Niech trwa pamięć niech staną krzyże na mogiłach męczenników Wołynia i Kresów

niepoprawni.pl 2 tygodni temu

Zima tego roku była ciężka, ale jakoś udało się wytrzymać. Święta Bożego Narodzenia były smutne i bardzo ubogie, ale i tak starczyło sił, aby w gronie rodzinnym pośpiewać kolędy. Mój brat Stanisław Karbowiak chodził choćby z kolegami i kolędowali we Włodzimierzu Wołyńskim po polskich domach. Tegoroczna Pasterka była w kościele pw. Najświętszego Serca Pana Jezusa. Przybyło bardzo dużo ludzi, choć więcej było słychać szlochań, niż samego śpiewania kolęd. Takie to były święta tego, tak bardzo tragicznego roku.

Czekaliśmy w mieście cierpliwie co będzie dalej, tymczasem wiele polskich rodzin wyjeżdżało za rzekę Bug na Zamojszczyznę. Niemcy nie robili specjalnych trudności. I choć była naprawdę ostra zima rodzice także coraz częściej powtarzali o możliwym naszym wyjeździe. W końcu zdecydowali się i 15 marca 1944 r. , wyjechali z całą naszą rodziną do Jeziórki pod Warszawą. W drodze zatrzymali się jednak we wsi Siedliszczki, niedaleko Piask Luterskich. Zostali bowiem ostrzeżeni, iż w okolicach Lublina Niemcy zatrzymują ludzi i kierują na Majdanek, który był ogromnym obozem śmierci. Moi rodzice już wiedzieli, iż ta nazwa to pewny wyrok śmierci, dlatego zostali w Siedliszczkach na dłużej.

Tymczasem ja postanowiłam, iż nie pojadę z nimi, mam już swoje lata i sama mogę o sobie stanowić. Myślałam już poważnie, by dołączyć do polskich partyznatów i zaraz po rodziców wyjeździe, udałam się sama na Bielin. A był wtedy śnieg po kolana i chociaż się bałam, jednak szczęśliwie dotarłam na miejsce. Zaraz zgłosiłam się do sztabu polskich partyzantów, gdzie oświadczyłam iż chcę wstąpić do formującej się polskiej dywizji Wojska Polskiego. We Włodzimierzu Wołyńskim głośno było bowiem, iż w okolicach Bielina, formuje się prawdziwa polska dywizja. I choć jak dotąd nie próbowałam angażować się w konspirację, teraz widać nadszedł ten czas. W sztabie przyjął mnie Jakubowski, a na listę wpisał jakiś „Brzoza” – młody żołnierz AK, otrzymałam pseudonim „Dama”. Potem „Brzoza” zaprowadził mnie do rzeźni, gdzie kierownikiem był Trojanowski, to było moje nowe stanowisko pracy. Pracowała tam już Stefania Urbaniak, z którą się później zaprzyjaźniłam, gdyż spędzałyśmy razem dużo czasu, razem też nocowałyśmy w kwatermistrzostwie na Bielinie. w tej chwili mieszka w Zielonej Górze w Domu Kombatanta przy ul. Lipowej.

Nasz przełożony kwatermistrz nazywał się Michał Kasprowicz ps. „Baj”, ale nigdy go nie spotkałam, a może tak, ale choćby nie wiedziałam, iż to on właśnie. To była naprawdę ciężka praca, pracowałam tam do 9 kwietnia t.j. do pierwszego dnia Świąt Wielkanocnych 1944 r. . W tym dniu hitlerowscy lotnicy zgotowali nam i wszystkim mieszkańcom Bielina, istne piekło. Duża polska wieś została zrównana dosłownie z ziemią, wielu ludzi i żołnierzy zginęło, straty były ogromne. To jest cena wojny, to jest cena miłości Ojczyzny, aż po Krzyż, aż do samego końca. Nie można zapomnieć wkładu mieszkańców Bielina, nie można zapomniec Ich daniny krwi, Ich ofiary z życia dla wolnej Polski. Wobec silnego naporu hitlerowców także z lądu, nasze dowództwo ewakuowało naszą 27 Wołyńską DP AK do lasów Szackich.

