Zamiast aborcji walka o dziecko. Tadeusz wygrał życie

4 miesięcy temu

W Polsce pracują światowej sławy perinatolodzy, którzy przeprowadzają nowatorskie operacje, aby ratować zdrowie i życie dziecka w brzuchu mamy. Lista zabiegów chirurgii wewnątrzmacicznej zwiększa się wraz z miniaturyzacją sprzętu zabiegowego. Lekarze podnoszą kwalifikacje, są coraz większe możliwości diagnostyki przedurodzeniowej. Nie można już dziś mówić, iż nie medycyna ma żadnej oferty zamiast aborcji. Jednak mimo prężnego rozwoju medycyny matczyno-płodowej aborterzy nie informują kobiet o możliwościach diagnostyki i terapii. Wypisują receptę o treści: śmierć. Tymczasem w szpitalach, m.in. w Szczecinie, Gdańsku, Łodzi, Warszawie, Białymstoku, Lublinie, Bytomiu, Sosnowcu, Krakowie, Kielcach, kobiety i ich nienarodzone dzieci mogą otrzymać adekwatną terapię.

Historia Agnieszki pokazuje heroiczne ratowanie synka w sytuacji, gdy lekarze zamiast terapii proponują aborcję. Jest przykładem dla kobiet, które ze względu na swój stan bądź chorobę dziecka namawiane są do zabicia maleństwa. W tych sytuacjach pomoc wykwalifikowanych lekarzy będących za życiem jest bardzo ważna. Zdobyta przez nich wiedza i doświadczenie kierowane są we adekwatną stronę: ku ratowaniu życia.

Historia Agnieszki i Tadeuszka

Oddajmy głos samej Agnieszce. Oto jej słowa.

Moja druga ciąża przebiegała prawidłowo. Wszystkie badania, kontrole były wręcz książkowe. Na początku lipca pod koniec 3. miesiąca ciąży pojawiło się u mnie krwawienie. Wizyta w szpitalu wykazała, iż z dzieckiem wszystko w porządku i prawdopodobnie pękło mi jakieś naczynko. Czasami tak się zdarza. Gdy 31 lipca sytuacja się powtórzyła, pojechałam do szpitala bardzo spokojna, w zasadzie tylko po to, żeby upewnić się, iż z maluszkiem jest dobrze. Niestety, okazało się, iż nie mam prawie wód płodowych, które wciąż delikatnie się sączą. Zostałam w szpitalu, gdzie wykonano wiele badań. Wyniki były złe – infekcja mojego organizmu oraz minimalne szanse przeżycia dla mojego dziecka. Dostałam do podpisania oświadczenie o możliwości przerwania ciąży, która stanowi zagrożenie dla mojego zdrowia i życia. Byłam załamana. Zupełnie nie wiedziałam co mam zrobić. Gdyby nie fakt, iż w domu czekała na mnie półtoraroczna córeczka, nie wahałabym się ani chwili i walczyła o maleństwo pod moim sercem. A jednak takie wahanie we mnie zaistniało. Mój mąż powiedział wtedy: Czym byłaby nasza wiara, jeżeli nie zaufamy Bogu? Ale to nie chodzi o moje życie.

Zagrożone dziecko i mama

Bardzo wiele osób w tamtym czasie zaczęło się za nas modlić, ale ja nie do końca umiałam. Czułam się jakbym żyła w koszmarze i jedyne co mogłam powtarzać to Jego Imię – Jezus. To była moja modlitwa. Wszystko inne było zupełnie ponad moje siły. Lekarze mówili mi, iż powinnam być wdzięczna, iż dostałam szansę, by podjąć decyzję, gdyż jeszcze kilka lat wcześniej nikt by mnie nie pytał o zdanie. Mówili, iż dzieci z moją przypadłością nie przeżywają 2 tygodni w brzuchu, iż moje życie jest zagrożone i żebym naprawdę dobrze wszystko przemyślała. Bo jeżeli zdecyduję się kontynuować ciążę, to konsekwencji, zwłaszcza dla mnie, może być wiele. A zresztą moja macica i tak prawdopodobnie zadusi dziecko.

