Nazywam się Danuta Idziak mam 72 lata (rok 2004), mieszkam w Zamościu, woj. Lubelskie. Urodziłam się 31 marca 1932 r. w miasteczku Oździutycze, gm. Kisielin, powiat Horochów, woj. Wołyńskie. Mój tato nazywał się Józef Zienkiewicz jego rodzice to Bronisław i Ewelina Zienkiewicz z d. Łozińska. Moja mama miała na imię Zofia z d. Ozimek, jej rodzice to Adam i Waleria Ozimek z d. Pożywio. [...]
W dniu 11 lipca 1943 r. około 10.30 ja, moja siostra Regina oraz nasi rodzice Józef i Zofia Zienkiewicz, wszyscy wybraliśmy się na sumę do Kościoła parafialnego pw. Matki Bożej Szkaplerznej w Kisielinie. Wóz pięknie wymoszczony, przykryty, nasza parka koni Wicher i Iskra piękne, nasz tata bardzo o nie zabiegał, starał się, aby nic im nie brakowało. I wyruszyliśmy w drogę. Z domu we wsi Korczunek przed Odziutyczami do celu podróży, mieliśmy prawie 7 km. Drogi polne, słabe, za to pogoda wspaniała, pamiętam jak dziś iż to była wyjątkowo piękna, słoneczna niedziela. Choć czasy były już wyjątkowo niespokojne, choćby do głowy nam nie przyszło, iż Ukraińcy mogą mordować niewinnych ludzi po Kościołach. Mimo wszystko ale takie barbarzyństwo, było wciąż nie do pomyślenia.
Dojechaliśmy do rozgałęzienia dróg gdzie jedna skręcała do Kisielina, a druga do Swojczowa. Ojciec pokierował końmi na drogę do Kisielina ale jakże wielkie było nasze zdziwienie, gdy nasze konie nagle stanęły, zaczęły parskać i ani rusz w tę drogę nie chciały skręcić. Nasz tata oczywiście usiłował je popędzać, operując jak zwykle lejcami ale to nie odnosiło zamierzonego skutku, przeciwnie konie unosiły się kopytami w górę i stawały wprost dęba ale do przodu ani rusz, trwało to dobrą chwilę. Zdumiony ojciec wypowiedział wtedy te znamienne słowa: „To jakaś przestroga, jedziemy do Swojczowa!”. Tylko co skierował konie na drogę swojczowską, a one zaraz ruszyły bez najmniejszych ceregieli.
Jechaliśmy więc spokojnie do Kościoła pw. Narodzenia NMP w Swojczowie, a przez nikogo nie niepokojeni dojechaliśmy na miejsce i wzięliśmy udział wraz z innymi w niedzielnym nabożeństwie. Suma przebiegała spokojnie, a ludzie modlili się w skupieniu, tak jak zawsze i nic, dosłownie nic, nie wskazywało na to, iż właśnie coś się wydarzyło. Po błogosławieństwie wróciliśmy prosto do domu ale już po drodze, najpierw dojrzeliśmy groźne kłęby czarnego dymu, a potem i łunę ognia wybuchającego w miejscu gdzie stał nasz kisieliński Kościół. Oczywiście z miejsca domyśliliśmy się, iż stało się coś bardzo niebezpiecznego, tym bardziej, iż dochodziły nas bardzo wyraźne, niepozostawiające żadnych złudzeń jęki ludzkie. Wiele ofiar, które zdołały wyrwać się mordującym oprawcom, chowało się w pobliskich krzakach, na łąkach i polach, a ból z odniesionych ran był niekiedy silniejszy od ludzkiego instynktu samozachowawczego. Byliśmy tym wszystkim przerażeni i czym prędzej skierowaliśmy się do domu.
Tam dowiedzieliśmy się całej reszty, przy czym prawda była makabryczna. Kościół w Kisielinie został tego dnia napadnięty przez Ukraińców, którzy wielu ludzi pomordowali na miejscu, a sam budynek podpalili. Tylko nieliczni zdołali ujść z tej rzezi z życiem. Dopiero wtedy zrozumieliśmy, iż był to prawdziwy cud, bo inaczej określić tego nie można. Wobec zaistniałej sytuacji, nie nocowaliśmy już w domu, a rano w taborze z innymi uciekinierami udaliśmy się w drogę. Uciekaliśmy opuszczając to wszystko, nad czym tyle lat pracowaliśmy w pocie czoła, trudziliśmy się. Nie wiedząc, co nas czeka za najbliższym zakrętem, uciekaliśmy bowiem tu zostać już dłużej nie mogliśmy, nie tylko rozumieliśmy to ale czuliśmy na własnej skórze. [...]” [26] [Sławomir Roch, Wspomnienia Danuty Idziak z d. Zienkiewicz ze wsi Korczunek na Wołyniu, Zamość 2004 r., s. 1-2]