„Szacunek, Panie Halford!” – Radio Lublin z wizytą na koncercie Judas Priest w Łodzi

6 godzin temu
Zdjęcie: „Szacunek, Panie Halford!” – Radio Lublin z wizytą na koncercie Judas Priest w Łodzi


Niepodrabialny klimat, świąteczna atmosfera, niepowtarzalne emocje. W poniedziałkowe popołudnie w Łodzi, zwykły, wczesnotygodniowy i wczesnowakacyjny tryb życia dużego miasta przeplatał się z fanatyczną celebracją przyjazdu do Polski samozwańczych “Bogów Metalu” – Judas Priest.

Najzagorzalsi fani legendy z Birmingham polowali na członków zespołu już w niedzielę – grupa wylądowała w Łodzi późną nocą, po czym zameldowała się w jednym z popularnych hoteli w centrum. Fanowską misję z dość dużą skutecznością utrudniała ochrona zespołu, ale tym najbardziej wytrwałym cel udało się osiągnąć. W ruch poszły okładki, winylowe koperty a nawet… gitary. I jedynie wokalista Rob Halford pozostał nieuchwytny aż do końca swojego pobytu w Polsce.

Koncert Priest odbywał się w Atlas Arenie – miejscu, które nie jedną sławę światowego formatu już gościło. W porównaniu do innych hal koncertowych, łódzki obiekt to ten nieco bardziej kameralny – może pomieścić maksymalnie 13 000 uczestników. W poniedziałkowy, wakacyjny wieczór była to liczba wystarczająca – wg szacunków z różnych źródeł, na parkiecie i trybunach hali odliczyło się ponad 7000 osób. Trudno powiedzieć czy to wynik zadowalający – biorąc pod uwagę fakt iż poniedziałek z definicji nie jest najlepszym dniem na koncert i dodając do tego czas wakacyjnego rozprężenia, można uznać, iż brytyjska ekipa znów średnio trafiła z terminem koncertu w naszym kraju. Przypomnę iż rok temu koncert Judas Priest wypadał w… Wielką Sobotę.

Po wejściu na Atlas Arenę w oczy rzuca się od razu dość mała scena – mała, w porównaniu chociażby do przywołanego koncertu sprzed roku, z Krakowa. Na tejże scenie gra już support – power metalowy Gloryhammer, którego partycypacja u boku legendarnych Priest była szeroko komentowana na wszelakich forach fanowskich. Grupa uprawia dość modernistyczny stylowo metal, z rozbudowanymi aranżacjami klawiszowymi i uproszczonymi fakturami melodyjnymi. Co bardziej złośliwi twierdzili, iż to bardziej “metalo-polo” niż power metal. W mojej perspektywie, nie jest wcale tak źle, choć band brzmi w Łodzi dość nieselektywnie – gęsta praca sekcji rytmicznej w zasadzie zlewa się z gitarowym jazgotem i klawiszowymi tłami. Dobrze, iż słychać chociaż co śpiewa Angus McFife II, bo facet obdarzony jest dość przyjemną barwą głosu. W głowę najbardziej wbija się utwór “Hootsforce”, choć ortodoksyjni metalowcy za sprawą wyrazistego, tanecznego rytmu, dostają w tym momencie torsji. Na szczęście, są raczej w mniejszości, bo wiele osób reaguje dość entuzjastycznie na energiczną propozycję powerowej grupy. Na koniec swojego występu, Gloryhammer odgrywa jeszcze teatralną scenkę z koronacją klawiszowca na króla – uczciwie przyznam, iż ów teatrzyk nosił już faktycznie znamiona cringe’u, ale biorę poprawkę na dość prześmiewczy ton twórczości grupy. Tu warto zaznaczyć iż założycielem formacji jest niejaki Christopher Bowes, na co dzień lider Alestorm, któremu również daleko do śmiertelnej powagi.

Punktualnie o 20:40 z głośników słychać syreny, a chwilę później pierwsze riffy puszczonego z taśmy “War Pigs” – klasyka Black Sabbath, który zwiastuje rychłe pojawienie się na scenie “Bogów Metalu”. Ostry jak żyletka głos Roba Halforda intonuje pierwszy w zestawie “All Guns Blazing” – klasyk z legendarnego albumu “Painkiller”, którego 35-lecie leży u podstaw tegorocznego tournee. Niestety, jak to ostatnimi czasy w przypadku koncertów Judas Priest bywa, nagłośnieniowiec walczy z systemem PA. Na początku słychać jedynie grzmot gitar oraz mocno przesterowany głos Halforda. Pierwsze utwory większość publiczności jest zmuszona sobie dośpiewać, bo wiele z fragmentów jest po prostu nieczytelna – w tym hit nad hity, czyli “Breaking The Law”. Nie tylko fani mają z tym problem – Rob totalnie rozjeżdża się we “Freewheel Burning”, wyprzedzając swoich kolegów, na których twarzach maluje się konsternacja. Basista, Ian Hill, wydaje się być tym faktem nieco poirytowany, ale dzielnie trzyma strukturę utworu w ryzach, kiedy jego kompani próbują zrozumieć w którym momencie kawałka faktycznie się znajdują.