Dezorientacja

Zupełnie nie wiedziałam co mam zrobić. Z jednej strony kochałam moje dzieciątko i wiedziałam, iż na razie jest zdrowe i nic mu nie jest, więc jak mogę się tak po prostu go pozbyć? A z drugiej, myślałam o mojej córeczce i czy kiedykolwiek jeszcze będę mogła utulić ją do snu, iść na spacer czy spędzić wspólne święta. To był psychicznie naprawdę największy koszmar. Poprosiłam o rozmowę z psychologiem i kapelanem szpitalnym, ale obie rozmowy to była kompletna porażka. Z panią psycholog zupełnie nie nadawałyśmy na tych samych falach. Mówiła, iż czasami trzeba być egoistą i myśleć o sobie, a ja w ogóle nie myślałam o sobie. Myślałam o moich dzieciach i nie wiedziałam które mam wybrać. To pod sercem, które ma tylko mnie, czy to maleństwo, które czeka na mnie w domu, a które nie tak dawno odstawiłam dopiero od piersi. Ksiądz z kolei powtarzał tylko słowo aborcja. Oni chcą Cię zmusić do aborcji? Chcą aborcji? A ja czułam, iż tu nie do końca o to chodzi. Chciałam rozeznać się w tym, co jest lepsze z punktu widzenia moralnego: czy mogę ryzykować moje życie czy nie.

Jednak aborcja?

Na szczęście mój wujek, który jest proboszczem, przywiózł do mnie cudownego księdza Stanisława, który mnie wysłuchał. Powiedział, iż sytuacja, w której się znalazłam, jest po prostu okrutna. Ale Bóg będzie ze mną, bez względu na to, jaką decyzję podejmę. Byłam ogromnie wdzięczna za tę rozmowę, bo na chwilę mnie uspokoiła. Jednak na drugi dzień kolejne złe wyniki badań, kolejne pranie mózgu, kolejne antybiotyki i wizje śmierci mojego dziecka, a przede wszystkim ta samotność na sali szpitalnej, przepłakane godziny, popchnęły mnie do tego, iż w duchu, na kilka godzin podjęłam decyzję, iż jeżeli coś będzie się działo, niech lekarze zakończą ciążę. To było dokładnie w czwartek. Poprosiłam mojego męża o rozmowę i wsparcie w decyzji którą podjęłam. Kiwnął głową i nic nie powiedział. Byłam na niego trochę zła, bo pragnęłam, żeby powiedział, iż nasze dziecko pod moim sercem jest ważne, iż ja jestem ważna dla niego i naszej córeczki, która czeka na mnie w domu. A on milczał. Wiem teraz, iż w duchu się gorąco modlił, bo nie do końca rozumiał i nie akceptował tego, co się dzieje, a przede wszystkim po prostu nie wiedział jak zareagować.

Niespodziewana pomoc zamiast aborcji

Na szczęście tego samego dnia, kilka minut po naszej rozmowie pojawiła się w szpitalu moja przyjaciółka wraz ze znajomym lekarzem ginekologiem. Doktor zapoznał się z moją historią i wynikami badań i powiedział, żebym absolutnie nie popisywała decyzji o zakończeniu ciąży. Że jestem w szpitalu i będą mnie codziennie kontrolować, iż nikt nie pozwoli na to, aby coś mi się stało, a jeżeli mój organizm i organizm mojego dziecka nie da już dłużej rady, natura sama zdecyduje o wszystkim. Wiedział od mojej przyjaciółki, iż jestem osobą wierzącą (sam zresztą również jest wierzący) i iż rozmowa z psychologiem oraz kapelanem szpitalnym zupełnie mi nie pomogła, a wręcz wprowadziła jeszcze większy chaos. Powiedział, żebym zaufała i była po prostu cierpliwa. Zaufałam mu i zdecydowałam, iż kontynuujemy ciążę i niech się dzieje wola Boża.

