Mam pełną świadomość tego, iż festiwal Media i Sztuka to nie jest po prostu zestaw
wydarzeń. To nie tylko program, grafiki i hasło na plakacie. Festiwal to przestrzeń — trochę
w czasie, trochę w nas. Takie wspólne oddychanie przez kilka dni. Cały trud w tym, by było to
oddychanie równomierne, choćby jeżeli odbywa się w tempie przyspieszonym. Festiwal to też
nieustanna zmiana, ciągła akcja-reakcja, analiza wieloczynnikowa, podczas której wszystkie
zmienne – a jest ich mnóstwo – wchodzą w relację, czasem tańczą, czasem płaczą. Ale w tym
wszystkim jest jakaś spójność. I to jest moje zadanie.
Nie jestem na festiwalu dla siebie. A przynajmniej nie w ten sposób, w jaki są na nim
uczestnicy. Rzadko mam luksus, by się zatrzymać na dłużej. Chociaż zrobiłam to w zeszłym
roku, dla Mariana Turskiego. Nie dało się inaczej. Nie chciałam inaczej. Wtedy byłam tylko
człowiekiem. Słuchającym. Obecnym. Nieobojętnym. Ale prawda jest taka, iż czas na analizę
wartości jest u mnie odroczony, dlatego często wracam do nagranych spotkań, by w spokoju
ich wysłuchać.
Ludzie przychodzą na Festiwal w tym samym celu, tylko każdy na swój sposób. Są stali
bywalcy, są ludzie, których ściąga ruch i kolor, są przypadkowi plażowicze. Ale nieraz
słyszałam, jak – wychodząc z hali festiwalowej – dyskutują o tym, co właśnie usłyszeli lub
zobaczyli. Bywa, iż jest to dyskusja o dzikiej świni lub wielkiej czarnej pumie na scenie –
wtedy odbieram swoją nagrodę za czułość wobec detali: myślenie o maskotce festiwalowej,
muzyce, oprawie scenicznej.
Festiwal to napięta linia między tym, co widać, a tym, co się dzieje w cieniu reflektorów –
tam gdzie jestem ja. Można się w tym zgubić i odnaleźć jednocześnie. Tylko zawsze warto to
wiedzieć.
