„Tina” – najnowszy spektakl w repertuarze Małej Sceny bielskiego Teatru Polskiego jest nie tylko spotkaniem z niezapomnianymi przebojami amerykańskiej królowej rock and rolla. To przede wszystkim mocna zachęta dla kobiet – ofiar przemocy domowej, by się takiemu życiu przeciwstawiły. Pretekstem jest zakończona happy endem historia Tiny Turner – przez wiele lat gwiazdy na estradzie, a w zaciszu domowym niewolnicy męża-tyrana.
Urodzona w 1939 roku Anna Mae Bullock, pochodząca z rozbitej rodzinny, mając siedemnaście lat zauroczyła się w Ike’u Turnerze (rocznik 1931), sławnym soulowo-bluesowym gitarzyście, kompozytorze i odkrywcy talentów. Podczas jednego z koncertów pozwolił jej zaśpiewać w swoim zespole. To spotkanie przerodziło się w trwający dwadzieścia lat związek. Decyzją Ike’a została Tiną Turner i w duecie odnosili mnóstwo estradowych i płytowych sukcesów. Ale była też druga, mroczna strona medalu. Ike nadał jej nie tylko nowe imię i swoje nazwisko, co potraktował jak znak towarowy. Gdyby odeszła, przejęłaby je kolejna dziewczyna. A łowcą talentów i dziewczyn był – żenił się 14 razy! Decydował o wszystkim – od ubioru, fryzur, diety Tiny, by zachowała perfekcyjną sylwetkę, po repertuar i płytowe kontrakty. Oczywiście wszystko z miłości. A iż był nerwowy, często pijany i nafaszerowany narkotykami, łatwo wpadał w gniew i stawał się nieobliczalny. Na kłótniach się nie kończyło. Bił. Nie tylko pięścią, także drewnianymi wieszakami, łyżkami czy prawidłami do butów. Zdradzał ją wielokrotnie. Obolała fizycznie i psychicznie myślała choćby o samobójstwie. Bezpiecznie czuła się tylko z publicznością, na estradzie, bo tam była poza władzą Ike’a. Estrada dodawała jej mocy, energii, z której słynęła. W końcu postanowiła ostatecznie zerwać ten toksyczny, przemocowy związek. W 1976 roku, po kłótni w przeddzień kolejnych koncertów, odeszła, by zacząć nowe życie.

CZTERY AKTORKI
Tę dramatyczną historię wyreżyserowała na podstawie własnego scenariusza Alina Moś, pochodząca z Siemianowic dramatopisarka i realizatorka, która kilka razy sięgała już po tematy związane z muzyką i obyczajowością („Karin Stanek”, „Kwiaty we włosach”, „Kora. Falowanie i spadanie”). Podwójne życie Tiny Turner przedstawiają na Małej Scenie w nietypowy sposób, brawurowo przy tym śpiewając i tańcząc, cztery aktorki: Ewa Dobrucka, Flaunnette Mafa, Marta Gzowska-Sawicka i Wiktoria Węgrzyn-Lichosyt. Kreują wiele postaci, są Tiną, Ikettkami, czyli chórzystkami i tancerkami z jej zespołu, a także Ike’em i innymi postaciami, także męskimi.
Nowe aranżacje przebojów Tiny, wpasowane w klimat spektaklu, przygotował Dominik Strycharski – kompozytor muzyki do wielu spektakli teatralnych, wokalista, performer, improwizator specjalizujący się w grze na flecie prostym, laureat wielu nagród, w tym Paszportu Polityki.
Kostiumy Ikettek, trafnie wystylizowane w klimacie minionej już muzycznej epoki, a także scenografię i oświetlenie sceny zaprojektowała Natalia Kołodziej. Dynamiczną choreografię przygotował Bartosz Bandura – ceniony aktor, tancerz, reżyser ruchu.