Nawet ateistka zamówiła Mszę Świętą

Wiele osób się za nas modliło, cała rodzina, przyjaciele oraz zupełnie obcy ludzie, gdy słyszeli o nas, oddawali nas Bogu. Z kościołów katolickich, niekatolickich, z różnych miejsc w Polsce. Koleżanka mojej siostry, zatwardziała ateistka, powiedziała, iż poszła na Mszę Świętą w naszej intencji i prosiła o cud dla nas. I jeżeli Boże jesteś tam, a oni w Ciebie wierzą, uczyń im ten cud. Mój mąż codziennie uczestniczył we Mszy Świętej i przyjmował w naszej intencji Eucharystię. Po kilku dniach, gdy szok we mnie minął, również zaczęłam się gorąco modlić. Przyjmowałam Pana Jezusa, często chodziłam do kaplicy przed Najświętszy Sakrament. Zresztą, gdy odwiedzali mnie najbliżsi, siadaliśmy właśnie w kaplicy i w obecności Boga po prostu byliśmy razem. To była nasza bezpieczna baza. Siadaliśmy na podłodze, moja córeczka wspinała się na mnie i zerkając na Tabernakulum, wszyscy dużo rozmawialiśmy o tym, co jest i co mogłoby się wydarzyć. Często płakaliśmy. Miałam nadzieję, iż Bóg wychwyci z naszych serc i rozmów, czego pragniemy. A ja najbardziej pragnęłam być w domu. Ale niestety, życie tak nie wygląda, iż chcesz i masz. Potrzeba dużo cierpliwości, pokory i siły, a przede wszystkim czasu.

Sprzeczne diagnozy

Pierwsze trzy tygodnie w szpitalu były najgorsze – jednego dnia informacja, iż jest stabilnie, a kolejnego, iż dziecko ma powiększoną wątrobę, złe przepływy pępowinowe i w każdej chwili może zacząć się poród, który będzie jednocześnie poronieniem. Mówiono mi, iż mam skurcze, których nie czułam. Czekałam na najgorsze. Nie miałam siły prosić o cud. Prosiłam o siłę, żeby przetrwać to wszystko. Tuż przed Świętem Przemienienia Pańskiego było z nami naprawdę źle. Bardzo modliłam się do Pana Jezusa, aby uczynił cud na wielkiej petardzie, albo już zabrał moje dzieciątko, żeby tyle nie cierpiało. Każdego dnia była dokładana kolejna zła informacja. Wiele razy wyobrażałam sobie najgorsze. Rozmawiając z moim mężem, mówiłam mu, iż wszystkimi sprawami pogrzebowymi będzie musiał zająć się on, iż ja nie dam rady. Pogodziłam się z tym, iż moje dziecko umrze i wiedziałam, iż będzie przy Bogu, ale tak po ludzku te obrazy bolały okrutnie. Od położnych słyszałam, iż cuda mają różne wymiary i dlatego modliłam się do Boga o opiekę – cokolwiek wobec nas zdecyduje. Naprawdę, wewnętrznie byłam pogodzona z tym, iż stracę mojego synka. Wtedy w duchu, ochrzciłam go chrztem pragnienia, żeby od razu mógł oglądać Pana Boga i dostąpić łaski zbawienia. Jednak nic się nie wydarzyło. Trwaliśmy.

Czekanie

Tak mijały kolejne tygodnie, gdzie złe informacje przeplatały się z namiastką dobrych, ale nic się nie działo. Dla lekarzy to były tylko złe informacje, a dla mnie, iż mam o 2 mm wód więcej, już było dobrą informacją i ogromną nadzieją. Gdy w 24. tygodniu ciąży pojawiły się symptomy porodu, byłam załamana. Modliłam się i prosiłam Boga, aby pozwolił nam walczyć. Boże, przetrwaliśmy 5 tygodni i teraz ma się to wszystko zakończyć? Nie wierzę! No, uczyń ten cud! jeżeli pozwoliłeś nam żyć tyle tygodni, uczyń cud od A do Z i spraw, żeby Maluch urodził się całkowicie zdrowy i w swoim terminie! Ja tu poczekam! Jestem gotowa poczekać do grudnia! Był koniec sierpnia. I po raz kolejny nic się nie wydarzyło. Dalej trwaliśmy.

