Jakoś tak się złożyło, iż nasze miasto nie może pochwalić się żadnym, porządnym i imponującym ciekiem. Prawdziwej rzeki w Kielcach nie ma, nie było i nie będzie. Za to kładki, mosty i przeprawy ułatwiające przejazd z brzegu na brzeg, a i owszem, były i są.
Starzy i młodzi regionaliści, których do miasta rzucił los, bezustannie i beznadziejnie spierają się o to, gdzie i którędy płynie rzeka, nad jaką usadziły się Kielce. Jakoś tak się złożyło, iż nasze miasto nie może pochwalić się żadnym, porządnym i imponującym ciekiem. Prawdziwej rzeki w Kielcach nie ma, nie było i nie będzie. No niby przez całe Kielce, z północy na południe, płynie z szumem toczonej na bystrzach wody Silnica. Ale to przecie ledwie struga, karykatura nie tylko prawdziwej rzeki, ale choćby poczciwego potoku. Dajmy na to takiej Wisły, Odry, Warty, Sanu czy choćby meandrującej w konwulsyjnych zakosach szalonej Nidy.
Hydrolodzy zaraz udowodnią, iż się mylę. Przecież w granicach administracyjnych Kielc zarejestrowano co najmniej kilkanaście poważnych i groźnych po opadach atmosferycznych cieków. Dwie Silnice – jedna, ta powszechnie przez mieszkańców znana, z wodami zebranymi ze źródlisk i wywietrzysk w lasach. Płynąca spod Sieji aż za Białogon, do Bobrzy. Druga, raczej zapomniana, zwana czasem Stanisławem, ze źródliskiem gdzieś w okolicach kościoła świętego Wojciecha, ukryta przed ludzkim wzrokiem wstydliwie w podziemnych kanałach. A jeszcze Lubrzanka, na wschodnich krańcach miasta, Zagórka i położone po przeciwnej stronie miasta, na zachodzie urokliwe strugi Sufragańczyk i Sufraganiec. Wreszcie ostatnia, największa i najbardziej pracowita Bobrza.
Dla mnie osobiście, najbardziej poważny i imponujący z kieleckich akwenów to bezwzględnie staw nazywany od dawna zalewem na Silnicy. Już sam nie wiem gdzie: na Szydłówku, Siejach czy na Piaskach. W każdym razie w północnej części Kielc. O ten zalew do krwi stłukłem bardzo dawno temu aż trzech rówieśników ze Szczecina, którzy usiłowali mi wmówić, iż akwen pod ich miastem, nazywany też zalewem, ale gdzieś tam na Pomorzu, jest większy niż ten kielecki, który znałem od zawsze, czyli od dzieciństwa. Gdy w dyskusji sześcioletnich szkrabów zabrakło rzeczowych argumentów, przemówiła krzepa. Jednemu z oponentów rozkwasiłem nos, drugiemu podbiłem oko, a trzeciemu złamałem rękę.
Na usprawiedliwienie siły przekonywania i dziecięcej agresji mam tylko to, iż wówczas (podobnie zresztą jak moi oponenci) do żadnej szkoły jeszcze nie uczęszczałem. A nad Bałtykiem jeszcze w swoim krótkim jak pończochy życiu, nie byłem. A cały świat postrzegałem w rozmiarach, jakie mogłem z dziecięcej perspektywy dostrzec. Wszystko zaczynało się na Rogatce, na podwórku i kończyło za pierwszym zakrętem ulicy. Nad zalew w Kielcach z chłopakami z podwórka biegałem, w wodzie się taplałem. O tym, iż gdzieś tam daleko jest morski akwen z torem, po którym do portu w Szczecinie wpływają prawdziwe statki, dowiedziałem się – ze sporym zresztą zaskoczeniem – jakoś tak dwa lata po wspomnianym wyżej incydencie, w drugiej bodaj klasie podstawówki. Było, przeszło, odeszło, minęło. Nie o zalewie, rzekach i strumykach kieleckich chciałbym jednak opowiedzieć, ale o mostach i przeprawach ułatwiających przejazd z brzegu na brzeg.