Alina Moś zaznacza, iż chciała pokazać problem domowej przemocy z kobiecej perspektywy. I iż spektakl ma mieć wielką siłę rażenia. Dlatego na jedną z pierwszych prób zaproszono pracownice bielskiego Miejskiego Ośrodka Pomocy Społecznej, by tak po ludzku, jak kobieta kobiecie, opowiedziały aktorkom wprowadzającym się w trudne role o realiach domowego piekła, by zrozumiały, jakie są mechanizmy i etapy przemocowego cyklu.
Alina Moś nie chciała w roli Ike’a mężczyzny, bo mógłby próbować ocieplić tę postać, a nie zamierzała stawiać scenicznego pomnika oprawcy. Wprost przeciwnie, jej ideą jest dodanie odwagi ciemiężonym kobietom. Być może niektóre z nich przyjdą do teatru, i ten mający wielką siłę rażenia spektakl je zmobilizuje. Podkreśla, iż domowa przemoc nie dotyczy tylko środowisk menelskich – zdarza się także wśród ludzi dobrze sytuowanych, na eksponowanych stanowiskach. Kobiety z tych sfer przychodzą do teatru uśmiechnięte, pełne energii, elegancko, bogato ubrane i ufryzowane. I nikt nie ma pojęcia, jak potworne rzeczy dzieją się u niektórych z nich w zaciszu domowym.
Ike to niejedyny domowy tyran wśród artystów. W spektaklu pojawia się też Phil Spector, genialny realizator dźwięku, producent muzyczny i kompozytor pracujący z największymi sławami estrady, m.in. z Beatlesami i Leonardem Cohenem. Zarobił wiele milionów dolarów. W 1966 roku zaproponował, by Tina nagrała piosenkę „River Deep – Mountain High”, której był współautorem. Ike się zgodził, a utwór jest po dziś dzień na liście najlepszych piosenek wszech czasów.
Po latach okazało się, iż w życiu prywatnym ten muzyczny geniusz był potworem. Wobec drugiej ze swych żon, piosenkarki, stosował psychiczne tortury i więził ją w swojej rezydencji otoczonej drutem kolczastym. Zdołała uciec boso, zostawiając wszystko. Przez wiele lat ją prześladował, utrudniając karierę. Trójkę swych adoptowanych synów seksualnie molestował. Z biegiem lat tracił wpływy w branży muzycznej i popadał w szaleństwo.
W 2003 roku został oskarżony o morderstwo przypadkowo poznanej aktorki. Sąd skazał go na dożywocie. Zmarł w 2021 roku, w więziennym szpitalu, w wyniku powikłań po covidzie. A Ike’a Turnera w 2007 roku zabiły narkotyki.

TRZEBA ODWAGI
Alina Moś nie kryje, iż decyzja o wyrwaniu się z domowego piekła bywa dla ciemiężonych kobiet bardzo trudna. Trzeba odwagi, wsparcia, realnego planu na przyszłość. Za wzór wybrała Tinę Turner, bo jej się udało.
Choć – dodajmy – nie od razu. Od rozwodu w 1978 roku do wielkiego światowego sukcesu, jakim była płyta „Private Dancer”, minęło sześć lat. Dwie poprzednie „porozwodowe” płyty, złożone głównie z coverów, przeszły w USA bez echa. Postanowiła więc radykalnie odmienić swój styl i repertuar. Odeszła od soulowych klimatów w stronę pop-rocka, trochę w stylu grupy The Rolling Stones i jej lidera Micka Jaggera, z którym się zaprzyjaźniła (ta postać, żartobliwie sportretowana, pojawia się w spektaklu).
Tracąc popularność w USA, nie poddała się i nastawiła na podbój innych części świata, w tym Europy. W 1981 roku, pracując nad swym estradowym odrodzeniem, tuż przed stanem wojennym, przyleciała ze Zjednoczonych Emiratów Arabskich na występy do Polski. Zaśpiewała w katowickim Spodku i w hali Torwar w Warszawie.