W 25. tygodniu ciąży (od tego tygodnia ratowane jest życie dziecka) lekarze zdecydowali o amnioinfuzji. Została mi włożona cieniutka rurka do brzucha, dzięki której codziennie dolewano mi 500 ml wód płodowych, a w zasadzie soli fizjologicznej, która miała imitować wody płodowe i dać maluszkowi namiastkę prawidłowego środowiska do rozwoju. Oczywiście dostałam do podpisania decyzję o zabiegu i znowu zostało przedstawione mi wszystko w czarnych kolorach. Nie, iż jest to szansa dla dziecka, żeby miało namiastkę środowiska do rozwoju, tylko iż jest to kolejne zagrożenie dla mnie. Rozumiem, iż lekarze nie mogą podchodzić emocjonalnie i muszą przedstawić wszystkie zagrożenia, ale brakowało mi w tym wszystkim choć trochę empatycznej komunikacji. Trudno. Podpisałam dokumenty
i pełna nadziei myślałam sobie: działamy!

Straszenie diagnozami

Dolewanie wód trwało 7 tygodni. W tym czasie odmówiłam wiele razy nowennę do chyba wszystkich świętych i nie tylko. Do św. Gerarda, do Rozalii Celakówny, do Tadeusza Judy, itd. Ponieważ nie mogłam już chodzić do kaplicy, codziennie oglądałam Mszę Świętą z Jasnej Góry, a Pana Jezusa przyjmowałam duchowo. Modliłam się prawie cały czas, mimo iż słyszałam, iż z dzieckiem jest nie najlepiej. Że nie ma rozwiniętych płuc, iż będzie zdeformowany, iż takie dzieci raczej nie przeżywają po porodzie. Ja jednak dalej modliłam się o cud i siłę dla mnie na to, co Pan Bóg dla mnie przygotował. W zasadzie zwykle modliłam się o tę siłę, bo w ogromny cud jakoś nie mogłam uwierzyć. Żyłam dniem bieżącym i cieszyłam się, iż przetrwaliśmy kolejną dobę. Gdy lekarze powiedzieli mi podczas usg, iż dziecko będzie zdeformowane, nie wytrzymałam i z płaczem zadzwoniłam do mojej siostry. Ile razy można słyszeć tylko złe informacje? Próbuję chwytać się każdej dobrej wiadomości, a jestem non stop sprowadzana na ziemię. Moja siostra powiedziała mi wtedy, iż musimy ufać, iż będzie dobrze, a zresztą mamy XXI wiek. Jest tyle możliwości rehabilitacji i leczenia, iż poradzimy sobie. Niemowlaki są bardzo elastyczne i zlikwidujemy jego deformacje, a zresztą nosa na pupie nie będzie miał, więc czym ja się teraz przejmuję? Najważniejsze, iż żyje i walczy. To mi dało siłę. Siłę dawała mi też moja córeczka, która codziennie chociaż na 30 minut mnie odwiedzała. Siłę dawali mi wszyscy dobrzy ludzie, którzy się za nas modlili.

