Przyjaciel Jerzego Kukuczki: Himalaiści to romantyczni egoiści

3 godzin temu

Krzysztof Ogiolda: Na spotkanie z czytelnikami w WBP w Opolu przywiózł pan dwie książki. Wcześniejsza, „Na szczytach świata” ukazała się w 1990 roku i była pierwszym książkowym wywiadem z Jerzym Kukuczką po zdobyciu przez niego „Korony Himalajów i Karakorum” – wszystkich 14 ośmiotysięczników. Jerzy Kukuczka dokonał tego jako drugi człowiek w dziejach. Pierwszy zdobywca, Reinhold Messner, wysłał mu wówczas telegram ze słowami: „Nie jesteś drugi, jesteś wielki”. Nie znałem Jerzego Kukuczki – jak pan – osobiście. Nie jadłem karbinadli, czyli mielonych w jego śląskim domu. Ale jak pamiętam, z postury nie był wielki, ani wielkości wobec świata nie celebrował.

Tomasz Malanowski: Nie, to był prosty człowiek. Może choćby zbyt prosty jak na ówczesne środowisko wspinaczy. Należało do niego sporo osób ze środowisk uniwersyteckich, naukowych.

– Choćby przyszły profesor historii Andrzej Paczkowski, czy matematyk, dwukrotny minister obrony narodowej Janusz Onyszkiewicz.

– To byli ludzie ze środowiska wysoko stojącego w społecznej hierarchii. A Kukuczka był „zwykłym” człowiekiem. Jako młody chłopak uprawiał podnoszenie ciężarów. Jakby nie pasował do tamtego świata. Na spotkaniu w Opolu trochę mówiliśmy o jego partnerstwie z Wojciechem Kurtyką, mistykiem gór. Ich twarda męska przyjaźń w pewnym momencie pękła. Nie wytrzymali długo ze sobą.

– Pan był przyjacielem Jerzego Kukuczki…

– Do końca bym tego tak nie nazwał. Nie chodziliśmy razem w góry, nie byliśmy związani liną, nie ubezpieczaliśmy się nawzajem. Znaliśmy się tylko z nizin. Myślałem o tym, by kiedyś się z nim w Himalaje wybrać. Ale to w tamtych czasach nie było takie proste, żeby się z domu i z redakcji urwać i wyruszyć. Przyjaźniliśmy się w tym sensie, iż Jerzy Kukuczka obdarzył mnie zaufaniem i dopuścił do siebie, do swoich bliskich i do swoich doświadczeń.

Te mielone, o których pan wspomniał, jadłem nie raz. Bo najczęściej nasza kooperacja odbywała się tak, iż jeździłem do niego do domu. Nie było takich środków komunikacji jak teraz. A ponieważ to ja się starałem uzyskać informacje, to i ja musiałem na bodaj dziewiąte piętro, do jego katowickiego mieszkania zawitać. Przez parę miesięcy jeździłem do niego niemal co tydzień. Pracowaliśmy błyskawicznie. Była wyznaczona data wydania i podpisana umowa z Krajową Agencją Wydawniczą. Trzeba się było spieszyć. Kosztowało mnie to niejedną nockę.

– Wśród górskich książek w mojej domowej bibliotece jest pierwsze wydanie waszej wspólnej książki z datą 1990, czyli już po śmierci Kukuczki na południowej ścianie Lhotse. Był pan na lotnisku, kiedy pański przyjaciel wyjeżdżał na tę wyprawę. Nikt, z nim włącznie, nie podejrzewał, iż to ostatnie pożegnanie…

– Ściana południowa Lhotse kusiła go i nęciła. Próbował zdobywać ją wcześniej, ale się nie udało. A to był niesłychanie ambitny człowiek. Jak sobie coś postanowił, realizował to niemal za wszelką cenę.

– Jerzy Kukuczka jak Messner zdobył 14 ośmiotysięczników, ale zajęło mu to o połowę mniej czasu. Wytyczył cztery nowe drogi, z tego trzy zimowe. Tę koronę można było łatwiej zdobyć.