Tych koncertów nie ma w oficjalnym spisie europejskiej trasy. Traktowała je jako swoistą próbę, przetarcie się zespołu przed prestiżowymi koncertami w Londynie. To wprost niewiarygodne, ale wystąpiła u nas niemal bez honorarium – trzeba było tylko pokryć koszty podróży i pobytu.
Szefem technicznym polskiego i czeskiego (zaśpiewała też w Pradze) etapu trasy był Marcin Jacobson, pochodzący z Sopotu, ale na przełomie ubiegłego i obecnego stulecia przez dwadzieścia lat związany z Bielskiem-Białą. Organizował tu wiele koncertów rockowych, m.in. w hali BKS i klubie RudeBoy, konkurs Rockosz dla młodych wykonawców rocka, prowadził agencję koncertową, był też zawodnikiem i jeszcze do niedawna należał do władz amatorskiej Bielskiej Ligi Koszykówki.
Przyznaje, iż Tinie Turner przyszło występować w dość siermiężnych warunkach, szczególnie w wychłodzonej hali lodowiska na Torwarze, ale podkreśla, iż artystka na nic nie narzekała, była serdeczna, uśmiechnięta. A ekipa techniczna musiała pokonywać nieprzewidziane problemy. Tina potrzebowała mikrofonu na okrągłym statywie, który jak wańka-wstańka wychylał się w różne strony i do niej wracał. Okazało się, iż takiego sprzętu w Katowicach nie ma, ale od czego pomysłowość. Pojawił się pomysł, by do nóżek statywu przyspawać znalezioną gdzieś naprędce dużą, okrągłą, wypukłą popielniczkę. Spawacz zrobił swoje, i tak spreparowany statyw służył Tinie na koncertach w Polsce i w Pradze.
W Warszawie zamiast zaplanowanych dwóch występów był tylko jeden. Nie tylko z powodu słabej sprzedaży biletów. Tina doleciała z Katowic na czas samolotem, ale – wspomina Marcin Jacobson – spóźniła się ciężarówka, która wiozła sprzęt, bo w trasie… skończyła się benzyna. Ekipa nie miała kartek na paliwo i załatwienie dodatkowych litrów benzyny zajęło kilka godzin. Stąd opóźniony, ale bardzo udany koncert.
Po przekroczeniu granicy ekipa techniczna też miała problem, bo czescy celnicy zarekwirowali instrumenty zespołu. Pomogło je odzyskać przekazanie im kartonu dobrej whisky, zakupionego w czeskim odpowiedniku Pewexu.

DRUGIE ŻYCIE
Po rozwodzie – o czym już bielski, bardzo skondensowany treściowo spektakl nie opowiada – Tina narodziła się na nowo, nie tylko muzycznie. Znalazła prawdziwie bratnią duszę w osobie młodszego o 16 lat niemieckiego producenta muzycznego Erwina Bacha. Okazał się miłością jej życia. Zamieszkali w Szwajcarii.
Gdy ciężko zachorowała, myślała o poddaniu się eutanazji, ale Bach pospieszył na ratunek, oddając jej swą nerkę. Żyła po przeszczepie sześć lat. Przyznała później, iż wielkim błędem było odrzucenie przez nią tradycyjnych leków i zastąpienie ich homeopatycznymi. Apelowała przez internet do fanów, by poważnie traktowali swoje zdrowie. Zmarła w 2023 roku, mając 83 lata.
Bilety na „Tinę”, przyjmowaną owacją na stojąco, idą jak woda. Alina Moś zachęca swym spektaklem do przemyśleń, jak wyjść z najmroczniejszego etapu życia. A wprowadzając sekwencję z parodią teleturniejów, kpi z wykorzystywania życiowych dramatów do bezmyślnego robienia taniej sensacji. Ma nadzieję, iż po obejrzeniu spektaklu choć jedna zniewolona przez partnera kobieta zdecyduje się przerwać toksyczny związek albo przynajmniej o tym poważnie pomyśli. To będzie największy sukces „Tiny”.











1 godzina temu
















