Prof. Richard Lindzen, emerytowany wykładowca meteorologii na MIT University, który rzucił wyzwanie lobby klimatycznemu i z tego powodu jest zaciekle atakowany, właśnie opisuje w jaki sposób „ruch polityczny wymyślił własną naukową podstawę”.
„Współczesne ruchy polityczne nierzadko twierdzą, iż opierają się na nauce, od ograniczeń imigracyjnych i eugeniki (w USA po I wojnie światowej), przez antysemityzm i ideologię rasową (w hitlerowskich Niemczech), po komunizm i łysenkizm (za Stalina). Każdy z nich fałszywie powoływał się na naukowy konsensus, który przekonał wysoko wykształconych obywateli, mimo wszystko nie mających pojęcia o nauce, do odłożenia na bok lęków związanych z ich ignorancją. Ponieważ wszyscy naukowcy rzekomo się zgadzali, nie było potrzeby, aby rozumieli naukę. Oczywiście ta wersja nauki jest przeciwieństwem samej nauki. Nauka jest sposobem dociekań, a nie źródłem autorytetu. Jednak sukces, jaki osiąga nauka, przyniósł jej pewien stopień autorytetu w świadomości opinii publicznej. Tego właśnie politycy często zazdroszczą i to wykorzystują” – zauważa Lindzen.
Krytykując „panikę klimatyczną” zaznacza, iż w gruncie rzeczy wcale nie chodzi o naukę. Chodzi o ruch polityczny, który narodził się po II wojnie światowej w reakcji na „niesamowity okres powojenny, kiedy zwykli pracownicy po raz pierwszy mogli posiadać dom i samochód”.
Wspomina, iż na przełomie lat 50. i 60. był studentem. Powszechnie wówczas wyśmiewano „zły gust i materializm tych tak zwanych zwykłych ludzi”. Wraz z postępującą wojną w Wietnamie sytuacja się zaostrzyła: przedstawiciele klasy robotniczej trafiali do wojska, podczas gdy studenci starali się o odroczenie poboru. Studenci mieli być w owym czasie „względną elitą”, jeżeli weźmie się pod uwagę liczbę osób kontynuujących naukę w szkołach wyższych. Większość tej studenckiej „elity” twierdziła, iż wojna w Wietnamie była nielegalna, ignorując oczywisty fakt, iż Wietnamczycy uciekali na południe, a nie na północ. „Modne było postrzeganie Stanów Zjednoczonych jako złych i zasługujących na obalenie. Opozycja często uciekała się do przemocy, jak w przypadku grup takich jak: Weather Underground i SDS (Students for a Democratic Society)” – czytamy.
„W 1968 roku wykładałem na Uniwersytecie w Chicago. Moja żona i ja spędzaliśmy lato w Kolorado, a naszym domem opiekował się student. Kiedy wróciliśmy, zobaczyliśmy policyjny samochód monitorujący naszą posiadłość. Opiekun domu najwyraźniej zamienił go w kryjówkę dla SDS podczas Konwencji Partii Demokratycznej. Nasze mieszkanie było zaśmiecone ich literaturą, w której znajdowały się instrukcje zatruwania wody pitnej w Chicago. Okres ten wydawał się kończyć wraz z wyborem Nixona, ale teraz wiemy, iż był to dopiero początek długiego marszu przez instytucje – marszu prowadzonego przez zadeklarowanych rewolucjonistów, których celem było zniszczenie zachodniego społeczeństwa. Jednak, dla nowych rewolucjonistów wrogiem nie byli kapitaliści: była to klasa średnia pracująca. Zrozumieli, iż kapitalistów można było łatwo przekupić”.
Profesor podkreśla, iż w tej chwili kładzie się duży nacisk na marsz przez instytucje edukacyjne, zaczynając od szkół pedagogicznych poprzez uniwersytety humanistyczne, a na studiach inżynierskich kończąc.