– On sobie niczego nie ułatwiał, a wręcz utrudniał. No i Messner dysponował bez porównania większymi środkami.

– Ale panu udało się załatwić dla Kukuczki na jedną z wypraw tysiąc dolarów.

– Ta suma dzisiaj na nikim nie robi specjalnego wrażenia. Żałowałem potem, iż nie zdobyłem dla niego więcej. Ale wtedy to było dużo pieniędzy, tym bardziej, iż złotówka nie była wymienialna.

– A dolar pod koniec lat 80. kosztował u cinkciarzy, jeżeli mnie pamięć nie myli, 150 złotych, a nie mniej niż 4 złote jak dziś.

– Jurek miał kłopot ze spięciem budżetu przed wyprawą na Manaslu. A ja miałem kontakty z firmą produkującą Biovital. Udało mi się załatwić dla niego te dolary. W zamian w sklepach Peweksu pojawiły się tablice z nazwą wspomnianego produktu, zdjęciem Kukuczki na jednym ze szczytów (w ręku trzymał czekan z napisem „Kurier Polski” – to była moja redakcja) i sloganem reklamowym „Zdrowie, siła, wytrzymałość”.

– Wytrzymały, wręcz niezłomny był na pewno. W pańskiej książce przyznaje, iż zdarzyło mu się – kiedy napotkał w ścianie na naprawdę ogromne trudności – z wysiłku i napięcia zsikać, ale nie ustąpił. To było więcej niż sportowe podejście.

– Był – powtórzę – nieprawdopodobnie ambitny, a w dodatku miał niezwykłe szczęście. W górach wszystko mu się udawało. Kiedy żegnaliśmy go na lotnisku jesienią 1989, nikomu do głowy nie przyszło, iż coś mu się może stać.

– Wśród żegnających był – jak pan opowiadał w WBP – Andrzej Zawada, wybitny wspinacz, prekursor himalaizmu zimowego i kierownik wielu polskich wypraw.

– Jurka odprowadzali wtedy także Andrzej Paczkowski zwany „Owcą”, wtedy jeszcze nie profesor, ale prezes Polskiego Związku Alpinizmu, Zbigniew Kowalewski, współautor wielkiej monografii „Na szczytach Himalajów”, pierwsza Europejka, jaka weszła na Mount Everest, Wanda Rutkiewicz i reżyser Krzysztof Lang. Zawada był tam z operatorem jako wysłannik TVP.

Nie było wśród nas nikogo, kto czułby niepokój. Choć Zawada zapytał: „Osiągnąłeś w Himalajach adekwatnie wszystko. Czy nie czas już skończyć?”. „Dlaczego mam kończyć, kiedy tak dobrze idzie” – odpowiedział Jurek. Machnął nam ręką na pożegnanie i zniknął na zawsze za bramką punktu kontroli granicznej.

– To była naprawdę niebezpieczna pasja. W Muzeum Sportu widziałem plecaki i kurtki bodaj z pierwszego wejścia zimowego na Mount Everest Leszka Cichego i Krzysztofa Wielickiego w 1980 roku. Wielki plakat – ze złotym od słońca Everestem sfotografowanym na tej wyprawie – wisiał przez całe studia nad moim łóżkiem. Ale te plecaki były – na dzisiejszą miarę – bardzo marne. To był i pod tym względem romantyczny sport. Himalaiści malowali, wisząc na linach, kominy, żeby zarobić na wyprawy…

– Spotkanie z górami i mierzenie się z własnymi możliwościami i niemożliwościami wielu ciągnie. Inni mówią: Po co tam iść. Przecież to wszystko można zobaczyć na ekranie telewizora, siedząc w klapkach.

