Piekielnie łatwo rozbujać tę łódkę. Po części to wina konstrukcji. Wielokrotnie łatana trzciną znad Morza Martwego, ciągnie mętną wodę jak gąbka. Przebudowywana bez planu albo z planem od zagranicznego armatora, giba się na wątłej stępce w kształcie krzyża. Balast z papierowych pomników, które, w fanatycznym uniesieniu, jedna grupa rekonstrukcyjna wyniosła na pokład, nie bacząc na stabilność. Druga z równą finezją i zajadłością za burtę strąca, nic w zamian do zenzy nie wrzucając
Nieobeznanych z ligą morską i rzeczną zaskakiwać może fakt, iż wielu fanatyków jest raz w jednej, raz w drugiej grupie, co stwarza złudne wrażenie tłoku. Tymczasem większość pasażerów pod pokładem siedzi, małpeczki liczy, w dupie ma dokąd płyniemy, choćby przez bulaj na świat nie spojrzą.
Burty od lat szpachluje jedna ekipa remontowa, bo pod nią przed laty przetarg ustawiono. Ich dziwne uniformy dobitnie wskazują, iż do ciężkiej pracy niezdatni. Kierownicy zmiany wyglądają tak jakby non stop mieli przerwę obiadową, a posiłkiem nigdy z nikim się nie dzielili. Na remontowany pokład obcym wstęp wzbroniony. Za to dla swoich co i rusz nowe zakazy. Chowają się kolejne pokolenia podobnych majtków, co źle wróży głębokości zanurzenia.
Ale to nie jedyny problem na łodzi. Niezależnie czy oficer, mechanik, pasażer, steward, czy pijany doker co na czas nie wysiadł na ląd, każdy rwie się by być kapitanem. Nawigować nie umie, ale był konferansjerem na V pokładzie, powinno wystarczyć!
Ci co wcześniej dziennik pokładowy lub inne pisma fałszowali też chcą wrócić do steru. Garstka ich co prawda i mocno podzielona, ale do abordażu gotowi, najchętniej po cudzych trapach.
W zabranych na pokład rocznikach uczniów szkoły morskiej masa takich, w przyciasnych mundurkach, co rękę non stop do góry i na kolegów donoszą. Na apelach zawsze gotowi recytować wiersze o wolności, równości i braterstwie, ale potem d… na leżak i tyle z nich pożytku.
Do kotłowni zejść, węgla dorzucić (żagli zabronili, bo podobno łopocą), silnik naoliwić schodzą nieliczni, bo ciemno, gorąco, praca ciężka i jak to mówią „mało spektakularna”. Żegna się ich brawami, a wita gwizdami. Nie dziw, iż chętnych brakuje.
A gdy statek niebezpiecznie zwalnia, pada komenda: „Wszyscy do wioseł, ponad podziałami”.
Ch… wie co to znaczy, ale ruch się robi. Jedni za drążek, drudzy za pióro wiosła chwytają, a trzeci za walizki, również tych pierwszych i drugich.
Plusk z jednej lub drugiej burty powoduje, iż towarzystwo pędzi zobaczyć komu wiosło wypadło, albo jakie kolejne gówno o burtę się otarło. Wtedy statek się niebezpiecznie przechyla, czasem wody nabierze. Już raz zatonął, ale kto by się przejmował.
A jak za długo spokój na pokładzie to z obcego okrętu jakąś bojkę podrzucą, by się towarzystwo nie nudziło.
– Wyciągamy – krzyczy wrażliwy pasażer!
– Nie, bo kolorami tęczy świeci – odpowiada tymczasowy kapitan.
– Ratujmy tę z orłem.
– W dupie mam orła – odpowiada wrażliwy pasażer.
Na innych okrętach i statkach patrzą przez lornetki z bezpiecznej odległości, co się na tej łajbie odjaniapawla. Czemu tak zygzakuje jakby się torpedy zewsząd spodziewała.
W końcu na wielkim lotniskowcu padnie kiedyś komenda.
– Odciąć hol!
Zbyt to kosztowne, by dalej ciągnąć ten kieszonkowy transatlantyk. Poza tym już nie ma portu, który by przyjął tak niebezpieczny ładunek.
Chodzę po pokładach, szalupy ratunkowej szukam, tylko gdzie się ewakuować?