Narodziny zamiast aborcji

W 30. tygodniu ciąży, w czwartek, a było to 13 października, cały dzień czułam dziwny stres i kołatanie serca. Zupełnie nie mogłam się uspokoić i nie wiedziałam o co chodzi. Wieczorem, zgłosiłam dyżurnej położnej, iż coś jest nie tak. Lecą mi bardziej podkrwawione wody niż zwykle i maluch jakby bardziej się rusza. Nie wiedziałam, czy to tylko moja wyobraźnia i podświadomość, ale naprawdę czułam, iż coś się dzieje. Lekarz mnie zbadał tylko na fotelu (bez USG) i stwierdził, iż wszystko jest w porządku. Że na wszelki wypadek podłączą mnie do ktg, ale nie złego nie widzi. Gdy leżałam podłączona, cały czas trzymałam w ręku różaniec z Fatimy i próbowałam się modlić. Próbowałam, bo zupełnie nie mogłam się skupić. Tętno dziecka spadło kilka razy i lekarz stwierdził, iż dzieje się coś złego i nie ma na co czekać. Jedziemy na cesarskie cięcie. Przez cały czas trwania operacji powtarzałam tylko imię Jezus i Jezu, Ty się tym zajmij. Ufam Tobie. Czułam ogromny spokój. Wiedziałam, iż cokolwiek się wydarzy, Bóg jest przy mnie. Oddałam mu wszystko i zupełnie niczego nie oczekiwałam. Przestałam myśleć, czuć i cała oddałam się Bogu. Siebie i moje dziecko. 13 października o 23:51 na świat przyszedł mój synek i w duchu oddałam jego i cały jego los Matce Bożej Fatimskiej. Gdy wyciągnięto go ze mnie, była cisza i mnóstwo lekarzy wokół. Ta cisza sprawiała, iż jeszcze głośniej w sercu krzyczałam: Jezu, zajmij się tym!

Pierwszy krzyk

I wtedy usłyszałam delikatne zakwilenie mojego synka. To był cud. On żył. Tak bardzo cieszyłam się, iż go chociaż usłyszałam. Nie mogłam go ani zobaczyć, ani przytulić. Natychmiast zabrano go na intensywną terapię noworodków, a mnie na salę poporodową. Po kilku godzinach przyszedł do mnie neonatolog i powiedział, iż dziecko jest w stanie ciężkim, ale jak na środowisko, w którym rozwijał się od 19. tygodnia, jest z nim lepiej niż kiedykolwiek oczekiwano. Tak bardzo nie mogłam doczekać się, kiedy go zobaczę. Możliwość tę dostałam na drugi dzień po południu. Gdy zobaczyłam go po raz pierwszy, poczułam namacalny cud. Jeszcze 11 tygodni temu nikt nie dawał mu szans, a on żył. Jego serduszko biło. Tadeusz, gdyż dostał imię patrona od przypadków beznadziejnych, urodził się bez rozwiniętych płuc. Z tego powodu przez wiele dni podłączony był do respiratora. W drugiej dobie życia wdała się odma płucna i pękło mu lewe płucko, a ja po prostu się modliłam. Żeby Bóg wciąż dawał mi siłę, na to co dla mnie przygotował. Przyjmę wszystko, co dla mnie ma, ale niech trwa przy mnie, bo bez Niego nie dam rady. Poprosiłam, aby ochrzczono Tadzia, gdyż najbliższe doby miały być decydujące. Moja cierpliwość po raz kolejny została wystawiona na próbę i po raz kolejny musieliśmy czekać. Nie mogłam odwiedzać synka tak często, jak chciałam, ale modliłam się za niego w każdej sekundzie. Przetrwał.

Długie leczenie w szpitalu

Mijały dni, a stan Tadeuszka był ciężki, ale stabilny. Po 13 dniach został odłączony od respiratora i po raz pierwszy mogłam go wziąć na ręce i przytulić do serca. Była to najpiękniejsza chwila, w której czułam się jak w bajce. Nie wierzyłam, iż to się dzieje naprawdę. Dziękowałam Bogu za mojego dzielnego Tadzia. Po dwóch tygodniach musiałam opuścić szpital. Zresztą leżałam tam 3 miesiące, więc perspektywa bycia w domu wydawała mi się nierealna i piękna. Nie wiedziałam, jak długo Tadzio zostanie w szpitalu, ale wiedziałam, iż tam mu pomogą i w końcu kiedyś będziemy razem. Po moim wyjściu ze szpitala odwiedzałam go codziennie i jednocześnie chwytałam każdą chwilę z moją córeczką. Mieszkała z moim mężem u moich rodziców podczas mojej nieobecności i była naprawdę dzielna i radosna. Ale gdy wróciłam do domu jej szczęście eksplodowało. Bóg po raz kolejny uczynił dla mnie cud przekazując siłę również mojej córeczce.

