Moto Guzzi V7 Sport 2025 – włoski kaprys [TEST, FILM, zdjęcia, opinia, wrażenia]

9 godzin temu

Motocykla nie kupujesz z kalkulatorem w dłoni. To raczej kaprys, który często dojrzewa latami, aż wreszcie przychodzi dzień, w którym decydujesz się mu ulec – czasem kompletnie wbrew logice. Moto Guzzi V7 Sport należy do tej drugiej kategorii. To nie wybór rozsądny. To czysty kaprys.

Gdy Włosi wstrząsnęli światem

Historia V7 to nie jest kolejna nudna opowieść o katalogowych liftingach. To historia brawury, uporu i odrobiny szaleństwa. Jesteśmy w drugiej połowie lat 60. – świat tonie w psychodelii, Ferrari właśnie rozgniata Le Mans, a Giulio Carcano, inżynier z Mandello del Lario, postanawia zbudować motocykl z V-twinem wzdłużnie ustawionym w ramie.

Efekt? V7. Motocykl, który najpierw robi furorę na torze Monza, potem trafia na służbę do amerykańskiej policji (co jest samo w sobie perwersyjnie zabawne – wyobrażacie sobie amerykańskich gliniarzy rezygnujących z harleyów na rzecz włoskich maszyn?) i w końcu, w roku 1971, rodzi się wersja Sport. Zaprojektowana przez Lino Tontiego, staje się wzorcem stylu i przemyślanej włoskiej ekstrawagancji.

I właśnie do tej historii sięga najnowszy model V7 Sport, który nie tyle ją naśladuje, co raczej celebruje. Po włosku. Z fasonem. Z odrobiną przesady.

Moto Guzzi V7 Sport 2025 – FILM:

Film do obejrzenia także bezpośrednio na YT.

Limonkowy dres z klasą

Dziś V7 to nie tylko model – to seria. Są wersje Special, Stone, Classic, i ta, którą mam pod tyłkiem: V7 Sport. Już sama nazwa brzmi, jakby ktoś ją wymyślił podczas degustacji chianti. Ale nie dajcie się zwieść – to coś więcej niż lakier i naklejka. Choć… lakier też robi robotę.

Ten odcień limonki – jaskrawy, odważny, prawie ostentacyjny – to nie jest barwa dla nieśmiałych. To motocykl, który sam prowokuje spojrzenia. Jakby mówił: „Wiem, iż się gapisz, i dobrze”. I nie chodzi o to, iż jest piękny w tradycyjnym sensie – on jest autentyczny. Stylowy. I zupełnie inny niż japońska masa.

To, co dostajesz w wersji Sport, to nie tylko kolor. To widelec upside-down, czterotłoczkowe Brembo z przodu, tryb jazdy „Sport”, czerwona nić na kanapie, stylowe felgi i srebrny emblemat. No i – co najważniejsze – ten charakterystyczny silnik, który wibruje, trzęsie się, i dźwięczy jak puszka śrubek w betoniarce. I to jest wspaniałe.

Moto Guzzi V7 Sport 2025 – ZDJĘCIA:

Reszta tekstu pod zdjęciami.

fotograf: Tomazi.pl

Jak jeździ Guzzi? Jak żaden inny

Pierwsze wrażenie? Jakbyś wsiadł do wehikułu czasu. Tylko iż ten wehikuł ma cornering ABS, kontrolę trakcji i IMU. Czyli taką paczkę elektronicznych aniołów stróżów, która czyni jazdę znacznie bardziej cywilizowaną niż w latach 70., ale nie odbiera charakteru.

Silnik to klasyczny V2 o pojemności 850 cmł, 67 KM i 74 Nm. Cyferki nie powalają, ale nie o nie tu chodzi. Ten moment obrotowy dostępny nisko, bo już przy 4400 obr./min, sprawia, iż motocykl ciągnie z dołu jak wściekły. Tryb „Sport” – i tylko ten – daje prawdziwego kopa. Pozostałe dwa – „Strada” i „Pioggia” – można sobie darować, chyba iż lubisz jazdę niczym mucha w smole.

Ale to, co naprawdę czyni Guzzi wyjątkowym, to jak to wszystko się odbywa. Silnik przechyla motocykl przy dodawaniu gazu. Cała konstrukcja lekko się kolebie, rezonuje, szarpie. Każde dodanie gazu to fizyczne doświadczenie. Każda redukcja – rytuał. To motocykl, który mówi do ciebie językiem drgań i pulsacji.

V7 w mieście i na wsi

Na papierze V7 waży 220 kg z płynami. Sporo. Ale w praktyce prowadzi się bardzo lekko. Kanapa na wysokości 780 mm sprawia, iż choćby niżsi kierowcy czują się pewnie. Ergonomia jest zaskakująco dobra, a wąska sylwetka ułatwia przebijanie się przez miejskie korki – choć warto uważać na stylowe lusterka, które optycznie poszerzają motocykl bardziej niż trzeba.

Największe zaskoczenie? Komfort. Kanapa wygląda na sportową, ale siedzi się na niej jak na miękkim fotelu kinowym. I to nie tylko kierowca – pasażer też ma się świetnie. Do tego zbiornik na 21 litrów – czyli tankujesz raz na tydzień i zapominasz o stacji.

A spalanie? Producent mówi 4,9 l/100 km. Realnie – bardziej 6, ale wciąż przyzwoicie. Szczególnie jak na maszynę, która cię nie tylko wozi, ale też bawi.

Ale to nie jest motocykl dla wszystkich

Nie oczekuj, iż V7 będzie łapać winkle jak streetfighter albo frunąć po autostradzie z pasażerem i bagażem. To nie ten świat. Ochrona przed wiatrem praktycznie nie istnieje, przy 110 km/h jesteś jak latawiec. Dalsza turystyka? Raczej weekendowy wypad do Kazimierza Dolnego, nie na Nordkapp.

Ale jeżeli szukasz stylu, duszy i emocji – trafiłeś w dziesiątkę. V7 nie jest motocyklem dla wszystkich. Jest dla tych, którzy kochają maszyny za to, czym są, a nie co potrafią na torze. Dla tych, którzy szukają emocji, a nie czasów na ćwiartkę. Dla tych, którzy potrafią docenić urok starej szkoły z domieszką nowoczesności.

Cena kaprysu

Za to wszystko zapłacisz 49 500 zł. I nie, nie dostajesz najwięcej za najmniej. Ale dostajesz coś, czego nie ma w excelu: charakter. To nie jest zakup – to romans. I jestem gotów się założyć, iż jak raz się zakochasz w tym limonkowym wariacie, to już nie wrócisz do nudnych, rozsądnych wyborów.

Idź do oryginalnego materiału