Grupa Polaków z Ontario jest w tym momencie na drugim końcu świata płynąc żaglowcem po Pacyfiku. Oto ich relacja z wyprawy:
Opuściliśmy wody Polinezji Francuskiej i płyniemy 44-stopowym jachtem w kierunku Argentyny, a przed nami około 7000 kilometrów oceanu.
Nasza załoga to Darek Krowiak, Adam Korzeniewski, Nick oraz ja, Michał Bogusławski. Za rufą zostaje nie tylko błękit lagun i zapach tropikalnych kwiatów, ale też ludzie, których kultura na długo pozostanie w naszej pamięci.
Kobiety Polinezji Francuskiej to symbol naturalnego piękna i spokoju. Włosy zdobią im świeże kwiaty – najczęściej gardenie lub hibiskusy. Ten drobny detal niesie jednak znaczenie: kwiat założony za prawe ucho oznacza, iż kobieta jest wolna, a za lewe – iż jest w związku. Tradycyjny strój, kolorowe pareo, to nie tylko ubiór, ale także wyraz euforii i tożsamości wysp.


Codzienne życie toczy się tu w rytmie oceanu. Ludzie są gościnni, otwarci i przywiązani do wspólnoty. Wspólne posiłki, taniec i muzyka to ważne elementy codzienności – wszystko odbywa się z prostotą, ale też z dumą z własnych korzeni.
Tatuaże w Polinezji Francuskiej mają głęboki sens. Dla mieszkańców nie są ozdobą, ale opowieścią – o pochodzeniu, rodzinie, odwadze i duchowej drodze. Każdy wzór jest osobisty, a jego znaczenie znane jest tylko temu, kto go nosi.
Żeglując dalej na wschód, zabieramy ze sobą wspomnienie wysp, gdzie natura i tradycja tworzą harmonijną całość. Tam życie wciąż płynie zgodnie z rytmem oceanu.
Tubuai, w archipelagu Australis to naprawdę koniec świata. Na tej wyspie każdy się uśmiecha. Nie ma osoby, która widząc nas nie pomachałaby do nas.

Dzięki Jimmy’emu – którego imię, nazwisko i to, co sam opowiadał, wskazują, iż jego ojciec był jednym z potomków buntowników ze statku Bounty – zjedliśmy bardzo smaczny obiad w lokalnej knajpce.
Z kolei Richard, uśmiechnięty człowiek, który niedawno przeszedł na emeryturę i zna chyba wszystkich na wyspie, zatrzymał się przy nas w niedzielny poranek. Jechał właśnie na kościelny event zorganizowany w ramach akcji przeciwko rakowi piersi. Zaproponował, iż pokaże nam interesujące miejsce, a potem – jeżeli będziemy jeszcze w okolicy – obwiezie nas po całej wyspie.
Nie mogliśmy odmówić. Pół dnia nas już nie zbawi. Dzięki niemu zobaczyliśmy najpiękniejsze krajobrazy i dotarliśmy do prawdziwej perły archeologicznej – kamiennego marae sprzed sześciuset, może siedmiuset lat. Miejsca kultu powstałego na długo przed przybyciem Europejczyków.
Nie byłaby to żeglarska podróż, gdyby nie trzeba było dokonać – jak zwykle „ostatnich” – napraw, które szczęśliwie udało się zakończyć.
Mieliśmy też okazję umyć się w kranie ze słodką wodą na zewnątrz, niedaleko naszej łódki – luksus, bo na pokładzie musimy wodę teraz bardzo oszczędzać.
Ruszyliśmy dalej, podziwiając potężne fale przybojowe – prawdopodobnie raj dla bardzo odważnych surferów.
Po drodze mieliśmy też szczęście zobaczyć kilka kaszalotów, które wyrzucały w powietrze fontanny wody.
Według naszych nowych przyjaciół, rocznie na wyspę przypływają góra dwa jachty.
Michał Bogusławski















