15 marzec 2008 r. Sobota. Pobódka rano, pomodliłem się. Dziesiejszy ranek jest zupełnie szczególny, wybieram się nad otwarty Ocean Atlantycki na małą wysepkę Iona, a Marysia leci do Polski. Gorąca herbatka, trochę ciepłych słów, ostatnie dobre rady, obustronne zapewnienia o pamięci, a potem krótkie pożegnanie i już byłem w drodze. W autobusie zamierzałem zasnąć i nieco odpocząć, ostatni gorący czas z wysyłaniem świątecznych życzeń do Polski, wyczerpał nasze siły. Kiedy jednak ujrzałem ośnieżone szczyty gór, okalające Loch Lomond, już wiedziałem, iż trudno będzie się wprost oderwać od tych cudownych widoków za oknem.
Zrobiłem nieco zdjęć i wysłałem, co niektórym SMS-ki. Pragnienie podzielenia się z innymi tym radosnym doświadczeniem, było zbyt mocne. Warto było, a niektóre odpowiedzi cenne. Dla przykładu Dionizy Smoleń z jednego roku na Historii UW: "Gdziekolwiek jest Iona i Oban - nie jestem takim globetrotterem jak Ty, więc nie wiem, życzę dalszych wspaniałych wrażeń i serdecznie pozdrawiam Starego Wiarusa.”. Albo Joanna z Nowego Targu: "Och cudownie, trochę zazdroszczę, życzę owocnej wyprawy."., czy Tadeusz Kępiński ze Śląska: "No to uważaj tam na siebie w tych dzikich odstępach, pozdrawiam". Trzy godziny minęły gwałtownie i blisko południa byłem już w Oban. Małe ale b. urocze miasteczko. Nauczony doświadczeniem udałm się od razu na Ferry i nie myliłem się, już czekał. Pogoda była piękna, słoneczna i bezwietrzna. Z ciekawością patrzyłem na to nieduże, choć interesujące miasteczko, które mogłem podziwiać teraz z pokładu promu.
Nie miałem pojęcia, iż moja fascynacja będzie rosła z każdą minutą, jak wolno opuszczaliśmy port. Po prawej stronie mineliśmy okazałą latarnię i już wyraźniej mogliśmy podziwiać wysokie i ośnieżone szczyty gór. Widok był imponujący. Czasami wracam myślami do polskich Tatr, ostrych szczytów, pięknych polskich zielonych świerków, zakopiańskich klimatów. Nie powiem, abym nie myślał wtedy czasami: "Czy ja aby czegoś nie tracę, tu w Szkocji, a może tak po prostu ubogie życie na Podhalu?! Może bez pieniążków ale przynajmniej tam gdzie lubię bywać?!." Myśli te kończą się jednak zawsze w tym samym miejscu: "I co będziesz u takiego górala robił jako robol, a może jeszcze gorzej....?! Nie! U nikogo nie będę odrabiał współczesnej pańszczyzny, u nikogo nie będę niewolnikiem, za tysiąc zł miesięcznie, nie i wszystko!". I teraz też patrząc na te piękne ośnieżone szczyty, myślałem sobie: "Niemal jak w polskich, pięknych Tatrach, tak często tęsknię za tymi widokami, a One są tuż, zaledwie cztery godzinki z Glasgow.”. Słońce, słaby wiatr, spokojne morze i rozkrzyczane rybitwy, w tej scenerii podróżowanie staje się prawdziwą rozkoszą dla ducha. Pośród wielu fotek, najlepsza to ta z Jonatanem wydzierającym chleb wprost z dłoni dziewczyny, pielgrzyma z Kanady. Pierwszy raz w życiu widziałem coś takiego, zadzwoniłem do Marysi, była już na lotnisku w Prestwick.
Droga na Isle of Mull trwala tylko 45 min, a na miejscu czekały na nas autobusy. Jest to dość obszerna wyspa, b. górzysta, b. ciekawa, niezbyt gęsto zamieszkana. adekwatnie to trudno się dziwić. Ci którzy tu mieszkają muszą być w gruncie rzeczy dość odważnymi ludźmi i z natury chyba samotnicy. interesujące życie, choć szczególne powołanie, doskonała szkoła dla mocnych, statecznych, odpornych i samodzielnych charakterów. W rzeczy samej albowiem każda trudność jest darem! Ośnieżone szczyty, kamieniste pustynie, wijące się wolno strumienie i rozległe zatoki to właśnie jest dość rozległa wyspa Mull. Wreszcie po dobrej godzinie autobus stanął, a ja byłem ciekaw jak daleko jeszcze do celu. Tymczasem podróż drugim Ferry na wyspę Iona trwała już jedynie siedem minut. Czułem się szczęśliwy, zawsze chciałem dotrzeć na tę wysepkę. Chodziło mi to po głowie od pierwszej chwili, gdy przeczytałem historię życia św. Columba. Pierwsze wrażenia to małe domki, niewielu ludzi ale i tak więcej, niż się spodziewałem.
