W przeszłości na kobiety mawiano różnie. Bardzo często zdarzało się, iż zwracano się do nich po imieniu, którego wcale nie posiadały. Na Marię więc mówiono Stasia, na Franciszkę – Bronia, a na Eleonorę – Zosia. Pamiętam wszak jedną z tych, na którą mawiano Acia. Po prostu.
Tak naprawdę chodzi o Ś.P. Krystynę Szczepańską, z domu Żyłka. W Długoszynie znał ja bodaj każdy. Nie przypominam sobie, bym widział ją kiedykolwiek bez uśmiechu na twarzy. Uśmiech był jednym z jej naturalnych atrybutów. Znana natomiast była m.in. z tego, iż przy współczesnej ulicy Widokowej prowadziła, wraz ze swa siostrą Władysławą, sklep. Obie rotacyjnie były tam kierowniczkami. Rzeczą więc jest zrozumiałą, iż w czasach kiedy w sklepach niejednokrotnie ciężko było choćby o artykuły pierwszej potrzeby, to były to jednocześnie miejsca systematycznie odwiedzane. Sklepy tego typu były co do zasady wówczas dwa; wspomniany oraz ten, który prowadzili Państwo Lesiowie. Panią Krystynę Szczepańska pamiętam zarówno jako mały dzieciak oraz jako niemal dorosły człowiek, kiedy w ramach duszpasterskich wizyt (kolęd) bywałem u niej jako ministrant, ostatni raz za księdza Kozłowskiego.
Nigdy jednak nie zastanawiałem się nad tym, dlaczego bodaj wszyscy nie mówią do niej „Pani Krystyno” czy „Krysiu” tylko Aciu, po prostu Aciu. Owa „Acia” była mocnym, wyrazistym określeniem, które fonetycznie można by wręcz wymawiać jako „Aća”. Skąd się jednak wzięło? Nijak się miało do imienia, choćby jego zdrobnienia, nijak się miało też do nazwiska. Pomimo tego jeżeli w okolicy słyszało się słowo „Acia” to od razu było wiadomo o kogo chodzi. Jak więc to było z owym określeniem? Otóż zawołanie woo było niczym innym jak dziecięcym neologizmem. Na małą, dopiero co narodzoną Krysię, jej starsza siostra Władzia, jako dwulatka, wołała po prostu Acia. I tak już zostało. Wołano tak na nią zarówno w dzieciństwie, jak i później. Mówiono na nią tak do jej śmierci. Nie wiadomo skąd siostra Aci, mała Władzia wymyśliła taką „ksywkę”. Cóż, dziecięca wyobraźnia i sposób definiowania i nazywania rzeczywistości wydają się nie znać granic i nie kierować się jakimikolwiek normami. Jak więc mała Krysia pojawiła się na świecie jako Acia właśnie, to takową została do swych ostatnich dni.
Jednak kobieta ta utkwiła mi w pamięci z jednego jeszcze, osobliwego powodu. Pamiętam, iż kiedy byłem przedszkolakiem, ciężko zachorowałem na „świnkę”. Dziś choroba ta jest rzadkością, wtedy była niemal normą. Chorobę tę przechodziłem bardzo ciężko. Po dwóch tygodniach przyjmowania leków i stosowania różnego rodzaju smarowideł nie przechodziło mi niemal w ogóle, pomimo tego, iż leczył mnie wówczas niezapomniany doktor Żak. Któregoś piątkowego wieczoru, po dwóch tygodniach choroby, pomimo intensywnego leczenia, przez cały czas bardzo źle się czułem. Miałem wysoką gorączkę. Wszyscy niepokoili się tym faktem. To zrozumiałe. Był to zresztą ciężki czas dla naszej rodziny. Był to bowiem okres kiedy po ciężkiej chorobie zmarł mój dziadek Andrzej, ojciec mojego taty. Ale owego wieczoru właśnie zapamiętałem głownie to, jak bodaj babcia (Pani Stasia), a może dziadek Tadek (tego nie jestem pewien), ktoś z nich powiedział do mamy „…idźcie po Acię, zawołajcie Acię”. W wyniku pewnej bezradności rodziców zawołano więc Panią Szczepańską. Nie było dla mnie jasnym dlaczego właśnie ją, choć znałem ją dobrze. Wtedy wydawała mi się swego rodzaju „człowiekiem instytucją”, Panią od trudnych i ciężkich przypadków. Pamiętam jak przyszła, usiadła na brzegu kanapy na której leżałem. Wysłuchała rodziców, spojrzała na mnie, wymieniła kilka uwag z mamą i tatą i powiedziała, iż musimy jechać do lekarza. I to koniecznie. I to jak najszybciej. Nie przypominam sobie dokładnie tego, czy następnego dnia, a była to sobota, przyjechał ktoś w ramach wizyty domowej, czy przyjechał ktoś z dyżuru szpitalnego. Coś działo się na pewno.
Jednak to, co zapamiętałem owego wieczoru, to chłodny dotyk jej dłoni na mojej rozpalonej twarzy. Taka najzwyczajniejsza chwila, mikroskopijny epizod, który jednak sam w sobie przyniósł ulgę i ukojenie. Niespotykane. Jak się okazało – na zawsze. Potem było już tylko lepiej. Owa ulga, która przyszła na mnie z owym troskliwym dotykiem, wyczuwalną zdaje się być do dzisiaj. To może dziwne i śmieszne. Ale prawdziwe. Takie rzeczy, takie ślady i chwile zostają w człowieku na zawsze. Co do tego nie mam wątpliwości. Dlaczego? Nie wiem. Podobnie jak to, dlaczego zawołano wówczas właśnie ją. Nie była lekarzem ani pielęgniarką. Prowadziła sklep. Ale tak naprawdę, przez całe swe życie chciała być akuszerką. Wyszło inaczej – ale zacięcie i niewątpliwa empatia i wrażliwość na dzieci pozostały w niej na zawsze. Pani Acia wydawała się być do samego końca kobietą „od wszystkiego”. Czy to wrodzony instynkt, czy nabyte, życiowe doświadczenie? Pojęcia nie mam. O całej reszcie też nie potrafię powiedzieć absolutnie nic. Ale ów piątkowy wieczór pozostał we mnie do dziś. I nie mam wątpliwości, iż każde dziecko, któremu dane byłoby przyjść na świat pod opieką Pani Aci mogłoby być pewnym, iż warto, iż warto nań zawitać, iż świat jest dobry, wbrew wszystkiemu i wszystkim, tak samo jak ona i jej szczery, naturalny, ludzki uśmiech.
Jarosław Sawiak