Konwergencja tandety

4 godzin temu

Można w tej chwili zaobserwować swego rodzaju konwergencję tandety: wszelkie „debaty prezydenckie”, „międzynarodowe konkursy piosenki” i inne „pierwszoplanowe wydarzenia medialne” w coraz większym stopniu zlewają się w wielką, jednorodną falę otumaniającej jarmarcznej głupawki.
Zdaje się z tego wynikać, iż zarówno świat tzw. mass mediów, jak i posiłkujący się nim jako propagandową przykrywką świat tzw. demokracji przedstawicielskiej, jest już w finalnej fazie zużycia. To zaś rodzi pokrzepiający wniosek, iż zarówno jeden, jak i drugi niebawem zapadnie się w sobie i uwolni od swoich szkodliwych wpływów wszystkich ludzi szanujących swój rozum, sumienie i poczucie dobrego smaku – pod tym wszakże warunkiem, iż zachowają oni niewzruszoną świadomość, iż żadne „nowe, lepsze wersje” owych strupieszałych zjawisk nie są im do niczego potrzebne.

* * *

Czas gigantów przeminął już niemal całkowicie: bardzo kilka jest już żyjących osób, które ponad wszelką wątpliwość można zaliczyć do kategorii historycznie najwybitniejszych i powszechnie inspirujących przedstawicieli swoich dyscyplin, takich jak Ludwig von Mises w obszarze ekonomii, J.R.R. Tolkien w obszarze literatury mitotwórczej czy Fulton Sheen w obszarze oratorskiej medialnej ewangelizacji.
Niemniej pojedynczy giganci nie tylko wciąż pozostają przy życiu, ale też dopiero teraz wygaszają swoją zawodową aktywność, przekazując swoją imponującą schedę następcom, którzy, jakkolwiek kompetentni by się nie wydawali, wyraźnie ustępują jednak swoim mentorom pod względem wirtuozerskiego rozmachu i niepodrabialnego stylu bycia.
Jednym z owych ostatnich gigantów jest przechodzący właśnie w wieku 94 lat w stan względnego spoczynku Warren Buffett, który nie tylko cieszy się powszechną opinią najwybitniejszego inwestora w historii, ale też może się poszczycić sukcesami tak wymiernymi, iż rzeczoną opinię można uznać za osąd ze wszech miar obiektywny i bezsporny. Wszakże nikomu innemu nie udało się zwyczajnie pomnażać pieniędzy tak długo, tak konsekwentnie, tak spektakularnie i w gruncie rzeczy tak prosto w sensie ścisłego trzymania się niewielkiego zbioru łatwo zrozumiałych, zdroworozsądkowych i publicznie opisywanych zasad.
Stąd o ile można mieć wiele zastrzeżeń co do politycznych czy ogólnie pozainwestycyjnych przekonań Buffetta, o tyle warto podkreślić na przykładzie jego kariery, że, jak każdy gigant czy geniusz w swojej dyscyplinie, zawdzięcza on swój sukces połączeniu wyjątkowego talentu z pokornym uznaniem istnienia ponadczasowych prawideł opisujących obiektywny porządek rzeczywistości – na tej samej zasadzie, na jakiej Carl Menger czy Ludwig von Mises badali podobne prawidła występujące w obszarze logicznej struktury ludzkiego działania, a Bach czy Mozart analogiczne reguły rządzące strukturą muzycznych dźwięków.
Niezależnie zatem od tego, czy ktoś zajmuje się dziedziną teoretyczną, czy też praktyczną, powinien on przyswoić sobie przekonanie, iż jakość rezultatów jest pochodną ambitnej wirtuozerii na poziomie szczegółu (czyli każdorazowego zastosowania pewnych fundamentalnych zasad) oraz ascetycznej pokory na poziomie ogółu (czyli nie buntowania się przeciwko owym zasadom i nie szukania żadnych efekciarskich dróg na skróty). Każdy może być wdzięczny Buffettowi przynajmniej za nadzwyczaj wyrazistą ilustrację tej kluczowej lekcji, która – w świecie wszechobecnego szukania dróg na skróty prowadzącego do epidemii miałkości i hipertrofii tandety – okazuje się nie tylko ponadczasowa, ale też szczególnie dziś aktualna.

