Mistrzowskie jam session za obiad

3 godzin temu

– Dlaczego ta trąbka ma cztery zawory, skoro normalnie są trzy? – zapytał Andrzej Mierzicki, pomysłodawca Świdnik Jazz Festival. – A bo tak mi pasowało – odparł Kuba Kapica, autor plakatu i scenografii pierwszej odsłony festiwalu. Jak widać od razu zapowiadało się, iż nie będzie to tuzinkowa impreza. Jak w 1996 roku mogło wydarzyć się takie święto muzyki w mieście, które nigdy nie miało szczególnych tradycji jazzowych? A jednak. W tym roku, w listopadzie, odbędzie się w Miejskim Ośrodku Kultury XX, jubileuszowa jego edycja. Korzystając z obecności w Polsce Pawła Wądołowskiego, jednego z animatorów festiwalu, postanowiliśmy przypomnieć jego początki.

– Pomysł zrodził się z potrzeby chwili. Prowadziłem wtedy klub, w którym organizowaliśmy wiele koncertów, w tym jazzowych. A iż Świdnik to moje rodzinne gniazdo, więc dlaczego nie tutaj? Miałem dobre skojarzenia jeszcze z lat 70. Kiedy byłem bardzo młody, w Świdniku odbywało się wiele koncertów. Natomiast obecność samego Elvina Jonesa wynikła z przypadku. Konkretyzując ideę festiwalu musieliśmy udać się do kogoś po pomoc. W ogóle nie braliśmy pod uwagę, iż taka gwiazda jak Elvin do nas zawita. Dopiero Stanisław Sobóla z Jazz Magazine zaproponował ramy programowe. Dzięki jego kontaktom z Mariuszem Adamiakiem dowiedzieliśmy się, iż Elvin ma możliwość zagrania w Świdniku. Powstała kwestia zebrania budżetu. Największego wsparcia udzieliły nam władze miasta. Finansowo wsparł nas również Klub Inicjatyw Gospodarczych zrzeszający świdnickich biznesmenów pod przewodnictwem Wiesława Jaworskiego – wspomina Andrzej Mierzicki.

– Wydaje mi się, iż Świdnik Jazz Festival był efektem znajomości Andrzeja Mierzickiego i Jurka Oleszczuka, którzy przyjaźnili się, spotykali i razem słuchali muzyki. Dołączyłem już na etapie zawiązanego komitetu organizacyjnego, podobnie jak kilka innych osób. Świdnik nie jest wielkim miastem, znamy się od wielu lat, sporo o sobie wiemy, również to, iż słuchamy dużo muzyki, zwłaszcza tej dobrej. Po kolei jeden do drugiego się odzywał. Mnie zaczepił Czarek Listowski, który zapytał czy nie dołączyłbym do zespołu. Dodał, iż gwiazdą festiwalu będzie Elvin Jones. W tym momencie oczywiście wybuchnąłem śmiechem i powiedziałem: jak wyjedzie, to potwierdzę, iż był. No i kaktus wyrósł mi na dłoni. Myślę, iż wszyscy pociągnęliśmy jakieś sznurki, zarówno od strony finansowej, jak i artystycznej, w czym przodował Jurek Oleszczuk. Oczywiście dużo trudu zajęło pozyskanie sponsorów, chociaż główny ciężar wzięło na siebie miasto. W Warszawie pomógł nam bardzo Stanisław Sobóla. Elvin był w tym czasie na tournee po Europie. Zrobił dla nas wyjątek i zagrał poza trasą. Moim zawodem jest język angielski, więc ułatwiałem kontakty między muzykami, a organizatorami. Wypytywali o bardzo wiele rzeczy. Rok 1996 to były jeszcze „stare czasy”. Artyści musieli się godzić z tym, iż wchodzili na scenę wśród publiczności, bo nie mieliśmy innych warunków. Ale zrozumieli i wszystko przebiegło elegancko – mówi Tomasz Chwałczyk, z zawodu tłumacz przysięgły i nauczyciel języka angielskiego.

