Ropczyckie kobiety mają stare dusze. Wiedzą więcej niż mężczyźni od nich oczekują, dźwigają na ramionach setki krzyży, jeżeli krzyczą i płaczą – to w poduszkę. Wychowane w podkarpackich tradycjach, stawiających je daleko za panami, dziećmi i ideologiami, rzadko kiedy zdają sobie sprawę z tego, iż ich wartość to nie tylko bycie żoną, matką, córką. Tresura zaczyna się od dzieciństwa. Dziewczynka już w przedszkolu słyszy pytania: „Nie masz jeszcze narzeczonego?” Taki wyrzut, sformułowany najczęściej przez ciocie, sąsiadki, a czasem i wychowawczynie (kobiety!), sprawia, iż kilkulatka uczy się, iż tylko wtedy jest coś warta, jeżeli ma przy sobie mężczyznę.
Ropczyckie kobiety pracują. W zawodzie i w domu. Pomijając to, iż jak w całej Polsce, ich pensje są niższe niż mężczyzn, jakoś wszystko „ogarniają”. Przyzwyczaiły i siebie, i dzieci, i mężów, do tego, iż po pracy są zdolne zrobić zakupy, odebrać dzieci z …, zawieźć dzieci na …, ugotować obiad, wyprać, wyprasować, wysprzątać, pomóc odrobić lekcje, załatwić sprawy w urzędzie, banku, zrobić kolację, itd., itp. A gdy ktoś w domu zachoruje? Dopowiedzcie sobie sami…
Ropczyckich kobiet nie widać w lokalnych władzach. Jest ich tam bardzo niewiele. A jak już są, bez słowa podporządkowują się nakazom i poleceniom. Dlaczego? Po pierwsze pogodziły się z tym, iż nic nie znaczą, iż są obowiązkowym parytetem, kwiatkiem do kożucha. Może dlatego każda pretendentka do jakiegoś stanowiska zaczyna swoją przemowę od słów „Jestem żoną i matką”. Tak, jakby uważała, iż tylko to może przekonać do oddania na nią głosów. I rzeczywiście! Bo jeżeli nieopacznie rozpocznie swoją mowę od osiągnięć, umiejętności i wykształcenia, jest stracona! I to w oczach panów jak i pań.
Ropczyckie kobiety siedzą cicho. Są wrażliwe i emocjonalne, wyczuwają każdą niesprawiedliwość, krzywdę, ale nie wyrażają tego głośno. Wszczepiana im od dzieciństwa niepewność, każe chronić siebie przed jadowitymi uwagami i drwiącymi uśmieszkami. Dlatego często wolą udawać słodką idiotkę, „jadącą na ręcznym”, wymagającą fachowca do wbicia gwoździa, czy dolania płynu do spryskiwaczy, niż pokazać swoje umiejętności, siłę i przebojowość.
Ropczyckie kobiety niszczą się nawzajem. Pozwalają sobą manipulować, ulegają propagandzie, zwykłym „podpuchom” i zwykłej zazdrości. Swoją wściekłość i niemoc skupiają na znajomej, sąsiadce, koleżance z pracy. Bo łatwiej. I tradycyjnie. Potrafią być wtedy okrutne. Najgorsze, iż dają sobie wmówić, co mają myśleć i czuć, z czego powinny być zadowolone, a czemu się przeciwstawić, jak mają ułożyć życie i choćby – co ugotować na obiad.
Ropczyckie kobiety są dumne ze swoich mężów, nie z siebie. To znaczy z siebie wtedy, gdy mąż jest dumny z ich… wyglądu. Przenosi się to na pracę i wszystkie tego typu relacje interpersonalne. Dlatego zgadzają się raczej na to, by nosić przysłowiową kawę szefowi, niż samej szefem się stać.
Ropczyckie kobiety boją się starości. O ile te bogatsze potrafią i mogą poratować się w tej materii, to większość staje się niewidzialna. Bo lepiej być niewidzialną, niż narazić się na uwagi typu: „znowu zajmujesz miejsce u lekarza, a ludzie chorzy czekają”, „znowu siedzisz na ławeczce, a młodzi ludzie chcą się poprzytulać”, „znowu wybierasz po 20dag spożywki, a ludzie chcą robić zakupy”, „znowu leziesz przez przejście, a ludzie w samochodach śpieszą się do pracy”….
Rzeczywistość ropczyckich kobiet przypomina lata 50-te ubiegłego wieku. Jesteśmy więc trochę zacofane. Trochę. O 70 lat. I nic tego nie zmieni, chyba, iż my, same. Bo nie było jeszcze na świecie takiego króla, który z własnej, nieprzymuszonej woli uwolniłby służbę i poddanych i sam wziął się do roboty.