„Zazwyczaj – dodaje – ignoruje się fakt, iż stowarzyszenia zawodowe były również oczywistymi celami. Takimi stowarzyszeniami zwykle kieruje dyrektor wykonawczy, który może, czasami pośrednio, przemawiać w imieniu tysięcy członków zajętych swoją działalnością zawodową”. Przejęcie stanowisk kierowniczych w tego typu stowarzyszeniach jest łatwiejsze niż przejęcie całych wydziałów. Profesor wspomina, jak jego żona uczestniczyła w spotkaniu Modern Language Association pod koniec lat 60. Już wtedy było ono w pełni „przebudzone”. Przejmowano także fundacje ze względu na posiadane środki. Rozpoczął się wreszcie długi marsz przez przedsiębiorstwa.
Początkowo różnorodność, równość i inkluzja (DEI) nie były jedynym celem marszu przez instytucje. „Uważam, iż błędem byłoby zignorowanie tradycyjnego skupienia ruchów rewolucyjnych na środkach produkcji. Wehikułem do tego było przejęcie ruchu ekologicznego. Przed rokiem 1970 ruch ten koncentrował się na takich kwestiach jak: wieloryby, gatunki zagrożone, krajobraz, czyste powietrze i woda oraz populacja. Jednak wraz z pierwszym Dniem Ziemi w kwietniu 1970 r. główny nacisk położono na sektor energetyczny, który jest przecież podstawą wszelkiej produkcji i, co za tym idzie, wiąże się z bilionami dolarów. Jak zobaczymy, ta ostatnia kwestia była podstawowa” – czytamy.
W dalszej części wywodu uczony wskazał na tworzone już na początku lat 70. nowe organizacje ochrony środowiska (Environmental Defense i Natural Resources Defense Council). Powstawały nowe organizacje rządowe – EPA i Department of Transportation. Łatwym łupem stały się stowarzyszenia zawodowe: American Meteorological Society, American Geophysical Union, a choćby stowarzyszenia honorowe, takie jak National Academy of Science, American Academy of Arts and Sciences. Podobne działania miały miejsce w Europie, a celem rewolucjonistów było m.in. brytyjskie Royal Society.
„Ruch początkowo próbował skupić się na globalnym ochłodzeniu spowodowanym odbiciem światła słonecznego przez aerozole siarczanowe emitowane przez generatory opalane węglem. W końcu wydawało się, iż globalne ochłodzenie miało miejsce między latami 30. a 70. Jednak ochłodzenie zakończyło się w latach 70. Podjęto dodatkowe wysiłki, aby powiązać siarczany z kwaśnymi deszczami, które rzekomo zabijały lasy. Jednak niedługo dotknięte tym lasy się odrodziły. W latach 70. skupiono się więc na dwutlenku węgla i jego wkładzie w ocieplenie poprzez efekt cieplarniany” – czytamy.
Lindzen dodaje, iż „przyciągnięcie politycznych maniaków kontroli dwutlenku węgla było oczywiste”. Dwutlenek węgla jako nieunikniony produkt spalania paliw węglowych, był również produktem oddychania. Powstał jednak problem: „CO2 był niewielkim gazem cieplarnianym w porównaniu z naturalnie wytwarzaną parą wodną”. Dlatego „podwojenie stężenia dwutlenku węgla prowadziłoby jedynie do ocieplenia o mniej niż 1stopień C”.
Jednak, na początku lat 70., „z pomocą przyszła praca Syukuro Manabe i Richarda Wetheralda. Używając wysoce nierealistycznego jednowymiarowego modelu atmosfery, Manabe i Wetherald założyli (bez żadnej podstawy), iż wilgotność względna pozostanie stała, gdy atmosfera się ociepli. Odkryli, iż wynikające z tego dodatnie sprzężenie zwrotne wzmocni wpływ dwutlenku węgla o dwa razy większy współczynnik. Naruszało to zasadę Le Chateliera, która głosiła, iż systemy naturalne mają tendencję do przeciwstawiania się zmianom. Ale, żeby być uczciwym, zasada ta nie została rygorystycznie udowodniona” – czytamy.
I dalej: „Dodatnie sprzężenia zwrotne stały się teraz standardem wszystkich modeli klimatycznych, które nagle zaczęły generować odpowiedzi, iż w wyniku podwojenia stężenia dwutlenku węgla, temperatura wzrośnie o 3 stopnie C, a choćby 4, zamiast marnego 1 stopnia C lub mniej. Entuzjazm polityków stał się nieograniczony”.