Most, jaki przecinał rzekę obok wapienników Kadzielni na Krakowskiej rozpływa się we mgle. Ważniejszy od przeprawy przez Silnicę był zdecydowanie kolejowy przejazd. Z biało –czerwonymi, drewnianymi, opuszczanymi przez dróżników szlabanami. Gdy wszystkie cztery bariery zamykały drogę na południe, ulicę tarasował sznur samochodów. W tamtych czasach nikomu się nigdy nigdzie nie spieszyło. Kierowcy ciężarówek wyskakiwali ze swoich szoferek, kucali na poboczu, przysiadywali w rowie, rozmawiali. prawdopodobnie o jakichś istotnych i bardzo ważnych sprawach. Ćmili podłe papierosy, spluwali od niechcenia na bruk i czekali aż po torach przetoczy się skład. Następnie z drewnianej budy wyjdzie kolejarz, zakręci korbami, ze zgrzytem przesunie się pod niebo zagradzający drogę słup. Gdzieś tutaj był też most przez rzekę, ale to było tak oczywiste, iż niedostrzegalne, nieistotne, bez najmniejszego znaczenia.
Co innego pierwsza, jaka zapisała się w mojej pamięci, kładka przez Silnicę. Była sękata, drewniana i przerzucona przez strumień zaraz za parkiem, przy ulicy Ogrodowej. Most był wąski, dziurawy, z heblowanymi balustradami. Kopyta koni ciągnących furgony w stronę nasypu kolejowego, albo na Chęcińską, głucho dudniły o przybite bretnalami dechy. Obok ulokowało się gospodarstwo ogrodnika, w którym hodowano kwiaty na miejskie klomby, jakieś krzewy, ozdobne drzewka, wysadzane w szpalery przy połowie ulic rodzinnego miasta. Po tym moście biegaliśmy całą czeredą przez puste pole, za nasyp kolejowy, buszować w łanach zboża na Czarnowie.
Drugi most był zupełnie inny, kamienny. To znaczy wybrukowany pięknie wyszlifowaną kostką i okolony dwoma, pewnie odlanymi w zakładach białogońskich, żeliwnymi barierami z delikatną, chociaż przerdzewiałą kratownicą. W samym centrum miasta, na ulicy Sienkiewicza, przy Plantach.
Obok tych barierek, wiosną, ustawiał swój kram sprzedawca losów. W kartonowym pudle schowane było szczęście, tysiące zamkniętych stalowymi plombami chytrze zwiniętych karteczek. Pan Marian inkasował złotówkę, podsuwał pudło, klient wyciągał los, rozrywał i na tabeli wygranych odszukiwał szczęśliwy numerek, który był pod plombą ukryty. Gdy szczęśliwiec miał fart, otrzymywał od ręki nagrodę – książkę za całe pięć złotych. Cenniejszych fantów w tej mało skomplikowanej, jak widać zabawie, nie było. Loteria cieszyła się sporym zainteresowaniem. Po losy z pudła wyciągali ręce starzy i młodzi. Wianuszek przestępujących z nogi na nogę gapiów z zapartym tchem śledził rezultaty gonitwy za szczęściem. Ci, którzy nie dopchali się pod sam stolik z ułożonymi elegancko kolorowymi, podsycającymi wyobraźnię obwolutami książek, niczym stado gawronów, sterczeli na żeliwnych barierkach. Trafił, nie trafił, spróbować trzeba, złapać szczęście za ogon!
Pięćset metrów dalej był na Silnicy kolejny, solidny most. Cały z kamienia, wszystko – od jednego arkadowego przęsła, po ułożone z polnych kamieni, okalające przejazd murki. Most przy Rdzowskiej, która wtedy nie nazywała się tak jak dawno temu, ani już nie tak, jak jeszcze wczoraj, czyli Piotrkowska, jednak zupełnie inaczej, bo z duchem czasu, 1 Maja, był najważniejszy przez całe lata na jedynej, kieleckiej rzece. Wybudowany przez austriackich saperów, gdy cesarska armia na moment przepędziła z Kielc rosyjskich czynowników, w miejscu ważnym, bo przecież strategicznym. Przy ruchliwej ulicy, po której co kilka minut przetaczały się furgony, przechodzili gdzieś za swoimi, pewnie bardzo ważnymi sprawami zaaferowani mieszkańcy zgubionej prowincjonalnej osady. Jeszcze wtedy mało albo choćby nic nie znaczącej. Albo chłopi z pobliskich wiosek, kobiety w czarno-czerwonych, czasem wielobarwnych zapaskach narzuconych na ramiona.