Marsz pośród nieustannych walk i potyczek, trwał długo, był ciężki i bardzo uporczywy. Przechodziliśmy też przez lasy Mosurskie i bagna, trzymaliśmy się tam za ręce, żeby nie utonąć. W końcu dotarliśmy do jakiejś dużej rzeki, w trudnych warunkach przeprawialiśmy na drugi brzeg. Tak doszliśmy aż w okolice Lubomla, do torów kolejowych, gdzie rozpętało się prawdziwe piekło. W trakcie bardzo ostrej wymiany ognia, ginęło wielu naszych partyzantów, jeszcze więcej było rannych, wszędzie słyszałam krzyki o ratunek, bądź błaganie, by ulżyć cierpieniu i dobić. To niemiecki pociąg pancerny czynił takie spustoszenie w naszych szeregach. Działy się tam rzeczy okropne i póki żyć będę, nie zapomnę tych jęków i przeszywających próśb kolegów, którzy błgali by ich po prostu dobić.

Wtedy przyszedł rozkaz od naszego dowództwa, aby każdy ratował się na własną rekę. W tej sytuacji i ja ratowałam się ucieczką, w drodze spotkałam Polaka Adama Sęka i jego rodzinę, jak jechali furmanką w stronę kolonii Strzelce Krajeńskie. Tam się zatrzymaliśmy w pustym domu bowiem wieś była opuszczona. Mieszkaliśmy tam od 1 maja, aż do lipca roku 1944. W tym czasie bardzo się rozchorowałam, bardzo się przeziębiłam, a mój organizm, był mocno wyczerpany. Ale na szczęście jakoś z tego wyszłam. Co jakiś czas pomagaliśmy kolejnym pratyzantom, którzy różnymi drogami trafiali do nas. Byli podobnie jak ja wcześniej w stanie skrajnego wyczerpania, jednak nieco wzmocnieni, odchodzili przez rzekę Bug na Chełmszczyznę.

Jak tylko dowiedzieliśmy się, iż front przekroczył rzekę Bug zaraz przez most na rzece i przez Uściług, udaliśmy się spiesznie do Hrubieszowa. Tam przenocowaliśmy i rano udałam się na piechotę do miasta Zamościa. Poszukiwałam swojej rodziny. W drodze złapałam okazję i przez Zamość, Lublin, dojechałam do Kurowa, gdzie przenocowałam. Następnego dnia dotarłam do Puław i dopiero tam spotkałam mojego wujka Bolesława Sykut oraz jego żonę, a rodzoną siostrę mojej mamy Katarzynę Sykut. Kiedyś też mieszkali na Tartaku Kohyleńskim, dlatego dobrze ich znałam. Zatrzymałam się u nich od lipca do sierpnia 1944 r., gdyż w sierpniu wysiedlili ich do Kurowa, a ja udałam się razem z nimi. Stamtąd blisko już było do wsi Siedliszczki, gdzie zatrzymała się moja rodzina. Udałam się tam z ciocią Katarzyną, a kiedy odnaleźliśmy rodziców euforii nie było końca.

Niech trwa pamięć niech staną krzyże na mogiłach męczenników

W Siedliszczkach mieszkaliśmy, aż do 13 lipca 1945 r., kiedy to wszyscy wyjechaliśmy na Żuławy Wiślane. Zamieszkaliśmy we wsi Leszków, gm. Suchy Dąb, powiat Gdańsk. W roku 1949 poznałam Michała Wójtowicz i wyszłam za niego za mąż. Nasz ślub odbył się 28 lutego w kościele pw. św. Jana Chrzciciela we wsi Ciemlice, a zamieszkaliśmy w Leszkowie, w domu moich rodziców. We wrześniu 1949 r. opuściliśmy Leszków i Żuławy i przenieślimy się na Dolny Śląsk. Zatrzymaliśmy się we wsi Nieciecz, powiat Nowa Sól, aby w roku 1951 na stałe już osiąść w miasteczku Nowa Sól, gdzie mieszkamy po dziś dzień.

Razem z mężem zbudowaliśmy harmonijny dom, a ciesząc się potomstwem, zaznawaliśmy euforii życia rodzinnego, jak wszyscy ciężko pracowaliśmy. Nie było łatwo, tradycjnie wychowani i z poakowską przeszłością. Ciężko znosiliśmy komunistyczne zniewolenie kraju, były jednak mocne pocieszenia. Gdy mieszkałam na Kaczej Górce w Nowej Soli, około 1954 r. miałam taki sen: „Śniła mi się Matka Boża na niebie, była sama i widać ją było bardzo wyraźnie do pasa, tak jak wymalowana na niejednym Obrazie. Trzymała w dłoniach dużo pięknych, świeżych kwiatów, były białe, to były chyba lilie, w tym momencie uklękłam i zaczęłam wołać do Matki Bożej: ‘Matko Boża zlituj się nam Nami!’ ”. I w tym momencie się obudziłam.