Jazzowa sensacja

Paweł Wądołowski, wówczas pracownik Radia Lublin, dołączył do zespołu, kiedy festiwal miał już ustalone ramy czasowe i program: – Odwiedził mnie Andrzej Mierzicki. Błysk w jego oczach sprawił, iż zainteresowałem się tym pomysłem, chociaż nikt chyba wtedy specjalnie nie zakładał jego kontynuacji. Moim zadaniem była pomoc w rozpropagowaniu idei festiwalu. Było to dla o mnie o tyle inspirujące, iż pracując jako wolontariusz nawiązałem kontakty z wieloma mediami. Nie sprawowałem formalnie roli rzecznika prasowego festiwalu, ale czułem się wewnętrznie zobowiązany, żeby pomóc organizatorom. Festiwal miał własny klimat, który dawało się wyraźnie wyczuć. Bardzo trudno ująć w słowa entuzjazm, jaki mu towarzyszył. Był absolutnie naturalny, nie podszyty jakąś grą, ani cynizmem. Był czystą chęcią zorganizowania czegoś ważnego, rodzajem magii. Nie byłbym w stanie wymienić jakiegoś jednostkowego wydarzenia, które pozostało mi w pamięci po festiwalu. Jest wspomnienie ludzi, a przede wszystkim atmosfery, która bez względu na trudności przeradzała się w harmonijną współpracę, no i fakt, iż impreza cieszyła się dużym zainteresowaniem publiczności i iż nie było to wydarzenie środowiskowe, ale dużej skali i wydźwięku.

Czy organizatorzy pierwszego Świdnik Jazz Festival mieli świadomość, iż tworzą wydarzenie historyczne na miarę dziesięcioleci, którego echa rozleją się po świecie?

– Chyba tak. Pamiętam nie tylko nasze zdziwienie, ale też zdziwienie ludzi, którzy zjechali z całej Polski. Dziennikarz Krystian Brodacki z Krakowa nie mógł uwierzyć własnym oczom widząc Elvina Jonesa grającego jam po koncercie. Elvin Jones nie robił takich rzeczy, nie grywał jamów w kinach, gdzieś w Świdniku. Trzeba przyznać, iż był niezwykłym człowiekiem, mieszkańcem świata, znającym wielu ludzi. Mówił nam, żebyśmy otaczali swoje miasto ciepłą atmosferą sprzyjającą takim wydarzeniom, bo sam mieszka w Nowym Jorku, ale tak naprawdę otacza go ze dwadzieścia osób z najbliższego grona znajomych. Dlatego te małe miejscowości i organizujący się w nich ludzie byli dla niego zjawiskiem ciekawym. Zachęcał nas – tłumaczy Tomasz Chwałczyk.

Patronat wymyślił Wiesiek

– Po koncercie chcieli wracać do hotelu. Musieliśmy jakoś sprawić, żeby zostali na jam session. Ale byli po prostu głodni. Zaproponowaliśmy, iż przywieziemy posiłek na miejsce. Odpowiedział: no dobra, nie ma problemu. Dzięki temu dało się zorganizować drugą imprezę tego samego dnia. Jadąc z Warszawy 200 kilometrów po trasie do Świdnika pewnie nie oczekiwał, iż tak mu się to miejsce spodoba, a zwłaszcza ludzie, którzy stworzyli bardzo przychylną mu atmosferę. Patronat Elvina Jonesa wymyślił Wiesiek Jaworski, wówczas radny miasta. Otwartość obu skróciła dystans i Jones zdecydował się na patronat – wspomina Andrzej Mierzicki.

Jaki był Elvin?

– Tuż obok sali, w której się znajdujemy, była garderoba Elvina Jonesa. Zostałem do niej zaproszony, ponieważ byłem umówiony na wywiad, który ukazał się na ogólnopolskiej antenie telewizyjnej. Tuż po nim zapytałem czy to prawda, iż od dziecka, bez względu gdzie się uda, ma przy sobie zawsze pałki do perkusji. Wyciągnął zza spodni parę pałek i powiedział: te są dla ciebie. Wspomnienia są fenomenalne. W owym czasie odbywały się już w Polsce znaczące, tradycyjne imprezy jazzowe. Natomiast cała magia Świdnik Jazz Festival zrodziła się z tego, iż Elvin dopiero po raz drugi występował w Polsce i iż miał niesamowitą magię przyciągania innych artystów, o czym przekonaliśmy się, kiedy on był już tutaj, na miejscu. Jego wizyta zrobiła ogromne wrażenie nie tylko na ludziach związanych z jazzem. Faktem bardzo znaczącym było również objęcie przez niego festiwalu patronatem – opowiada Paweł Wądołowski.