– George Mallory, brytyjski wspinacz, który trzy razy próbował zdobyć Mount Everest i zginął blisko szczytu w 1924 roku, był pytany, dlaczego chodzi po górach. Odpowiadał: Bo one są. Ta odpowiedź dziś nie wszystkim wystarcza. Pan też się wspinał. Co pana ciągnęło, co ciągnęło Jurka?

– On miał duszę sportowca. Uwielbiał konkurować i udowadniać, iż można więcej, wyżej i dalej. W 1988 roku Międzynarodowy Komitet Olimpijski przyznał mu srebrny medal Orderu Olimpijskiego. Messner podobnego wyróżnienia nie przyjął. Uważał, iż himalaizm to coś więcej niż sport. Innego rodzaju, głębsze przeżycie mistyczne. Ale wielu wspinaczy się z Messnerem nie zgadza. Potrzeba prawdziwej próby wytrzymałości jest – ich zdaniem – równie silna jak tęsknota za pięknem krajobrazu, widoku, jaki zabieramy z gór ze sobą. Kto ma naturę sportowca, ten chce się sprawdzać, sprawdzać i sprawdzać.

– Przypomniałem sobie nazwiska tych polskich wspinaczy, którzy po 1980 roku zostali w górach. Tu przywołam tylko kilka znanych osób wywołanych z pamięci: Halina Krüger-Syrokomska, Tadeusz Piotrowski, Wojciech Wróż, Dobrosława Miodowicz-Wolf, Andrzej Czok, Eugeniusz Chrobak, Zygmunt Heinrich, Jerzy Kukuczka, Wanda Rutkiewicz. W XXI wieku dołączyli do tej listy Berbeka, Hajzer, Mackiewicz. Gdybym wpisał wszystkich, byłoby ich prawie 50.

– To długa lista. Z drugiej strony, cytuję w mojej książce krótką modlitwę wspinacza: „Od śmierci w dolinach zachowaj nas Panie”. Wyobraźnia podpowiada nam, jak będziemy wyglądali starzy i niedołężni. Nie będziemy mogli wejść na drugie piętro. Wtedy umrzeć w łóżku?

– Nie ma na to pytanie prostej odpowiedzi.

– Byłem w WBP pytany o to, co i jak bym teraz napisał o Jurku. Odpowiedziałem, iż być może nie napisałbym w ogóle. I kiedyś tak nie myślałem, a teraz myślę: himalaiści to są ludzie skoncentrowani na sobie. A może po prostu samolubni? To nie jest jedynie moja konstatacja. Często nie liczą się z konsekwencjami ważnych wyborów. Zwłaszcza jeżeli nie są sami. Można – wyjeżdżając na wyprawę – nie myśleć, iż mogę nie wrócić. Można zgubić ze świadomości czekające żony i dzieci. To jest sport indywidualistów. Wyczyny przez cały czas podziwiam, ale widzę je z innym niż kiedyś tłem. Trudno mi je przyjąć.

– Wspomniany przez pana na początku naszej rozmowy Wojciech Kurtyka prezentował przez lata inny, właśnie bardziej mistyczny styl wspinaczki. Zdarzało mu się zawracać przed szczytem…

– Kiedyś rzeczą świętą było, iż nie zostawia się partnera w górach. To był dogmat. Teraz już go nie ma. Dla bardzo wielu liczy się sukces za wszelką cenę. To stał się inny rodzaj pasji i sportu. Kiedyś się raczej do wspinaczki dokładało. Dzisiaj można na tym nieźle zarobić.

– Wróćmy do wspomnień. Na jednej z wypraw o mało pan Kukuczki nie zastąpił.

– To anegdotyczna historia. Jurek dostał propozycję od francuskiego eksploratora. Nazywał się Jean-Louis Etienne i organizował ekspedycję Trans-Antarctica. Zespół miał być złożony z Francuza, Amerykanina, Rosjanina (wówczas ze Związku Radzieckiego), Japończyka, Chińczyka i Polaka – owianego już sławą Kukuczki. Ale Jurek nie miał, zajęty Koroną Himalajów, głowy do wyprawy przez Antarktydę. Zaproponował, nieco żartem, żebym go zastąpił. A ja potraktowałem to poważnie.