Po kilku latach doznałam jeszcze innego, mocnego pocieszenia, a był to jak ufam sen natchniony: „Śniła mi się Święta Rodzina: Pan Jezus, Maryja Matka Boża i św. Józef, stali tak razem, ale tak jak poprzednio, widziałam Ich tylko do pasa. Pan Jezus był podrośniętym chłopczykiem i stał w środku. Uklękłam i jak zwykle poprosiłam o litość nad nami, a sen się zaraz zakończył.”.

Naturalnie nigdy nie zapomnieliśmy o naszych najbliższych, którzy na zawsze pozostali już na umęczonej i zroszonej polską krwią Ziemi Wołyńskiej. Moje Siostry i Ich dzici, zawsze byli obecni w naszych sercach, w naszej pamięci, w rodzinnych wspomnieniach i na modlitwie. Nasz dom rodzinny, był także Ich domem, domem Męczenników Wołynia z naszej rodziny. Tym bardziej, iż utrzymywałam stałe kontakty z moimi przyjaciółmi z Teresina, którym również udało się przyżyć, a po wojnie osiedli na Ziemiach Odzyskanych. Szczególne kontakty łączyły nas z rodziną Rusieckich z Teresina, w tym z Halinką Kozełko z d. Rusiecka, która mieszka we wsi Tłumaczów w Kotlinie Kłodzkiej oraz z jej rodzoną siostrą Adelą Roch, zamieszkałą w pobliskiej wsi Gajów koło Radkowa. Naturalnie tych znajomości było dużo więcej.

Żywo interesowałam się także powojennymi losami żołnierzy z naszej 27 Wołyńskiej DP AK, których Boża Opatrzność skierowała w różne części Polski. Wielu z nich osiadło w Warszawie, zorganiowali tam bardzo prężny ośrodek działalności, który promieniował na całą Polskę. Nawiązałam z nimi kontakty i dzięki temu mogłam uczestniczyć po latach, w wielu uroczystościach i Zjazdach, zorganizowanych przez kombatantów z 27 Wołyńskiej DP AK. Odżywały dawne przyjaźnie i wspomnienia, wszyscy dzieliliśmy się okruchami tego, co nam jeszcze w sercach po tak drogim Wołyniu zostało.

Byłam dumna z tak wielu dokonań naszych środowisk, byłych żołnierzy 27 Wołyńskiej DP AK, jak choćby z jednego z najpiękniejszych pomników Warszawy. Szczerbiec, miecz Chrobrego ustawiony 12 września 1993 r. przy Alei Armii Krajowej, w pobliżu ul. Gdańskiej, na warszawskim Żoliborzu. Dzieło Kazimierza Danilewicza rzeźbiarza i projektanta na pamiątkę wiekopomnego dzieła, trwania polskości na Wołyniu, na Kresach przez ostatnie wieki. Zarazem symboliczny dar wdzięczności, Tym wszystkim, którzy życie swoje złożyli na Ołtarzu najdroższej Ojczyzny. Pan Danilewicz jest autorem także drugiego pomnika, odsłoniętego 13 lipca 2003 r. w tym samym miejscu, na Wołyńskim Skwerze. Nowy pomnik poświęcony został ofiarom ukraińskich pogromów w latach II wojny Światowej na Wołyniu i Kresach. Pomnik ma kształt płyty, odwzorowującej zarys granic przedwojennego, wołyńskiego województwa II RP, z której wyrastają wysokie, grube, granitowe kolumny w kształcie świec, po jednej dla wszystkich z 11 wołyńskich powiatów. Na każdej z kolumn umieszczono herb i nazwę powiatu. Kolumny zakończone są od góry „knotami” – lampami, od dołu są podświetlane reflektorami ukrytymi w bruku. Na prawo od pomnika znajduje się popiersie generała Jana Wojciecha Kiwerskiego ps. „Oliwa”, wybitnego dowódcy naszej 27 Dywizji, który zginął w 1944 r. podczas walk na Wołyniu. (informacja dotycząca popiersia „Oliwy” pochodzi od S.T. Roch)

