Powódź 2024. Pomoc płynie, ale do szczęścia brak im domu

2 godzin temu

Z tej gromadki najmłodsze bliźniaki wcześniaki mają zaledwie 7 miesięcy, a najstarszy syn ma 17 lat. Z nimi pozostało ich biologiczna, osiemnastoletnia córka.

– A biologiczny syn przyjął nas wszystkich do siebie w Łosiowie, gdzieś musieliśmy się podziać – mówi 45-letnia Edyta Cimerman, która z mężem od dziesięciu lat prowadzi Rodzinny Dom Dziecka w Lewinie Brzeskim. – Jeden pokój zajęły te najmniejsze dzieciaczki. A te starsze ulokowaliśmy na parterze, w pokoju teściowej.

I jak się okazuje, te najstarsze, już świadome, najtrudniej znoszą te sytuację.

– No, więc wszyscy siedzimy sobie teraz na głowach – dodaje Edyta. – Ale musimy jakoś to przetrwać.

Dzieci przeraziła syrena

Rodzinny Dom Dziecka w Lewinie Brzeskim stoi przy ulicy Kościuszki. To centrum miasteczka, około kilometra od rzeki.

– Chyba nikt nie przypuszczał, iż to się wydarzy. Bo przecież poszerzyli koryto Nysy Kłodzkiej, wały wzmocnili po tej „powodzi tysiąclecia” – mówi Edyta. – I powstała elektrownia. A informacje do nas docierały głównie z mediów społecznościowych i od strażaków. Bo mąż kiedyś był strażakiem, zanim został ratownikiem medycznym.

Patrzyli na sąsiadów z ich ulicy, przed 27 laty doświadczonych przez powódź. I mogło się wydawać, iż boją się na wyrost. Ale potem usłyszeli, iż ewakuują pobliskie Kantorowice. A potem, iż wały przepuszczają… Zaczęło się robić niebezpiecznie.

Kiedy dobiegł ich głos z megafonów, iż zarządzono ewakuację pierwszych ulic w Lewinie Brzeskim, nie zamierzali dłużej czekać. Naprędce zaczęli zabierać materace, ściągać kołdry z łóżek, tak, żeby dzieci miały na czym spać.

– Była godzina 22.00. Nie można było ryzykować, zanim oficjalnie nas poinformują o ewakuacji naszej ulicy – opowiada Edyta. – Jak zaczęto ewakuację ulicy Wojska Polskiego, Marzanny i usłyszeliśmy, iż woda zalewa cmentarz w Lewinie Brzeskim, to zaczęliśmy pakować uśpione dzieci do auta. I pojechaliśmy do teściowej w Łosiowie.

A wyjąca gdzieś w pobliżu syrena potęgowała grozę nieprzewidzianej sytuacji. Najmłodsze, przedszkolne dzieci zaczęły płakać.

– Tłumaczyliśmy, iż zaraz będzie dobrze, ale dzieciaczki nie lubią nagłych zmian. Dzieci po przejściach muszą mieć stabilizację – tłumaczy Edyta. – Więc robiliśmy wszystko, żeby ta nasza ewakuacja przebiegała najspokojniej, jak tylko to możliwe. Dlatego teraz na dłużej były z psychologiem.

Edyta i Robert przed swoim zniszczonym przez powódź domem w Lewinie Brzeskim. / fot. arch. prywatne

Do tej pory rozkładają na podłodze materace, które nakrywa pościel w ulubione pajacyki.

Tej nocy Edyta z Robertem jeszcze raz wrócili do domu, żeby jeszcze przenieść na piętro to, czego nie zdążyli przed wyjazdem z dziećmi.

– Sprzęt AGD do góry wynosiliśmy wcześniej, dokumenty, wszystko co się dało jeszcze uratować – kontynuuje.

Potem od sąsiadów usłyszeli, iż do ich domu woda wdarła się nad ranem.

Łosiów rodzinnie przyjął

– Ciągle szukamy miejsca, żeby gdzieś ulokować ze wszystkimi dziećmi na te kilka miesięcy – przyznaje Edyta. – Dostałam z Brzegu jakiś namiar, jak się uda, to dzieci bym dowoziła do szkoły, bo nie chcę im znów tego zmieniać. One w życiu miały już tych zmian zbyt dużo.