Wyjednałem w redakcji, żeby mnie wysłali do Paryża. Miałem nadzieję na bardzo interesujący materiał. Etienne popatrzył na mnie, a ja jakiejś wybitnej postury nie mam, i zdecydował, iż ruszy na wyprawę bez Jurka, ale i beze mnie. Przeszli na piechotę, korzystając ze wsparcia psich zaprzęgów, jako pierwsi 6300 km przez cały kontynent od morza do morza. Dwa razy tyle, co Amundsen, zdobywając biegun południowy. Teraz na biegunie realizowane są maratony. A kilka dni temu podano, iż śnieżyca uwięziła na Mount Evereście tysiąc osób. Świat zwariował.

– Mówi się, iż na Mount Everest wciągną teraz każdego, jeżeli tylko ma dość pieniędzy, by za to zapłacić.

– Na zdjęciach Everestu można zobaczyć kolejkę jak na Giewont. Nie byłem nigdy na Giewoncie właśnie z tego powodu, iż wszyscy tam byli.

– Kiedy podczas opolskiego spotkania zapytał pan, kto z publiczności był w okolicy Spitsbergenu, nie podniosła się ani jedna ręka. Pan był tam z wyprawą i to już w 1978 roku. Tym pamiętnym, w którym Karol Wojtyła został papieżem, Wanda Rutkiewicz – zresztą tego samego dnia – zdobyła Mount Everest, Krystyna Chojnowska-Listkiewicz jako pierwsza kobieta samotnie opłynęła świat na jachcie żaglowym, a Mirosław Hermaszewski poleciał w kosmos. Jak doszło do wyprawy na Spitsbergen?

– Byliśmy studentami geografii. Gnała nas możliwość przeżycia niesłychanej przygody. Wiedzieliśmy, iż wspomniany tu już Andrzej Zawada jest nie tylko wspinaczem. Jeździł także na Spitsbergen, m.in. jako asystent operatora kręcącego filmy o tamtejszym ptactwie. On nas zainspirował i namówił. Chłonęliśmy każde jego słowo jak ekspedycyjną Ewangelię. „Panowie, już teraz musicie się oswoić z myślą, iż wasza wyprawa to nie będzie spacerek. Pamiętajcie, ofiary muszą być” – mówił.

Nasz kierownik, Wojtek Lewandowski nerwowo przełknął ślinę, ale zuchowato odpowiedział: „Jasne”. Drugim wzorem był – zmarły rok temu – Ryszard Czajkowski, reporter, podróżnik i polarnik, który prowadził w telewizji programy poświęcone arktycznym i antarktycznym wyprawom. Mieliśmy w sobie gen przygody, a oni go podsycili.

– Sam gen nie wystarczy.

– Skorzystaliśmy z tego, iż Traktat Paryski podpisany w 1920 roku (Polska dołączyła w 1931) pozwala wszystkim 42 krajom-sygnatariuszom na prowadzenie badań naukowych i poszukiwanie bogactw naturalnych na Spitsbergenie.

– Polska coś tam eksploruje?

– Mamy tam stałą stację, która prowadzi badania geofizyczne, meteorologiczne, glacjologiczne i z innych dziedzin. Węgiel na Spitsbergenie dobywały tylko dwie nacje – Norwegowie i Rosjanie. Ci ostatni w 1926 roku kupili od Holendrów miejscowość Barentsburg. Jej nazwa pochodzi od odkrywcy Spitsbergenu Willema Barentsza (dokonał tego w 1596 roku). Odkupili kopalnie i eksploatują węgiel. Niegdyś mieli trzy kopalnie węgla kamiennego w trzech miejscach. Urobek przewozili do Murmańska i Archangielska. w tej chwili tylko jedna z nich jest czynna i dogorywa.

– Podtrzymują tradycję?