Cieszyłam się iż także w Warszawie w roku 1990, po latach żmudnej pracy, do druku oddana została znakomita praca, innego żołnierza naszej dywizji Józefa Turowskiego ps. "Ziuk" pt.: „Pożoga. Walki 27 Wołyńskiej DP AK”. Jest to praca bardzo dobrze udokumentowana, opisująca ze wszystkimi szczegółami bojowy, chlubny szlak naszej Dywizji. Nie sposób nie wspomnieć monumentalnej pracy państwa Władysława Siemaszko ps. „Wir” i jego córki Ewy pt.: „Ludobójstwo dokonane przez nacjonalistów ukraińskich na ludności polskiej Wołynia 1939-1945 tom I i II.”. Książek o Wołyniu i naszych wołyńskich losach, było w moim życiu więcej, teraz mam nadzieję, iż będzie jeszcze książka o losach mieszkańców naszej parafii w Swojczowie na Wołyniu. To cieszy, iż powstaje tak wiele i tak różnych inicjatyw, a nie sposób opisać tutaj wszystkie, o których mi wiadomo, to jest bardzo budujące i dobrze rokujące na przyszłość.

Na pewno o wiele trudniej, byłoby dokumentować wydarzenia wołyńskie, gdyby nie mrówcza, powojenna praca setek wołyńskich rodzin, nadsyłających swoje relacje, gdyby nie nasze liczne spotkania i okolicznościowe Zjazdy. Dla przykładu na jednym z takich spotkań w Warszawie, usiedliśmy razem: Ludwik Szwyda ze Szczecina, ja z Nowej Soli i Eugeniusz Świstowski z Kopyłowa na Zamojszczyźnie. Wspominaliśmy przedwojenne czasy, losy naszych najbliższych, mówiliśmy o okrucieństwie banderowców i o wciąż bezimiennych mogiłach naszych krewnych i rodaków na Kresach. Podjęliśmy także próbę zliczenia ofiar ukraińskiego ludobójstwa na Teresinie i w Tartaku Kohyleńskim i naliczyliśmy razem ponad 120 osób.

Na innym Zjeździe żołnierzy naszej 27 Dywizji, bodajże w Dubience nad Bugiem, spotkałam się i osobiście długo rozmawialiśmy z pana dziadkiem Bolesławem Roch ps. „Jaworski”, żołnierzem por. Jana Ochmana ps. „Kozak” z naszej 27 Wołyńskiej DP AK . Było o czym pomówić i było o czym powspominać i choć czas zaciera wiele w naszej pamięci, jak zawsze odżywały tamte dni, spędzone na rodzinnej ziemi. Oboje doskonale znaliśmy przecież Kohyleński Las, Tartak, Teresin, Kohylno i Swojczów, teraz wracały tamte obrazy, z pięknego naszego dzieciństwa. Jako pamiątkę z tego spotkania, pozostawiam panu Sławkowi, naszemu historykowi zdjęcie z tego Zjazdu, na którym uwieczniona została moja rozmowa z panem Bolesławem Roch.

Nie sposób opisać wszystkich spotkań i Zjazdów dywizyjnych, ku pamięci pozostawiam panu także inne zdjęcie, na którym wraz z kolegami z Dywizji, stoję przy naszym Sztandarze 27 Wołyńskiej DP AK. Chcę jeszcze raz mocno podkreślić, iż to wszystko powyżej jest ważne, ale jeszcze ważniejsze jest dziś, by trwała pamięć o Tych, którzy oddali swoje życie za wiarę, za polską dziecinę, za rodzinną chatę, za Polskę, kochaną ojczyznę. Nasze piękne pokolenia niepodległej Polski: „przesiane, rzucane jak kamienie na szaniec”, były ukształtowane na dewizie: Bóg, Honor, Ojczyzna. Te słowa to nie były wyprane slogany, my to mieliśmy wypisane głęboko w naszych sercach, tak czuliśmy i tak żyliśmy, służąc do końca, często płacąc za to najwyższą cenę. Dlatego dziś mówimy o Nich, którzy tam zostali na zawsze z wiarą: Męczennicy Wołynia, Dzieci Wołynia, kóre w obronie Kościoła Domowego konały, jakże często w najstraszniejszych mękach. To jest mój testament, to jest testament żołnierzy naszej 27 Wołyńskiej DP AK, aby trwała żywa pamięć o naszych Ojcach, o naszych rodzinnych korzeniach wołyńskich. To jest nasze wspólne pragnienie, by na mogiłach naszych Ojców, Matek, Braci i Sióstr, wołyńskich Dzieci, mogły stanąć w końcu, choćby proste Krzyże, jako znak tej Miłości, która trwa pomimo wszystko, która trwa przez pokolenia, do końca.