Zrobiłem zakupy w pierwszym napotkanym sklepie i mijając Klasztor Sióstr Betanek, pozostający w ruinie, po chwili dotarłem w miejsce związane z życiem św. Columba. Duży, obszerny Kościół oraz przylegający do niego pobenedtyktyński Klasztor współtworzą surowy, religijny klimat. Uklęknąłem przy krzyżu i modliłem się, czułem niezwykłość tej chwili i świętość tego miejsca. Człowiek usiłuje się modlić ale niełatwo jest zebrać myśli, zwykle wystarczają najprostsze słowa. Niekiedy cisza jest bardziej wymowna przed Bogiem, niż cokolwiek by to miało być innego. Zawierzyłem raz jeszcze ten czas samemu Bogu przez wstawiennictwo św. Columba i wszedłem do małej Kapliczki, która została poświęcona właśnie jemu samemu. Po krótkiej modlitwie nawiedziłem główny kościół, jest przestronny, jasny i jak większość starych świątyń na Wyspach, utrzymany w b. surowym klimacie. Wyjątkowość tego miejsca jest zupełnie szczególna. Następny cel zwiedzania zachwycił nie mniej, urocze krużganki pobenedyktyńskiego Klasztoru. Mnisi modlili się tu przeszło 500 lat, potem po mrocznym czasie prześladowań i zniszczenia niemal drugie tyle wszystko leżało w ruinach. Pozostało z tego okresu mnóstwo pięknych i b. zabytkowych, nagrobnych stelli, niektóre z nich są b. stare i cenne. Ciekawostką jest, iż przywrócenie świetności tego miejsca, zawdzięczamy w tej chwili jeszcze panującej królowej Elżbiecie II, która wizytowała to miejsce w latach 60-tych. Obecny wygląd zupełnie nie przypomina ruin z tamtego czasu. Proces ten został utrwalony na zdjęciach i w ciekawych opisach, poświęconych pracom renowacyjnym. Z chłodnego korytarza wchodzimy do obszernej komnaty, wypełnionej przeróżnymi pamiątkami o religijnym i szkockim zabarwieniu, whiski nie wyłączając.
Największa atrakcja była jednak jeszcze przede mną. Szukałem słynnego krzyża z wyspy Iona. Postanowiłem obejść Klasztor dookoła. Na tyłach tegoż Klasztoru, od strony morza, znlazłem obszerną kaplicę poświęconą św. Michałowi Archaniołowi, była zamknięta. Tuż obok stoi zupełnie zwykły, niczym oznakowany, absolutnie niespecjalny budynek gospodarczy, choć dobrze utrzymany. Miałem go właśnie minąć, gdy nagle coś mnie tknęło, aby i tam wścibić swego ciekawskiego nosa. Pchnąłem drzwi, otworzyły się, wszedłem i zupełnie oniemiałem, małe muzem ale jakże ważne. Na pierwszym planie zrekonstruowany z orginalnych, już b. połamanych kawałków ów słynny Krzyż św. Jana z wyspy Iona z VIII wieku (St John’s Cross), którego szukałem! Patrzyłem i nie mogłem uwierzyć, przede mną znajdowała się majestatyczna relikwia dziesiątków pokoleń mieszkańców tej części Europy. Patrzyłem na ten niemy symbol nieustannej modlitwy dobrze od ponad tysiąca lat. Ileż łez zostało związanych z tym znakiem pośród ludu, mimowolnie przemknęło mi?! Ileż zawierzeń, modlitw, westchnień, czuwań i nieprzespanych nocy, ludzie trwali tu właśnie ufając, iż ich czas nie jest zmarnowany. Teraz i ja miałem niepowtarzalną szansę dołączyć do nich, aby adorować Boga. I pomyśleć, iż tak po prostu mogłem pójść sobie dalej, w ogóle nie trafić w to miejsce.