– Nie tyle tradycja się liczy, ile obecność. Arktyka jest ważnym miejscem na mapie. Była ważna w czasie II wojny światowej. Tamtejsze stacje meteorologiczne nadawały komunikaty dla Kriegsmarine atakującej konwoje płynące do Murmańska. I ważna jest teraz. Historia odkrywców arktycznych to jest poszukiwanie krótszej drogi do Chin. To jest naprawdę newralgiczne miejsce.

– Wróćmy do wyprawy z pana udziałem sprzed 47 lat. Coście tam robili?

– Musieliśmy zgłosić jakiś program naukowy. Mówiliśmy o nim żartem: naukawy, bo niczego wielkiego jako studenci ze skromnym sprzętem nie byliśmy w stanie badać. Nasz program obejmował elementy geologii, geomorfologii, glacjologii. Jakieś podstawy naukowe wyjazd musiał mieć, żeby uniwersytet nas zaakceptował. Uczelnia nam nie płaciła, nie organizowała nam tego, ale glejt rektora i dziekana wydziału był potrzebny.

Poparł nas także Komitet Badań Polarnych Polskiej Akademii Nauk. Po powrocie z pierwszej wyprawy w 1978 roku drobne artykuliki z podsumowaniem naszych badań ukazały się w naukowym periodyku „Polish Polar Research”. Za dwa lata doszło do kolejnej wyprawy. Byłem jej kierownikiem. Zrobiliśmy całkiem fajną rzecz – mapę niedużego lodowca, który byliśmy w stanie ogarnąć, i moreny przed nim.

– Na pierwszej wyprawie zbudowaliście domek. Stoi do dzisiaj, choć remontować go nie można…

– To jest ewenement. Ten domek jest już obiektem zabytkowym. Gubernator rzeczywiście na żadne naprawy się nie zgodził. Choć wystosowałem prośbę. Miałem nadzieję, iż skrzyknę paru chłopaków, którzy go budowali, i trochę go poprawimy, żeby tę konstrukcję wzmocnić. A może udałoby się przybić jakąś informacyjną tabliczkę. Zobaczymy, jak długo ta nasza chata postoi.

– Została już naniesiona na mapę jako „Polska kuchnia” (Polskkjøkken)?

– Jeszcze nie, ale szanse są bardzo duże. Komitet ds. Nazewnictwa Norweskiego Instytutu Polarnego rekomendował tę nazwę Krajowemu Urzędowi Karotgraficznemu oraz Ministerstwu Przemysłu i Rybołówstwa. Jestem w stałym kontakcie z norweskim komitetem i spodziewam się, iż niedługo dostaniemy informację, iż nowa nazwa już obowiązuje.

A na koniec naszej rozmowy związana z Polską ciekawostka. kilka brakowało, by na Spitsbergen zawitał Jan Paweł II. Pomysł ze względów bezpieczeństwa upadł. Ale kiedy papież był w Norwegii, zawitał do Tromsø. Tam jest parafia obejmująca Spitsbergen. To najdalej na północ wysunięta katolicka parafia na świecie. Członkowie polskich wypraw naukowych do stacji polarnej Hornsund są podopiecznymi tamtejszego proboszcza. Papież – jak powiedziałem – na Spitsbergen nie poleciał, ale z Tromsø rozmawiał z ówczesnym kierownikiem wyprawy na Spitsbergen z użyciem radiostacji „Mewa” systemu simplex. Rozmówcy nie mogą odzywać się jednocześnie. Więc wyobraźmy sobie Ojca Świętego mówiącego: „Szczęść Boże, odbiór”.

Natomiast był na Spitsbergenie prymas Józef Glemp. Został potem honorowym członkiem Klubu Polarnego. Dostał w prezencie termos z lodem ze Spitsbergenu. Miał go jeszcze w zamrażarce, gdy był już na emeryturze. Spowiadał też Polaków na stacji polarnej.

***

Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania

Idź do oryginalnego materiału