Mam świadomość, iż taką symboliczną mogiłę i Krzyż dla mieszkańców dawnej kolonii polskiej Teresin, poświęcił już 9 sierpnia 1998 r. polski franciszkanin O. Leszek Kuszlaga i ks. Tadeusz Sokół w obecności świadków tamtej tragedii. Obecni byli także Stanisław Piwkowski ps. „Wrzos”, żołnierz 27 Wołyńskiej DP AK, pani Teresa Radziszewska z Zamościa i Eugeniusz Świstowski z Kopyłowa. Podobne uroczystości miały jeszcze miejsce w wielu innych, byłych wsiach i koloniach polskich, w tym i w samym Swojczowie, gdzie Krzyż stanął w miejscu zburzonej w sierpniu 1943 r. przez Ukraińców świątyni. Takich Krzyży ustawiono już bodajże ponad 30 na Wołyniu, ale cóż to jest wobec, jak słyszałam 2000 miejscowości, w których Ukraińcy mordowali Polaków na Kresach. Czy można dziś powiedzieć ze spokojnym sercem, iż jedne mogiły są lepsze od innych, każdy człowiek przez godność Sakramentów świętych, posiada godność dziecka Bożego i ma niezbywalne prawo do godnego pochówku. Można było okrutnie zamordować, zagarnąć pracę całego życia, a potem przez tyle dziesiątków lat z tego żyć, to można także znaleźć środki na godny pochówek i choćby prosty Krzyż, dla wszystkich, którzy tam zostali. To jest bezczasowy obowiązek niepodległej już dziś Ukrainy, ale także państwa polskiego, które winne jest zadbać, by i tej spawiedliwości stało się na Kresach zadość.

Słyszałam także, iż w Zamościu na zamojskiej Rotundzie, urządzona została Wołyńska Krypta, jako symboliczne miejsce pamięci wszystkich pomordowanych na Kresach, a przede wszystkim na Wołyniu i w naszej parafii w Swojczowie. Zgromadzono tam setki tablic z nawiskami ofiar ukraińskich nacjonalistów, z zaznaczeniem miejsca i czasu kaźni, a w centralnym punkcie znajduje się urna z ziemią z miejsc dokonywanych mordów na całym Wołyniu. Jest to dla nas wielkim pocieszeniem i moralnym zadośćuczynieniem, to jednak w żadnym wypadku nie zwalnia dziś państwa polskiego od prac nad upamiętnieniem miejsc kaźni na Kresach.

Nasze rodziny były obywatelami II RP, nasze rodziny wniosły niezbywalny wkład w rozwój naszego narodu i pomyślność naszej ojczyzny, zarówno przed jak i po II wojnie światowej, nasze społeczności płaciły podatki i wszelkie należności z tego tytułu, mają zatem dziś moralne prawo do godnego upamiętnienia, także miejsca swej męczeńskiej śmierci. I nie o zemstę tu broń Boże chodzi, ale właśnie o pamięć i ludzką spawiedliwość, o tę sprawiedliwość i prawdę w tym przypadku, także dziejową. O to się gorąco modlę, już tak wiele lat, zarazem w sercu swoim nie chowam urazy, a przebaczenie jest na moich ustach nieustannie, gdyż serce wciąż niekiedy boli. Jednakowoż przebaczyć nie znaczy zapomnieć. Tego wszystkiego o czym pisałam powyżej nam wołyńskim dzieciom, zapomnieć nie wolno nigdy.

Spisane powyżej świadectwo, osobiście podyktowałam panu Sławomirowi Roch w moim domu w Nowej Soli na Dolnym Śląsku w dniach od 12. 03. do 16.03. 2004 r., a prawdziwość zawartych powyżej treści, potwierdzam własnoręcznym podpisem. Helena Wójtowicz

[fragment wspomnień Heleny Wójtowicz z d. Karbowiak z Osady Budki Kohyleńskie na Wołyniu, wysłuchał, spisał i opracował 12 czerwca 2011 r. STRoch]

Idź do oryginalnego materiału