Kiedy po chwili mnie puściło, rozejrzałem się uważnie po całej izbie i dostrzegłem b. wiele innych zgromadzonych tam eksponatów. Począwszy od trzech innych b. starych krzyży, z których każdy liczył blisko 1000 lat, poza tym całe mnóstwo b. starych nagrobnych stelli, również b. zabytkowych. Niemal kazda z tych pamiątek była obiektem mojego zainteresowania, chociaż przez chwilę krótką. Nie wiem jak długo tam byłem, w każdym razie długo. Wychodząc postanowiłem, iż wróce tu dziś raz jeszcze, aby się gorąco pomodlić. Moim następnym celem było znalezienie noclegu. Po zasięgnięciu informacji postanowiłem odszukać niedrogi hostel. Trzeba iść małą dróżką jedynie 800 m na prawo, stojąc tyłem do Klasztoru. Ostatecznie miejsce jest szczególnie naturą piękne i spokojne. Siedemnaście funciaków za dobę w pokoju trzy i cztero osobowym jest niezbyt wysoką ceną, tym bardziej iż prysznice, a szczególnie kuchnia są dość dobrze wyposażone i utrzymane. Po zostawieniu swoich rzeczy i skromnym posiłku, zabrałem swój modlitewnik i udałem się ponownie do Klasztoru, a własciwie aby czuwać pod krzyżem. W drodze mijałem niemałe stado owiec, których paśnik znajdował się tuż przy ogrodzeniu z drutu, mam tam prześliczne zdjęcia. Niepowtarzalnym doświadczeniem dla mieszczucha jest dotknięcie takiego szipa (owcę) w sam czubek nosa, a kto zna naturę owiec to wie, iż jest to w praktyce nie do osiągnięcia. Owce są bowiem b. nieufne i poza pasterzem, nikt adekwatnie nie może się do nich zbliżyć....., chyba iż szipy właśnie żują zawzięcie siano! I tak tym razem mi się udało. Byłem przeszczęśliwy! Pomyśleć, jak kilka czasami trzeba człowiekowi do szczęścia. Dotarłem w końcu do Klasztoru i rozpocząłem swoje czuwanie przed Krzyżem św. Jana, które przedłużyło się do godzin wieczornych. Skupiłem się na osobistych intencjach, zawierzeniu, przeplatając je modlitwą Godzinek o Niepokalanym Poczęciu NMP oraz po wielokroć odmawiając Litanię o Krzyżu Świętym. Nie omieszkałem wysłać też sms-ka do znajomych.
Ponieważ robiło się ciemno, wróciłem do hostelu, zjadłem kolację, odswieżyłem się i oddałem ponownie modlitwie, w końcu moja głowa legła na podusi. Noc była ciepła i spokojna, wyspany i wypoczęty, po śniadaniu zdecydowałem, iż zabieram rzeczy i udaje się do Klasztoru. Ponieważ dzień był piękny, słoneczny i ciepły, zrobiłem krótki spacer nad otwarty Ocean i zrobiłem interesujące zdjęcia. Miejsce to jest rzeczywiście niezwykle urocze i dziękowałem Bogu, iż mogłem tu także trafić. Szeroka plaża, interesujące układy skałek, dość wysokie fale i jak okiem sięgnąć żywej duszy, jesteś sam na sam z naturą. No cymuś dla wszystkich kto szuka choć przez chwilę ciszy własnego serca. Po przybyciu do Klasztoru zorientowałem się, iż za parę minut rozpocznie się tu Nabożeństwo Niedzieli Palmowej w obrządku protestantów, którzy są gospodarzami tego Sanktuarium. Zdecydowałem wziąć w nim czynny udział. Nie byłem zaskoczony, miesiąc wcześniej uczestniczyłem w protestanckich modłach w Katedrze św. Mungo, a rok wcześniej w Katedrze św. Gilesa w Edynburgu. Przekonałem się, iż uroczystość ta kilka odbiega od katolickiej Mszy Świętej, choć oczywiście inaczej pojmowane są tu sakramenty. Nadto u Protestantow więcej jest czytań Psalmów i inaczej rozłożone są akcenty modlitwy. Po zastanowieniu w swoim sercu postanowiłem przyjąć podaną mi Komunię Świętą ale tylko jako symbole obecności naszego Boga Jezusa Chrystusa, nie mialem bowiem pojęcia, jak odnosi się do tego nauka Kościoła katolickiego. Nadto w pobliżu nie wiedziałem o istnieniu jakiegokolwiek kościoła katolickiego, czy innej wspólnoty katolickiej, a to była przecież Niedziela Dzień Pański. Po błogosławieństwie była jeszcze w holu zwyczajowo ciepła herbataka i kruche ciasteczka.
