy, którzy nierzadko jeszcze robią to, co robili wtedy. I rzeczywiście to otwiera parę drzwi, jest mi przez to nieco łatwiej.

– Na meczach której drużyny najmocniej bije serce? Tej z Kędzierzyna-Koźla czy z Nysy?

– Pod względem sukcesów i mojego najlepszego czasu w siatkówce, to tej pierwszej, ale teraz mieszkam w Nysie, do tego miasta też mam sentyment, więc byłoby trudno wybrać. Zresztą miałem już takie pojedynki, iż Stal i Zaksa grały przeciwko sobie, jak ostatnio w Nysie. Staram się wówczas być obiektywny. A czy serce bije tu czy tu, to jest najmniej istotne. Ważne, żeby taki mecz odbywał się w duchu sportu. Nie tak, jak często za moich czasów, kiedy kibice obu drużyn, delikatnie mówiąc, nie kochali się. Gdy byłem zawodnikiem klubu z Nysy, to kędzierzyńscy dawali mi odczuć, iż mnie bardzo nie lubią, a gdy później poszedłem do Mostostalu, to okazywali mi to nyscy fani. Taki jest los sportowca, iż w momencie, kiedy zmienia się klub, to sympatia i pamięć kibica często się ulatniają. Zwłaszcza, gdy gra się dla lokalnego wroga (śmiech).

– Występował pan też w trzeciej w tej chwili sile Opolszczyzny czyli w Mickiewiczu Kluczbork.

– Gdy ja tam grałem, to wszystko było jeszcze na wpół amatorskie. Te struktury się tam dopiero budowały. Działacze, prezes i trener Mariusz Łysiak cały czas się uczyli i widać teraz, iż robią świetną robotą. Ja tam kilka dołożyłem, o ile chodzi o stronę sportową, ale myślę, iż swoją radą i doświadczeniem jakąś cegiełkę dodałem.

– Nie wypominając wieku, zaraz minie 30 lat, jak wchodził pan do wielkiej siatkówki. Widzi pan to wszystko teraz także od strony organizacyjnej. Zmieniło się dużo, czy bardzo dużo?

– Bardzo dużo. Począwszy od samego podejścia do meczu. Już nie mówię choćby o rozruchach czy treningach dzień wcześniej w hali przeciwnika. Kiedyś to było praktycznie nie do pomyślenia. Ja jeszcze pamiętam czasy, gdy się grało dwa spotkania w weekend i to w dwóch różnych miejscach, nierzadko oddalonych od siebie o setki kilometrów. Człowiek zamiast odpoczywać, musiał sporo godzin spędzić w podróży, jadąc na kolejny pojedynek. Później były takie sezony, iż grało się dwumecz z jednym rywalem. Po południu lub wieczorem w sobotę pierwszy raz, a w niedzielę rano drugi. Tak co tydzień to było nie lada wyzwanie. To jednak były zupełnie inne czasy. Taka troszeczkę partyzantka.

– Pierwszy większy pana sukces miał miejsce w hali w Nysie przy ul. Głuchołaskiej. Zdobyliście Puchar Polski. Dziś organizować taki turniej, w takim obiekcie, to rzecz nie do pomyślenia.

– Dokładnie tak. Nysa miała „kocioł”, Radom grał w „hangarze”, a hala w Kędzierzynie-Koźlu przy Jana Pawła to też nie był imponujący obiekt, ale takie były realia. Ktoś kiedyś powiedział, iż siatkówka to świetlicowy sport. jeżeli już, to może wtedy, teraz na pewno nie. Pomijając organizacyjno-finansowe kwestie, samych obiektów, w których grają w tej chwili siatkarze, mogą nam pozazdrościć inne kraje. Możemy być dumni z tego.

– To przecież pan jednemu z prezesów klubu zamknął drzwi przed nosem i to w sensie dosłownym.

– Faktycznie, była taka sytuacja we wspomnianym obiekcie Stali, ale ja już wtedy grałem w Czarnych Radom. Parametry boiska były takie, żeby aby zagrywać z wyskoku, trzeba było maksymalnie wykorzystywać każdą szczelinę w ścianie, gdzieś szukać sobie najdłuższego rozbiegu. No, to próbowałem stawać w drzwiach przejściowych na siłownię. I tam upodobał sobie mnie ówczesny prezes, za każdym razem zaczepiając. Zgłaszałem to sędziemu, ale ten nie widział problemu. W końcu, przy kolejnej już zagrywce, kiedy zostałem złapany za koszulkę, to nie wytrzymałem, obróciłem się i wypchnąłem przeszkadzającego za drzwi, po czym je zamknąłem i zaserwowałem (śmiech). W dzisiejszych czasach nie do pomyślenia.

– Domyślam się, iż historii spoza boiska też sporo jest do opowiadania, ale raczej nie do wydrukowania…

– Nie powiem, byłem uczestnikiem wielu różnych ciekawych sytuacji, zdecydowanie nie wszystkie nadają się do publikacji. Było paru zawodników, którzy wyprawiali takie cuda, iż w trosce o ich dobre imię nikogo nie będę wyróżniał i wspominał (śmiech).

