Koniec monolitu. Początek paranoi

20 godzin temu
Zdjęcie: PiS


Zmiana pozycji z dominującej siły politycznej na największą partię opozycyjną bywa trudna. W przypadku Prawa i Sprawiedliwości widać to niemal jak w podręczniku politologicznym: obóz, który przez lata kierował państwowym przekazem, dziś walczy z narastającą niepewnością, podejrzeniami o nielojalność i komunikacyjnym chaosem. A wyciek „przekazów dnia” dotyczących Sławomira Mentzena i Konfederacji pokazał, jak bardzo ta zmiana zabolała.

W partii — jak opisują jej politycy — zaczęło się tropienie „kretów”. Sprzężenie zwrotne jest tu oczywiste: im bardziej przekaz próbuje być kontrolowany, tym bardziej wymyka się spod kontroli. A w tle wybrzmiewa echo czasów, gdy Nowogrodzka była centrum decyzyjnym państwa. Dziś jest centrum nerwowości.

Wycieki miały dotyczyć zaleceń, jak ostro reagować na Mentzena i jego partię. Instrukcje były jednoznaczne: „nie nadstawiać policzka”, przypominać rzekome „chwalenie lockdownu” przez Mentzena i mówić o „wspieraniu banderyzmu”. Jednocześnie zalecano stawianie Konfederacji jako ugrupowania „prywatyzacji wszystkiego”. Problem w tym, iż część polityków PiS uznała takie instrukcje za broń obosieczną.

Jeden z nich mówił wprost: „Atakowanie go za to, iż rzekomo wspiera banderystów albo broni lockdownów, podczas gdy wszyscy wiedzą, iż to nieprawda? No błagam… To nam bardziej zaszkodziło niż pomogło”. Drugi dodawał z rozgoryczeniem: „Te głupie i tępe zarzuty tylko nas ośmieszyły, a jemu dały pretekst, by znów nas wyśmiać i atakować”.

Głosów takich wcześniej w PiS niemal nie było. Dziś padają częściej — i w tej szczerości kryje się sygnał zmiany. Sojusze na prawicy przestały być oczywiste, a wewnętrzna lojalność ustępuje miejsca frustracji i poczuciu utraty kontroli.

Sławomir Mentzen, który jeszcze niedawno był dla PiS niewygodnym, ale marginalnym konkurentem, odpowiedział z teatralnym spokojem:„Przestańcie kłamać na mój temat, to będę rzadziej miał okazję mówić o was prawdę”.

Dla PiS, gdy było władzą, taka riposta oznaczała tylko medialny incydent. Dziś jest symbolem odwrócenia ról — i rosnącego dystansu między elektoratem konserwatywnym a partią, która przez lata uchodziła za jego naturalnego reprezentanta.

Najbardziej wymowna jest jednak reakcja na przeciek. Jeden z posłów przyznał: „Teraz szukają u nas kretów. Jak zwykle: kto puścił farbę dziennikarzom?”.

Polityka oparta na nieufności ma swoją temperaturę — i tę temperaturę w PiS można dziś niemal wyczuć. Nie chodzi już tylko o strategię wobec Konfederacji. Chodzi o utratę monopolu na kształtowanie narracji, i to w momencie, gdy partia najbardziej go potrzebuje. Jeszcze mocniejszy komentarz padł z ust innego działacza: „Stajemy się śmieszni, groteskowi. Po co? Przecież oni nas zajeżdżają”.

Ten rodzaj języka mówi więcej niż sondaże. Kiedy politycy zaczynają martwić się o śmieszność, to znak, iż pojawiła się nowa rzeczywistość. PiS w opozycji nie ma już wygodnej przewagi instytucjonalnej, a odbudowa autorytetu jest trudniejsza niż jego utrzymanie.

Ta historia jest więc czymś więcej niż epizodem komunikacyjnym. To zapis momentu, w którym partia przyzwyczajona do centralnego sterowania polityką odkrywa, iż rzeczywistość wymaga dziś elastyczności, samoświadomości i — paradoksalnie — dystansu do samej siebie. A to, jak widać, bywa trudniejsze niż rządzenie.

Idź do oryginalnego materiału