Pielgrzymkę postanowiłem zakończyć przed Krzyżem św. Jana. Kupiłem wizerunek św. Columba i przyszedłem przed Krzyż, aby poprosić o specjalne błogosławieństwo. Modliłem się i prosiłem, aby każdy kto będzie się modlił przez wstawiennictwo tego męża modlitwy otrzymal Boże łaski, potrzebne w jego stanie. Znak św. Columba postanowiłem w przyszłości zawiesić na Krzyżu Boleslawa Rocha, mojego dziadka. Około godz. 14.05 opuściłem wyspę Iona i ferry udałem się w drogę powrotną na wyspę Mull. Jakże b. byłem zaskoczony, kiedy okazało się, iż dziś nie kursują żadne autobusy, a pierwszy jest dopiero następnego dnia rano. Nie mogłem czekać tak długo, musiałem wracać jak najszybciej do Glasgow, bo w poniedziałek do pracy. Na szczęście zostało jeszcze kilka prywatnych samochodów ale czasu było mało, pytałem migaczem tu i ówdzie, wreszcie jeden z ostatnich.....! Starsze małżeństwo zdecydowało się mi pomóc i zabrać mnie do portu, oddalonego 45 km. Choć byłem zdeterminowany iść tam choćby na piechotę i dopiero w drodze uzmysłowiłem sobie, jak długa byłaby to przechadzka. Szczerze podziękowałem moim dobroczyńcom, obiecując swoją modlitwę i czekałem na ferry do Obanu.
Gorąca kawka nieco mnie rozluźniła. Obawiałem się czy zdążę na autobus do Glasgowa, ale jak się niedługo okazało, moje obawy były nieuzasadnione, a czasu było b. dużo. Droga do domu przeplatała się już na przemian modlitwą i przerywanym snem. I choć generalnie byłem b. wypoczęty psychicznie, fizycznie już nieco zmęczony. Na miejscu, pobiegłem mimo wszystko na ostatnią Mszę Świętą (późne nabożeństwo o 9pm) w Kościele św. Alojzego oo. Jezuitów (St Aloysius' Church, Garnethill) i dziękowałem za tak cudowny czas. W końcu był to przezcież Dzień Pański. Po powrocie do domu szybka kąpiel i mięka poducha, a rano do pracy. Zamykając oczka, ostatnia myśl i uśmiech do siebie samego z myślą iż warto było, niech żałuje kto tam jeszcze nie był!
Z wizytą w Schonstatt w Campsie Glen
12 kwiecień 2008 r. Sobota Od rana postanowiliśmy z Marysią, iż dziś jedziemy do Schonstatt w Campsie Glen. Około godz. 2pm mknęliśmy już autobusem nr 85 w stronę gór widocznych na horyzoncie, znanych nam dobrze z okien naszego flata. Byliśmy szczerze zaskoczeni, iż wystarczy jedynie Day Ticet. Pierwszy raz widziałem miasto od tej strony i stwierdziłem iż kilka się różni od tego, co już znałem wcześniej. Po 50 minutach spokojnej jazdy byliśmy na miejscu, okazało się iż połączeń mieliśmy dość dużo i nie będzie problemów z powrotem. Pierwsze kroki skierowaliśmy do Schonstatt. Po przejściu ok. 300 m. ujrzeliśmy rozległą, piękną, malowniczo położoną posiadłość, a na bramie pisało właśnie Schonstatt. Dom jakby mały zameczek, utrzymany w szkockim stylu, otaczał dość stylowy park, urozmaicony wiekowymi okazami drzew. Nie moglo zabraknąć źródełka i gustownych kładek. Zadzwoniliśmy u drzwi, siostra zakonna poinformowała nas uprzejmie, iż Kaplica, której szukamy jest w pobliżu samego Klasztoru, podarowala nam takze interesujące informatory. Przy okazji dowiedzieliśmy się, iż Zgromadzenie jest obecne także w Polsce i to w wielu miejscach, choćby w Gliwicach na Śląsku i w Józefowie na Zamojszczyźnie. Zaś Kaplicę w Koszalinie miał poświęcić choćby sam Papież Jan Paweł II.
Kapliczka okazała się dość malutka, mniejsza niż można się było spodziewać ale nie to było tu najważniejsze. Jej niepowtarzalność to piękny Obraz Madonny z Dzieciątkiem, a sam Ołtarz jest b. gustownie wykonany, wprost prześliczny. Wszystko utrzymane w duchu ubóstwa i prostoty! Po krótkiej modlitwie i zrobieniu fotek udaliśmy się na herbatkę. Tuż obok Kapliczki zlokalizowany został mały ale b. funkcjonalny domek, z myślą właśnie o Pielgrzymach i ich przyziemnych potrzebach. Można tam przy gorącej herbatce dobrze odpocząć, wygodnie konwersując. Zaletą jest samoobsługa, sami przygotowujemy sobie drinki i sami za nie płacimy. Podobnie z pamiątkami, których jest dość wiele. Siostry ufają w uczciwość gości pielgrzymów.