Cimermanowie są realistami. Wątpią, iż przed zimą uda im się wejść do zawilgoconego teraz domu. W pobliżu, w Lewinie Brzeskim, stoi pusty budynek, ale właściciel nie odpowiada na ich telefony, więc pewnie nic z tego nie będzie.

– Tutaj siedzimy na kupie. A w Lewinie mieliśmy osiem pokoi – dodaje. – Z drugiej strony dobrze, iż tutaj jesteśmy, bo dzieci to miejsce świetnie znają.

Wszystkie uroczystości rodzinne Cimermanów, grille i ogniska, odbywały się zawsze u babci w Łosiowie, czyli matki Roberta.

– Najtrudniej jest tym nastoletnim dzieciom. Ta prowizorka męczy – tłumaczy. – W Lewinie miały swoje pokoje, a tutaj dzielą go z innymi. Z jednej strony wiedzą, iż teraz żyją jak wszyscy powodzianie i nie są w tym wyjątkiem. Ale wszyscy chcielibyśmy wrócić do dawnego rytmu.

Te najmłodsze na wsi czują się wyśmienicie.

– Mają przestrzeń do jazdy na rowerkach – kontynuuje Edyta. – I ta swoboda zawsze była dla nich dobra.

Pięcioro dzieci wróciło do szkoły, ale nie w Lewinie Brzeskim, bo szkoła zalana.

– Poszły do Michałowa – kontynuuje. – Jestem wdzięczna pani dyrektor z Michałowa. Bo teraz specjalnie jedzie autobus przez Łosiów i zabiera nasze dzieciaki do szkoły.

Te przedszkolne, też pięcioro, teraz siedzą w domu. I Edyta co jakiś czas przerywa rozmowę, żeby któreś uspokoić.

– To są dzieci po traumach, po przejściach. A powódź nie wpływa na nie dobrze – tłumaczy. – Więc zaraz, po naszej ewakuacji przyjechał do dzieci psycholog. Też skorzystałam z tego wsparcia, bo to wszystko nie jest proste.

Serce ściska

Jaka niemoc ogarnia człowieka, kiedy wchodzi do zalanego przez powódź domu, wiedzą tylko powodzianie.

– Kiedy mąż pojechał z wolontariuszami do naszego domu sprzątać, mówi przyjedź, zobaczysz, a mi serce ścisnęło – opowiada Edyta. – Włożyliśmy w ten dom tyle roboty, więc trudno na te zniszczenia patrzeć. W końcu pojechałam, ale do starszej sąsiadki, która po raz drugi doświadczyła powodzi.

– Jak sobie popłakałyśmy, to ulżyło – dodaje po chwili.

W domu są włączone osuszacze, ale zamieszkać w nim długo jeszcze się nie da. Piwnica całkowicie zalana.

– Pierwsze piętro uratowane, ale na resztę żal patrzeć – mówi. – Tym bardziej, iż podczas wakacji zrobiliśmy generalny remont, tak, żeby przed rozpoczęciem roku szkolnego dzieci miały nowe łóżka, biurka, szafy… Nową kuchnię na zamówienie zrobiliśmy, tak, żebyśmy się wszyscy pomieścili. No i przyszła woda i to wszystko zniszczyła…

Nic nie nadaje się już do użytku, choćby panele się porozłaziły. Kolorowe tapety zaczęły się zwijać. Wolontariusze to wszystko na hałdę przed domem powynosili, do wywiezienia.

– Ale chyba najbardziej mi żal drewnianego placu zabaw przed domem, bo też nowy, a teraz nie do użytku – wzdycha Edyta.

Pomoc płynie szeroko

To ogromny zryw pomocowy i ta pomoc zewsząd napływa, od instytucji i osób prywatnych. I to nie tylko z naszego województwa, bo m.in. także z Nowego Sącza, z Warszawy.