„Polityczne elity obiecały osiągnąć zerową emisję netto w ciągu dekady (lub dwóch, lub trzech), nie mając najmniejszego pojęcia, w jaki sposób to zrobić, bez niszczenia swojego społeczeństwa (…)”.
Zwykli ludzie nie przestraszyli się ocieplenia o kilka stopni i nie byli zainteresowani podjęciem drastycznych działań, by z nim walczyć, tym bardziej iż wymagałoby to od nich spełnienia niemożliwych do realizacji wymagań dotyczących ich własnego dobrostanu. Jednak „większość wykształconych elit nauczyła się racjonalizować wszystko, aby zadowolić swoich profesorów – to umiejętność, która czyni ich szczególnie podatnymi na propagandę (…)”. Chociaż niewielu z nich rozważa przeniesienie się na emeryturę na Arktykę, a raczej wybierają Florydę, wtórują podekscytowanym politykom chcącym walczyć ze „zmianami klimatu”. Z powodu oporu zwykłych ludzi, ci politycy zmienili narrację i zamiast wykorzystywać kwestię wzrostu temperatury o kilka stopni, zaczęli straszyć ekstremalnymi zjawiskami pogodowymi, „występującymi niemal codziennie w jakimś miejscu na Ziemi, jako dowód nie tylko na zmianę klimatu, ale także na zmianę klimatu spowodowaną wzrostem dwutlenku węgla (a teraz także jeszcze mniej znaczących czynników przyczyniających się do efektu cieplarnianego, takich jak metan i podtlenek azotu)”.
Tworzą wizualizacje, które mają oddziaływać na emocje.
Lindzen wyjaśnia, iż „Desperacja polityków często popycha ich tak daleko, iż twierdzą, iż zmiana klimatu jest zagrożeniem egzystencjalnym (związanym z rzekomymi „punktami krytycznymi”). Dzieje się tak pomimo całkowitego braku teoretycznego lub obserwacyjnego wsparcia i pomimo faktu, iż oficjalne dokumenty sporządzone w celu poparcia obaw dotyczących klimatu (na przykład raporty Grupy Roboczej 1 Międzyrządowego Zespołu ds. Zmian Klimatu ONZ, czyli IPCC) nigdy nie zbliżają się do uzasadnienia tych najgorszych prognoz”.
Autor opisuje także kulisy związane z nagłośnieniem kwestii zubożenia warstwy ozonowej. Wyjaśnia, iż to robota Richarda Benedicka, amerykańskiego negocjatora Konwencji Montrealskiej zakazującej freonu, który wracając z Montrealu zahaczył o MIT, by pochwalić się swoim sukcesem. Miał powiedzieć wówczas wykładowcom MIT, iż „powinni poczekać, aby zobaczyć, co zrobią z dwutlenkiem węgla”. Kwestia z dziurą ozonową „stanowiła próbę generalną globalnego ocieplenia. Oczywiście działania EPA przez cały czas obejmują konwencjonalną kontrolę zanieczyszczeń, ale dominuje energia”.
Profesor dodaje, iż tym co motywuje do promocji teorii o zmianie klimatu i polityki klimatycznej jest „możliwość przyznania bilionów dolarów na reorientację sektora energetycznego”. Oznacza to bowiem, iż będą odbiorcy tych bilionów dolarów. Będą oni musieli podzielić się zaledwie kilkoma punktami procentowymi z tych bilionów, by wesprzeć kampanie polityków w wielu cyklach wyborczych i zagwarantować ich poparcie dla działań związanych z reorientacją energetyczną.
Stąd lansuje się „twierdzenie o naukowym konsensusie”, jakoby zagrażały nam katastrofalne zmiany klimatu rzekomo powodowane emisją dwutlenku węgla wskutek działalności człowieka. Tymczasem, to tylko propaganda.