– Prywatnie Elvin Jones był bardzo ciepłym człowiekiem. Nie spodziewaliśmy się, iż muzyk z takim dorobkiem, gwiazda tego formatu może być tak przystępnym gościem, zdolnym zaakceptować wszystkie niedociągnięcia. Z Warszawy jechaliśmy do Świdnika na dwie tury autobusem, ponieważ Elvin przylatywał wraz z żoną i inną gwiazdą jazzu, Nicolasem Pytonem ze Stanów, a niektórzy muzycy z Londynu. Zmęczeni podróżą muzycy położyli się na siedzeniach, ale w pewnym momencie kierowca musiał nagle zahamować. Ekipa wylądowała na podłodze. Było i śmiesznie i strasznie, ale przygoda zakończyła się szczęśliwie. Wracając do Wieśka Jaworskiego, tworzyliśmy przez pewien czas trzon ekipy organizującej festiwal, później dołączali kolejni: Tomek Chwałczyk, Cezary Listowski, Piotrek Duma… Piotrek był wtedy dyrektorem MOK i szczerze mówiąc znalazł się w dość niekomfortowej sytuacji. Był gospodarzem obiektu, a organizatorami byliśmy my. Ale bardzo dużo nam pomógł, przekazał swoje doświadczenia. Osób zaangażowanych w organizację festiwalu, w bardziej lub mniej formalny sposób, było więcej. Tak jak Jurek Oleszczuk, który pomagał w merytorycznej ocenie artystów przewidzianych do udziału w nim – wspomina Andrzej Mierzicki.

Dlaczego pionierzy Świdnika Jazz Festival z czasem wycofali się z organizacji imprezy?

– Chyba sprawiły to wichry dziejów. Każdy z nas poszedł w swoją stronę. Zrobiliśmy początek, potem pałeczkę przejęli inni – wspomina Tomasz Chwałczyk.

– Szczerze mówiąc nie wiem dlaczego nasz zespół się rozleciał. Osobiście uczestniczyłem w przygotowaniach do festiwalu jeszcze przez kilka ładnych lat. Zwieńczeniem mojej pracy była edycja festiwalu, którego gwiazdą był Peter Erskine – dodaje Paweł Wądołowski.

Warto było

– Rozmawialiśmy tu w kuluarach przed naszym wywiadem. Gdybym z góry wiedział, jaka będzie skala tego przedsięwzięcia i format muzyków, z którym się tu zmierzyliśmy, może zrobiłbym po raz drugi to samo. Ale cały czas byliśmy zaskakiwani. Samo pojawienie się Jones’a na plakacie i jego przyjazd sprawił, iż dziennikarze muzyczni zajmujący się jazzem w całej Polsce zjechali do Świdnika i z niedowierzaniem stwierdzali, iż wszystko, co się tu dzieje, jest prawdą. Słucham czasami londyńskiego radia poświęconego muzyce jazzowej, w którym Elvin wciąż obecny jest jako klasyk. Wtedy doceniam, jak istotny był jego pobyt w Świdniku i jak wciąż ważne dla naszego miasta było przyjęcie przez niego patronatu nad festiwalem. Również dla samego Jonesa musiało być to znaczące wydarzenie, skoro po kilku latach przysłał list z prośbą, by tradycja festiwalu była kontynuowana. Widać miał ten patronat w sercu. Pamiętam jak ogromny wysiłek finansowy i organizacyjny, czasem nie do oszacowania, musieliśmy podjąć zarówno my, jak i Miejski Ośrodek Kultury. Ale było warto. Stąd rozumiem troskę, by tradycja Świdnik Jazz Festival była kontynuowana – podsumowuje Andrzej Mierzicki.

Idź do oryginalnego materiału