– Ta pierwsza pomoc z opolskich instytucji przyjechała do nas z Regionalnego Ośrodka Pomocy Rodzinie z Opola – mówi Edyta. – Pani Agnieszka Gabruk, szefowa ROPS, przysłała do nas wypakowany busik, dokładnie to, czego potrzebujemy. W samym Łosiowie to obiady nam dowozili. Z naszej gminy też płynęła pomoc.

Sanepid niemal natychmiast przysłał pracownika od dezynfekcji ich domu w Lewinie Brzeskim, a w pewnym momencie liczba wolontariuszy sprzątających Rodzinny Domu Dziecka wahała się od 45 do 50 osób.

– Nasz ksiądz proboszcz Krzysztof Dudojć też skierował do nas ludzi – mówi Edyta. – Chętnych wolontariuszy, do zwykłej fizycznej pracy, nie brakowało. Ale też ulicą chodzili ludzie z pytaniem, komu pomóc. Z Oławy dzwonili, iż przyjadą z ciastem do dzieci, żeby się z nimi bawić. Proszę mi wierzyć, świat jest pełen dobrych ludzi.

Ktoś chciał im przywieść szafę na ubranka dla dzieci.

– Ale gdzie ja ją teraz mogłabym postawić? – zastanawia się głośno Edyta. – Porozstawiałam rzeczy dzieci na parapecie w pokoju syna, a na podłodze materace. Po prostu ścisk, iż szkoda gadać. choćby nam remont zaproponowano, tylko, iż w tej chwili wszystko jest mokre, a my musimy się gdzieś w końcu podziać…

Czasu schnięcia budynku nie da się przyspieszyć tak, żeby gwałtownie wrócić do codzienności. A w przypadku ich dzieci ten powrót jest bardzo ważny.

– W Łosiowie mamy własną działkę budowlaną – mówi Edyta. – Poprosimy władze, żeby postawili nam przynajmniej tymczasowo domki powodziowe.

Cimermanowie nie ukrywają, iż chcieliby opuścić to zagrożone powodzią miejsce w Lewinie Brzeskim, przy ulicy Kościuszki.

– Mamy tę działkę budowlaną w Łosiowie, byłoby dobrze, gdybyśmy kiedyś mogli tam postawić nasz rodzinny dom – mówi 45-letnia Edyta i przez chwilę patrzy w przestrzeń. – Bylibyśmy z dala od rzeki, bo kto wie, kiedy znów przyjdzie powódź.

Dzieci zmian już mają dość

Edyta przez czternaście lat pracowała w zakładzie krawieckim, jako krawcowa. Kiedy uświadomiła sobie, iż to, co w tej pracy najbardziej ceni, to kontakt z ludźmi.

– To postanowiłam coś zmienić i zrobiłam kurs dla opiekunek dziecięcych – wspomina. – Potem pracowałam z dziećmi, opiekowałam się też nimi w domu. Chciałam też założyć żłobek, ale ostatecznie z Robertem postanowiliśmy, iż stworzymy rodzinę zastępczą. Mój 48-letni mąż, wcześniej ratownik medyczny, w erce jeździł.

– Teraz, przy tak licznej rodzinie Robert nie pracuje już w takim tempie – przyznaje Edyta. – Mamy przez cały czas dużo energii i kochamy te dzieci, a one potrzebują naszej pomocy. Czasem jest trudno, jeździmy z nimi od specjalisty do specjalisty, bo o każde z tych dzieci trzeba od początku zadbać.

Teraz jeżdżą na rehabilitację z bliźniakami wcześniakami, które trafiły do nich wprost ze szpitala. A trzy tygodnie wcześniej każdego dnia Edyta była u nich w szpitalu.

– A imiona trzy razy im zmieniano – śmieje się Edyta. – Pierwszy w szpitalu, ale z mężem wybraliśmy im od nas imiona, Lenka i Jaś. Ale okazało się, iż czas minął, więc w urzędzie, od siebie, kobiety nadały im imiona. Ładne, więc tak już zostało.

Zmian dzieci Cimermanów już nie potrzebują, mają ich już dość. A do szczęścia brakuje im tylko domu.

***

Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania.

Idź do oryginalnego materiału