Fajnie się tam siedziało ale my chcieliśmy zrobić jeszcze przynjamniej podejście pod niemałą górkę. Znaleźliśmy więc szlak wzdłóż uroczego strumienia, wijącego się w przepadzistym wąwozie i poczuliśmy się przez chwilę, jakbyśmy byli nad wartkim strumieniem w Tatrach. Pogoda była przy tym wyborna, pstrykając fotki szliśmy wgłąb wąwozu. Jest to naturalne i dość wyjątkowe miejsce. Idąc wyżej wąwóz się zawężał, aż przyszliśmy do miejsca w którym woda spadała z wysokości choćby kilkudziesięciu metrów. Razem z pomniejszymi wodospadami (Campsie Glen waterfalls) czyni to wprost fantastyczne wrażenie na turystach, tym bardziej iż cała zieleń miała dopiero oblec nagie jeszcze drzewa. Miałem zamiar iść wyżej owym tunelem natury ale Marysia zaprotestowała, po tym jak osiągneliśmy oryginalną furtkę. Były to dwie ludzkie dłonie wykonane w drzewie, jako drogowskazy ostrzegające przed wysokim ryzykiem kontynuowania marszu w górę. Nie byliśmy przgotowani na taką wyprawę dlatego musiałem obejść się ze smakiem. Wróciliśmy w miejsce, gdzie szlak łagodniej piął się w górę. Wolno zaczęliśmy podchodzić stok. Co ciekawe, im wyższy osiąga się pułap, tym góra odslania nam, bardziej zaskakujące rozmiary. Z każdą chwilą rosło nasze zmęczenie ale także radość, z tej górskiej wyprawy. No normalka! Kiedy osiągneliśmy miejsce, do którego jeszcze można dojechać samochodem, trafiliśmy na pyszne lody i nie mogliśmy zrezygnować z takiej cudownej okazji. To były naprawdę dobre lody, po prostu w górach wszystko smakuje inaczej.
Chwila odprężenia, krótkie zostanowienie i jeszcze szybsza decyzja, iż idziemy dalej, choć szczyt wydawał się być znacznie dalej, niż wyglądo to jeszcze kilkaset metrów niżej. Wolno, pomagajac sobie nawzajem, pieliśmy się pod górkę. Miejscami było mokro ale dało się te miejsca sprytnie obejść. Na kolejnej półce skalnej ujrzałem terenowe motocykle i nie mogłem wprost uwierzyć, iż po takiej górze i po tak kiemienistych, stromych ścieżkach można wogóle jeździć. Normalnie bym w to nie uwierzył, teraz mogłem się o tym przekonać osobiście. Mocno zmęczeni w końcu osiągnęliśmy sam szczyt, który zwie się bodajże Earl's Seat i liczy 578 m . Niby kilka ale pamiętajmy iż jesteśmy blisko poziomu morza, gdyby nie fantastyczna, ciepła pogoda, byłoby to na pewno niemożliwe. Od pewnego momentu na górze leżał już miejscami śnieg, na szczęście wiatr był tego popołudnia stosunkowo słaby. Zrobiliśmy wiele pięknych fotek i krótkie filmy. Byliśmy z siebie b. dumni, patrzyliśmy na Glasgow City z góry i nie mogliśmy wprost uwierzyć, iż tu jesteśmy. Czas jednak naglił, chcieliśmy jeszcze dzisiaj zdążyć na Msze Świętą do Glasgowa.
W niskich górach schodzi się zawsze szybciej, niż wchodzi (w wysokich górach jest dokaładnie na odwrót), wiec po niedługim czasie byliśmy na dole. Po takiej wyprawie kiszki marsza oczywiście grają i myśli krążyły nam wokół smacznych kiełbasek, skończyło się słodko, bo zamówiliśmy dwa b. smaczne ciastka i już byliśmy w drodze do miasta. Nasze pielgrzymowanie zakończyliśmy Mszą w kościele św. Mungo oo. Pasjonistów na Townhead. Wypoczęci i szczęśliwi wrociliśmy do domu z nieodpartym przekonaniem, iż niedlugo wrócimy tam ponownie, ale następnym razem będzie nas tam znacznie większa kompanija. Sławko i Marysia Roch z Glasgowa