Choć problemy techniczne są wyczuwalne, publiczność daje z siebie wszystko – metalowy młyn który kotłuje się pod sceną, wpycha mnie w samo centrum metalowego cyklonu, aż koniec końców ląduje w okolicy czwartego rzędu, tuż przy złotowłosym Richiem Faulknerze. Gitarzysta Priest, choć najmłodszy stażem i wiekiem, zachowuje się tego wieczoru dość spokojnie. Przyczyną może być olbrzymia, pooperacyjna szrama, która zdobi jego odsłoniętą klatkę piersiową. Jest ona następstwem pęknięcia tętniaka aorty, którego gitarzysta doznał podczas koncertu na amerykańskim festiwalu Louder Than Life w 2021 roku. Mimo to, Faulkner gra wspaniale – jego sola są pełne witalności i rock’n’rollowego szaleństwa, a jednocześnie niemalże chirurgicznie precyzyjne. W niektórych numerach karkołomne partie solowe bierze na swoje barki drugi “wioślarz”, Andy Sneap, robiąc to równie efektownie. Warto w tym miejscu wspomnieć, iż zarówno Richie jak i Andy mają zadanie niełatwe – w większej mierze odtwarzają partie oryginalnie stworzone i grane przez ikoniczny duet Glenn Tipton – K.K. Downing. Tipton nie gra już z zespołem z uwagi na postępującą chorobę Parkinsona, Downing opuścił natomiast szeregi Priest w 2011 roku. Choć brak tej dwójki jest na scenie widoczny, trzeba przyznać iż Faulkner i Sneap radzą sobie doskonale, grając z należytą mocą i brzmiąc po prostu solidnie.

Podstawę setlisty stanowi repertuar z wydanej w 1990 roku płyty “Painkiller”, ale także zeszłoroczne wydawnictwo grupy, “Invincible Shield”. O ile klasyki, na czele z “Hell Patrol”, “Between The Hammer & The Anvil” czy “Night Crawler” miażdżą obligatoryjnie, tak zaskakująco dobrze radzą sobie także te nowsze numery: “The Serpent And The King” rozpętuje pod sceną prawdziwe piekło, natomiast “Gates Of Hell” wybucha z hiciarską, rock’n’rollową mocą. To kawałek wręcz stworzony do chóralnego wykonania na kilka tysięcy gardeł. Rewelacyjny akcent tego koncertu! W kulminacyjnym punkcie występu sam na sam z publicznością zostaje Scott Travis, który z gracją demonicznego buldożera intonuje kanonierskie intro do “Painkiller”. Tłum dostaje szału, wykrzykując z Halfordem wers po wersie. Tak swoją drogą zdumiewające jest, jak dobrze 74-letni wokalista radzi sobie z popisową partią w tym utworze. Każdy kto zna ten kawałek wie, iż studyjna wersja to absolutny Olimp metalowej wokalistyki a zarazem niedościgniona perfekcja, która jest olbrzymim wyzwaniem choćby dla jej twórcy. Szacunek, panie Halford!

Na bisy otrzymujemy 3 absolutne klasyki – poprzedzony puszczonym z taśmy “The Hellion”, uwielbiany przez fanów utwór “Electric Eye”, wspomnienie z dalekiej przeszłości w postaci rozpędzonego “Hell Bent For Leather” oraz obowiązkowy, wieńczący całość hymn “Living After Midnight”. Podczas tego drugiego Halford zwyczajowo wjeżdża na scenę na Harleyu, co czyni nieprzerwanie od lat 70-tych – tłum reaguje euforycznie.

Kiedy koncert dobiega końca, mam wrażenie iż wszystko trwało dość krótko, można mówić w tym miejscu o małym niedosycie. Faktem jest jednak odczucie świetnie ułożonej setlisty i naprawdę morderczej intensywności wykonania – na 17 utworów, jedynie 3 dawały pozorne wytchnienie: riffowa ballada “Touch of Evil”, utrzymane w wolniejszym tempie “Solar Angels” oraz nostalgiczny “Giants In The Sky”, dedykowany zmarłym muzykom i przyjaciołom zespołu. Cała reszta to bezlitosne, metalowe walce, które nie pozostawiły suchej nitki na fanach zgromadzonych pod sceną. Znamienne, iż produkcja sceniczna ograniczyła się tym razem do dwóch ekranów ledowych i statycznego, metalowego krzyża, zawieszonego za perkusją. Obyło się bez pirotechniki, laserów czy ruchomych elementów scenografii. Nie robię z tego zarzutu – po prostu tym razem na front wyszła muzyka, która obroniła się bez większych problemów.

Relację z zeszłorocznego, krakowskiego koncertu Judas Priest, zatytułowałem “Zmierzch Metalowych Bogów”. Po koncercie w Łodzi wydaje mi się iż na ów zmierzch jeszcze chwilę przyjdzie nam poczekać.

I bardzo dobrze.

Tekst i zdjęcia: Marcin Puszka

Idź do oryginalnego materiału