Spadek po Austriakach, kamienny most na kieleckiej rzece, odszedł precz w latach sześćdziesiątych. Wtedy obok, dosłownie kilka metrów dalej wybudowano – istniejący zresztą do dzisiaj – nowy solidny most z betonowych, prefabrykowanych elementów. Okazało się, iż robota żołnierzy z Galicji wcale taka solidna, jak się pozornie przez te wszystkie dekady wydawało, nie była. Kamienna budowla rozpadła się w jednej chwili niczym domek z kart. Wystarczyło, iż na most wjechał ze zgrzytem gąsienic buldożer i spychaczem zgarnął skleconą przez wojaków konstrukcję.
Najpiękniejszy i podniecający niezwykle dziecięcą wyobraźnię był zdecydowanie kolejny, przedostatni na Silnicy, most kolejowy. Prawdziwe pociągi po nim nie przejeżdżały, ale wagoniki kolejki wąskotorowej i owszem. Drewniane, ułożone w kaszty słupy, ażurowe torowisko, buchająca kłębami pary lokomotywka i stukot małych kółek, szczepionych w długi wąż towarowych wagoników. Parowóz sapał, dyszał, zgrzytało żelazo. Długie lory wyładowane były pod samo niebo spiętymi łańcuchami okrąglakami, zwożonymi do Kielc gdzieś spod Górna, Złotej Wody, Łagowa. Ludzie, którzy wydeptanymi wśród łąk ścieżkami spacerowali doliną rzeki, zatrzymywali się w pół drogi. Zadzierali głowy, gdy ze świstem i zgrzytem przetaczał się cały skład. Wszystko jedno, w którą stronę. Z pachnącymi żywicą klocami jodeł do stolarni na Henrykowie, czy gdzieś tam daleko, na wschód pod Leszczyny albo za Górno.
Ostatni most był znowu drogowy. Rzucony tym razem przy zaporze zbiornika na Piaskach, na ciągu ulicy Przejazd. Wysoką skarpę zalewu za Szydłówkiem ograniczały stalowe przepusty, jaz, przy którym kipiała spiętrzona po drugiej stronie ulicy woda. Stalowe elementy zapory, kanał, spienione fale, wyraźnie rysujące się w nurcie wodne wiry z jednej strony fascynowały. Z drugiej jednak budziły zrozumiałą grozę. Tuż przy barierkach mostu wybudowano zatokę przystanku autobusu komunikacji miejskiej. Zatrzymywała się w tym miejscu „jedenastka”. Czerwony „San H 10” swoje kursy zaczynał najpierw przy kamienicy z podcieniami, później obok piekarni Paci na placu Partyzantów. Linia kończyła się zawsze w jednym, tym samym miejscu. Przy ulicy Olszewskiego, przed główną bramą fabryki „Chemar”.
Autor: Ryszard Biskup
Kielczanin, dziennikarz, fotoreporter, podróżnik, regionalista i historyk. Przez ponad ćwierć wieku związany z dziennikiem „Słowo Ludu”. Laureat kilkudziesięciu dziennikarskich konkursów. Od wielu lat także przewodnik turystyczny oraz licencjonowany pilot wycieczek zagranicznych. Ponadto, autor wielu artykułów naukowych i książek.
Tekst pochodzi z książki „Ze sztambucha i raptularza, czyli ocalić od zapomnienia. Kielce 1950-2000”.
Więcej tekstów Ryszarda Biskupa na www.2tk.pl w zakładce „Spacerkiem po mieście”.