Sepsa

Tadzia odwiedzałam czasami na godzinę, a czasami na 5 minut, gdyż „erka” na neonatologii rządzi się swoimi prawami. Zawsze odmawiałam przy nim choć dziesiątkę Różańca, aby Maryja dalej nad nim czuwała. Śpiewałam mu, czytałam bajki i opowiadałam o starszej siostrze, która jest łobuziakiem. Pod koniec listopada w podziękowaniu za dar życia i z prośbą o prawidłowy rozwój były odprawiane Msze Święte w formie nowenny. Siódmego dnia nowenny okazało się, iż Tadzio jest zakażony gronkowcem i wkrada się sepsa. Był to najstraszniejszy dzień. Pamiętam, jak klęczałam wpatrzona w krzyż i ze łzami w oczach prosiłam Jezusa o kolejny cud i zdrowie dla mojego synka. Ja, matka klęcząca pod krzyżem prosiłam o życie umierającego na krzyżu Jezusa. Tej nocy antybiotyk zaczął działać, a Tadeuszek walczył jak nigdy. Po tygodniu od tego wydarzenia opuścił intensywną terapię, ale wciąż wymagał wspomagania tlenem. Raz było z nim lepiej, raz gorzej, ale żył i poza rozwijającymi się płucami, wszystkie organy pracowały prawidłowo.

Zdrowe dziecko

Po stu dniach w szpitalu, Tadzio wyszedł do domu z sondą do karmienia i dodatkowym tlenem. Tlenu w domu potrzebował tylko przez dwa dni. Później jego saturacje wzrosły z 85-87 do 97-98 i tak utrzymują się do dziś. Po dwóch tygodniach nauczył się jeść z butelki i mogliśmy odstawić sondę, a dziś rozszerzamy dietę i Tadzio próbuje już prawie wszystkiego. Jesteśmy pod opieką wielu poradni, ale wszystkie badania wychodzą prawidłowo. Każdy, kto słyszy historię Tadzia i patrzy na niego i jego rozwój, mówi, iż to są dwie różne osoby. Że to cud, iż mimo skrajnego wcześniactwa i ogromnych trudności w okresie prenatalnym Tadzio jest normalnym dzieckiem. Ludzie nie mogą uwierzyć, iż w sytuacji złej diagnozy jest życie zamiast aborcji. Tadzio wymaga fizjoterapii, aby nadgonić rówieśników i jego płuca będą się regenerować jeszcze długo (nawet do 3 lat), ale jest cudownym, pełnym euforii i uśmiechu dzieciakiem, które idzie do przodu. Gdyby nie modlitwa, wparcie i siła otaczających nas cudownych ludzi, nie wiem jakby to wszystko się skończyło. Nie chcę o tym myśleć, bo wierzę, iż ufność Panu, zawierzenie Tadzia Maryi pozwoliło mu żyć, a teraz pozwoli mu żyć w pełnym zdrowiu.

Boża Opatrzność

Dlaczego opisałam tę historię jako miłość Boga do człowieka? Bo oddałam Mu wszystko i naprawdę szczerze nie oczekiwałam zupełnie niczego. Wręcz przeciwnie, spodziewałam się najgorszego. A dostałam wszystko. Dostałam tak potężną siłę i miłość, iż nie jestem w stanie tego opisać. Wiem, iż moja historia kończy się szczęśliwie, ale wiem też, iż gdyby skończyła się inaczej, to również tak bym ją opisała – jako miłość Boga do człowieka. Boga, którego cuda mają różne wymiary. Nasz wymiar kończy za chwilę 8 miesięcy i za każdym razem gdy na niego patrzę, czuję ogromne wsparcie i obecność Boga i po prostu eksplozję wdzięczności i miłości. Jest trudno, bardzo się boję o ryzyko jego obciążeń, ale wiem, iż cokolwiek Bóg dla nas przygotował, będzie w tym przy nas. Zamiast aborcji mam moje dziecko. Wygraliśmy życie.

Dzięki uprzejmości dzielnej mamy tekst przygotowała Aneta Zvarik

Idź do oryginalnego materiału