W czasie moich przygód sportowych miałem wiele okazji spotykania niesamowitych ludzi. Ludzi nie tylko ze sportowego świata, ale także tych – z innych jego zakątków.
W przypadkach większych imprez sportowych naturalnym odsiewem czy progiem selekcji jest ranga zawodów.
Nie ma wyższej rangi w obecnym świecie niż Igrzyska Olimpijskie, chociaż niektóre organizacje sportowe mogą się samozwańczo nazywać czyś innym.
Jedno jest znane od wielu lat. Możni tego świata się nudzą i dla zabawy starają się spotykać inne osoby, które odnoszą lub odniosły międzynarodowy sukces.
Wygląda to tak: prości ludzie utożsamiają się ze zwycięskimi przedstawicielami ich kraju i naturalnie bardzo się z tego powodu cieszą. Ba, choćby utożsamiają się z taką osobą.
Przecież od dawna wiemy, iż jakiś spektakularny sukces w kolarstwie szosowym napędza ilość nowych adeptów do kolarstwa, tak samo złote medale Ireny Szewińskiej spowodowały wzrost adeptów lekkiej atletyki w latach 60-tych w Warszawie o … pond 900 procent!
W czasie Igrzysk Olimpijskich w 1988 roku w Seulu miałem okazję spotkać Steffi Graf na olimpijskiej jadłodajni i kilka razy zjedliśmy śniadania wraz z moimi podopiecznymi.
Jak to się stało?
Ano tak – my i ona jedliśmy śniadanie jako pierwsi, zaraz po otwarciu stołówki po krótkiej, dwugodzinnej przerwie na czyszczenie poprzedniego dnia.
Dlaczego tak wcześnie?
Otóż prawdziwi i poważni atleci zwracają uwagę na wszystko, co może wpływać pozytywnie i negatywnie na ich występy w tych najważniejszych momentach czy zawodach, więc pora jedzenia posiłku jest ważna.
Moi zawodnicy zaczynali wcześnie w ciągu dnia i także Steffi zaczynała wcześnie. Około godziny 9-10-tej.
Steffi miała wtedy zaledwie 19 lat, ale sama o wszystkim decydowała. Jej trener kadry kilka miał do powiedzenia.
Dla orientacji: Steffi wygrała w tamtym roku „Golden Slam”: Australian Open, French Open, Wimbledon, US Open i złoty medal na Igrzyskach.
Spotykaliśmy się jeszcze kilka razy po zakończeniu naszych zawodów i zawsze, bez wyjątku, Steffi przestrzegała tej samej, codziennej rutyny.
Zadałem jej wiele pytań, ale kilka odpowiedzi tej, w końcu, juniorki, zapadło mi w pamięć.
Wszystkie dotyczyły tego samego problemu: wiary w siebie.
A teraz – szybkie czasowe przewinięcie i mamy polska Igę Światek.
Igi nigdy nie spotkałem, a wiadomości o niej czerpie ze środków masowego przekazu i mediów społecznościowych.
Takie obserwacje i porównania doprowadzają do podobnego wniosku: osoby, które osiągają taki gigantyczny sukces maja podobna cechę wewnętrzna: przemożną chęć dokonywania czegoś, czego choćby intelektualnie nie rozumieją.
Tak Steffi jak i Iga rozpoczęły swoje kariery pod okiem własnych ojców, bo, w końcu w wieku kilku lat dzieci muszą być jakoś ukierunkowanie. Same życia dorosłego nie wymyślą.
Potem nadchodzi czas do rozprostowania skrzydeł.
Steffi zdobiła to znacznie wcześniej niż Iga, ale też miała ku temu powody. Jej trener-ojciec wylądował w więzieniu.
Ojciec Igi zapewnił jej bardziej bezpieczne środowisko sportowe (mama pomagała finansowo – z tego, co mogłem w prasie wygrzebać) i dopiero wpadka dopingowa w ubiegłym roku wstrząsnęła twierdzą Igi aż do fundamentów. Szczególnie tą psychiczną.
Wraz z zatrudnieniem nowego trenera zaczęła rozwijać się w inną, moim zdaniem, stronę. Taką bardziej samodzielną, niezależną.
Na początku nie ufała swemu belgijskiemu trenerowi, ale w końcu – zawierzyła.
Wiara faktycznie czyni cuda.
www.bogdanpoprawski.com
Have a Great Day!
Bogdan