Wykładowca MIT opisuje w jaki sposób tworzył się ten mit, wskazując, iż teoria globalnego ocieplenia została po raz pierwszy przedstawiona opinii publicznej jako pewna koncepcja na przesłuchaniu w Senacie w 1988 r., na którym zeznawał James Hansen z Goddard Institute for Space Studies w Nowym Jorku. Hansen był naukowcem zajmującym się kosmosem. „Nie uważano go za specjalistę od klimatu”, ale niedługo stał się „rzecznikiem alarmu klimatycznego”.
„W latach 60. Goddard Space Flight Center NASA w Greenbelt w stanie Maryland utworzyło ośrodek satelitarny w Nowym Jorku – Goddard Institute for Space Studies (GISS), na którego czele stał dr Robert Jastrow. Kiedy Jastrow opuścił GISS w latach 70., Greenbelt próbowało zamknąć GISS, w rzeczywistości większość ludzi z GISS wróciła do Greenbelt. Jednak mała grupa pod przewodnictwem Jamesa Hansena postanowiła pozostać w Nowym Jorku. NASA obcięła finansowanie. Ale EPA przyszła im z pomocą, zastrzegając, iż badania w GISS będą się koncentrować na klimacie”.
Wkrótce, „w związku z zeznaniami Hansena, magazyn Newsweek wydrukował okładkę przedstawiającą płonącą Ziemię z podtytułem Wszyscy naukowcy się zgadzają. Było to w czasie, gdy istniało tylko kilka instytucji zajmujących się klimatem, a choćby te instytucje były bardziej zainteresowane zrozumieniem obecnego klimatu niż wpływem dwutlenku węgla na klimat (w rzeczywistości wielu bardzo wybitnych naukowców sprzeciwiało się twierdzeniu, iż wzrost dwutlenku węgla stanowi poważne zagrożenie dla klimatu z powodu emisji przemysłowych człowieka). (…). Niemniej jednak kilku polityków (w szczególności Al Gore) uczyniło to już swoim sztandarowym tematem. A gdy administracja Clintona-Gore’a wygrała wybory w 1992 r., rozpoczął się gwałtowny wzrost, 15-krotny finansowania nauki o klimacie. To w rzeczywistości spowodowało znaczny wzrost liczby osób twierdzących, iż pracują nad klimatem, które zrozumiały, iż wsparcie funduszami wymagało zgody co do rzekomego zagrożenia powodowanego emisjami dwutlenku węgla” – czytamy.
I dalej: „Tak więc, kiedykolwiek ogłaszano odkrycie, które należało dokonać, (…), nieuchronnie pojawiali się tak zwani naukowcy, którzy twierdzili, iż odkryli to, o co proszono, i którzy następnie otrzymywali niezwykłe nagrody i uznanie, pomimo przedstawiania wysoce wątpliwych argumentów. To w rzeczywistości doprowadziło do pewnego rodzaju konsensusu. Nie był to konsensus co do tego, iż stoimy w obliczu zagrożenia egzystencjalnego, ale raczej, iż prognozowany wzrost PKB do końca XXI wieku spadnie z około 200% do 197%. choćby ta prognoza jest przesadą, zwłaszcza, iż ignoruje niezaprzeczalne korzyści płynące ze wzrostu dwutlenku węgla”.
Autor nie ma wątpliwości, iż podjęta w oparciu o ten „konsensus”
polityka „niszczy zachodnie gospodarki, zubaża pracującą klasę średnią, skazuje miliardy najbiedniejszych na świecie na dalsze ubóstwo i wzrost głodu, pozostawia nasze dzieci w rozpaczy z powodu rzekomego braku przyszłości i wzbogaci wrogów Zachodu, którzy cieszą się spektaklem naszego marszu samobójczego, marszu, który sektor energetyczny tchórzliwie akceptuje, będąc zbyt leniwym, aby podjąć skromny wysiłek potrzebny do sprawdzenia, co jest twierdzone”.
Lindzen wyraża nadzieję, iż „obudzimy się z tego koszmaru, zanim będzie za późno”, cytując za Voltairem: „Ci, którzy zmuszają cię do uwierzenia w absurdy, mogą też zmusić cię do popełnienia nikczemności”.
Źródło: americanmind.org
AS