– Jest co wspominać, kiedy spotykacie się na mistrzostwach Polski oldbojów?

– Oj tak. Choć coraz trudniej się zebrać, ale jak się uda, to brzuch boli od śmiechu. Granie też jest tam ważne, ale przede wszystkich spotyka się ludzi, z którymi się bardzo długo nie widziało. Ja chyba po 20 latach spotkałem chłopaków, z którymi grałem w Ikarze Legnica i przyznam szczerze, iż gdyby mnie nie zaczepili, to bym ich nie poznał. Czas leci strasznie…

– To wróćmy jeszcze do tych różnic czysto siatkarskich.

– Powiem tak: nigdy nie byłem juniorem w klubie. Wcześniej grałem w koszykówkę, a w siatkówkę to się tylko troszkę bawiłem. Tak na poważnie to zacząłem ją trenować w wieku 18 lat, zatem to też pokazuje różnicę. Dziś byłoby to nie do pomyślenia, a przynajmniej byłoby bardzo trudne. Bo choćby na danej pozycji jest wysoka specjalizacja, przez co – może nie w reprezentacji – gdy w ligowym meczu np. środkowy lub atakujący ma dograć piłkę albo wystawić precyzyjnie na skrzydło, to czasem robi się problem. Teraz robią tylko to, co do nich zależy. Z reguły świetnie, ale tylko w ramach swojej pozycji. Kiedyś trzeba było robić wszystko. Gdy przychodziłem do Nysy, to byłem atakującym i nagle „przerobili” mnie na środek. I to też nie był jakiś proces wielotygodniowy. Na pewno jednak nie twierdzę, iż my byśmy sobie lepiej poradzili w dzisiejszych czasach.

– Same mecze wyglądają już jednak zupełnie inaczej.

– Siatkówka ewoluuje cały czas i ciężko choćby to porównywać, tak samo, jak to, co działo się na naszych boiskach np. w latach ekipy Huberta Wagnera. To są ogromne skoki pokoleniowe, niemalże różne dyscypliny sportu. w tej chwili siatkówka mocno rozwija się w kierunku szybkości, dynamiki i siły. Staje się coraz bardziej widowiskowa, ale to też nie do końca dobrze dla zdrowia zawodników. Niestety, coś kosztem czegoś, co odczuła choćby Zaksa w tym roku. Wiadomo, niektóre kontuzje nie były związane z jakimś przeciążeniami. Ale większość była obarczona natłokiem meczów, przejazdów, niedotrenowania, jak również pewnie czynników zewnętrznych. To się wszystko musiało odbić i większość zespołów miała swoje problemy. Z drugiej strony, to sport zawodowy i trzeba się z tym liczyć.

– Przecież wy też mieliście sporo grania, ale aż tylu kontuzji nie było.

– Były, ale częściej te bardziej mechaniczne, typu skręcenie kostki itd. Ja ze swego doświadczenia wiem, iż grając przez cztery lata w reprezentacji i w klubie, nie miałem czasu w nic. A co dopiero mówić o regeneracji, sensownym odpoczynku czy doleczeniu jakiś mikrourazów. Coraz częściej jednak mówi się, iż jest już tego za dużo, iż organizmy w końcu powiedzą „pas”. Tak, jak w Zaksie.

– Pan też w pewnym momencie przegrał z kontuzjami.

– Miło wspominam każdy klub, w którym grałem, bo owszem, straciło się trochę zdrowia, ale też było mnóstwo przyjemnych momentów. Jest co wspominać, ale sportowcowi czas leci bardzo szybko. Nie myśli się o tym w trakcie kariery i nagle przychodzi rzeczywistość. Cieszę się, iż się w niej odnalazłem po zakończeniu grania zawodowego. Z perspektywy czasu to się śmieję na wspomnienie, iż gdy przychodziłem do Nysy, to grali tam tacy wyjadacze jak Janusz Bułkowski, Sławomir Gerymski, Adam Kurek, Zbigniew Rektor, Krzysztof Wójcik i ja wówczas na nich patrzyłem i myślałem: jak takim starym ludziom jeszcze chce się skakać i biegać po boisku? Tym bardziej, iż oni jeszcze potem wiele lat grali. No i się okazało, iż pod względem wieku to ja skończyłem później niż większość z nich (śmiech).

– Pana dzieci idą w ślady taty. Córka Julia już się dobrze prezentuje w kobiecej Tauron Lidze, a syn Szymon w Akademii Talentów Jastrzębskiego Węgla.

– Ciesze się, iż złapały bakcyla i gdzieś tam w nich to zostało. I kontynuują to, co ja kiedyś zacząłem. I może ugrają ciut więcej, albo chociaż i tyle. Tego im mocno życzę.

Czytaj także: Daniel Pliński, trener Stali Nysa po sezonie: Jesteśmy bardzo zadowoleni

***

Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.

Idź do oryginalnego materiału