* * *

Merkantylizm, protekcjonizm i militaryzm to naturalnie doktryny starsze od marksizmu, niemniej ich wspólnym, implicite przyjmowanym mianownikiem jest de facto marksistowska wizja świata i panujących w nim relacji, zwłaszcza gospodarczych: wizja, zgodnie z którą wymiana handlowa jest grą o sumie zerowej, „interesy gospodarcze” poszczególnych społeczeństw (przede wszystkim społeczeństw „centralnych” i „peryferyjnych”) są ze sobą immanentnie skonfliktowane, umowy o wolnym handlu czy inwestycje z udziałem zagranicznego kapitału są z definicji „imperialistyczną pułapką” zastawianą na „proletariackie kolonie”, a gorąca wojna stanowi nieuchronną kulminację nieusuwalnych napięć w międzynarodowych stosunkach gospodarczych.
A zatem, o ile klasyczni merkantyliści, protekcjoniści i militaryści siłą rzeczy nie mogli wiedzieć, iż są kryptomarksistami, o tyle dla dzisiejszych neomerkantylistów, neoprotekcjonistów i neomilitarystów powinna to być rzecz oczywista. Tym większą oczywistością powinno to być przy tym dla ogółu ludzi dobrej woli, którzy – wiedząc doskonale, jak niezrównanie niszczycielską, demoralizującą i diabelsko nikczemną doktryną jest marksizm – powinni niezawodnie obnażać jej ideologicznych krewniaków i dawać niezłomny odpór wszystkim tym, którzy pod ich banderami gotowi są rujnować świat. W rzeczonych kwestiach nikt nie może się już dziś wiarygodnie wymawiać ignorancją – a zatem bierność czy naiwna aprobata wobec wyrachowanych niszczycieli globalnej międzyludzkiej współpracy musi być dziś uznana za tożsamą z czynnym stanięciem w ich szeregach, co jest ostatnią rzeczą, na jaką zasługują nasi bliźni.

* * *

Mandarynkowy mandaryn zamieścił ostatnio na swoim oficjalnym profilu społecznościowym obrazek przedstawiający jego samego jako papieża, sugerując krotochwilnie, iż całkiem dobrze sprawdziłby się w tej roli. W odpowiedzi wiele osób poczuwających się do reprezentowania katolicyzmu wyraziło swoje ostentacyjne zniesmaczenie czy też oburzenie faktem, iż najważniejszy polityczny przywódca świata pozwala sobie na taki sztubacki humor, który – w ich odbiorze – godzi w powagę instytucji papiestwa, a może choćby całego Kościoła.
Tymczasem dużo bardziej znamienny zdaje się być w tym kontekście fakt, jak wiele osób poczuwających się do reprezentowania katolicyzmu w ogóle nie zżymnęło się na tę krotochwilę, a wręcz uczciwie nad nią przez chwilę podumało. Wynika to być może stąd, iż o kuriozalności dzisiejszego świata w dużo mniejszym stopniu świadczy to, iż nominalnie najbardziej wpływowy polityk globu pozwala sobie na sztubackie obrazkowe żarty, niż to, iż – gdyby, per impossibile – owe żarty stały się rzeczywistością, mogłaby to być rzeczywistość mimo wszystko mniej niepokojąca i gorsząca od rzeczywistości, w której – rzekomo zgodnie z literą prawa i wszelkimi oficjalnymi kryteriami – za przewodzenie Kościołowi biorą się figury regularnie raczące wiernych oślizłą, czołobitną wobec świata doczesnego sofistyką kojarzącą się jednoznacznie z wężowym: „Czy rzeczywiście Bóg tak powiedział?”.
Innymi słowy, narcystyczne wygłupy pomarańczowego człowieka zdają się być zwłaszcza w tym kontekście najwyżej niestosownymi figlami, biorąc pod uwagę, iż jak najbardziej realną alternatywą wobec podobnych figlarnych fantazji może być śmiertelnie poważnie traktowana kontynuacja złośliwego, wyrachowanego dzieła rozbijania od środka instytucji mającej spełniać rolę niezniszczalnej skały. Nie sposób wszakże uciec od wniosku, iż w porównaniu do tak eschatologicznie wręcz alarmującego zjawiska kabotyńskie popisy politycznych mitomanów są niemal ujmująco uczciwe w przedstawieniu ich immanentnej natury.

Jakub Bożydar Wiśniewski

Idź do oryginalnego materiału