Zapomniane schronisko przy Głodnej Wodzie

10 miesięcy temu

Głodna Woda, usytuowana niespełna sto metrów poniżej szczytu Babiej Góry, to najwyżej położone źródło w całych Beskidach. Niegdyś stało przy nim schronisko turystyczne. Dziś byłoby perłą w koronie polskich schronisk.

Powstanie schroniska przy Głodnej Wodzie w dużej mierze było pokłosiem waśni, jakie na początku ubiegłego wieku toczyły w Beskidach polskie i niemieckie organizacje turystyczne. Niemiecki Beskidenverein jako pierwszy wytyczał szlaki, budował schroniska, organizował bazy noclegowe w prywatnych domach itp. Działaniom tym przeciwstawiali się działacze Towarzystwa Tatrzańskiego (po odzyskaniu niepodległości przemianowanego na Polskie Towarzystwo Tatrzańskie, PTT), którzy również chcieli ugruntować swoją obecność w Beskidach. Na tym tle doszło do swoistej „wojny na pędzle”, w trakcie której Polacy – zwłaszcza na terenie Beskidu Żywieckiego – zamalowywali oznaczenia szlaków wytyczonych przez Niemców i zastępowali je własnymi oznaczeniami. Bywało, iż dochodziło do rękoczynów.

Po węgierskiej stronie

W sferze zainteresowań turystów zrzeszonych w Beskidenverein była oczywiście też Babia Góra, najwyższy beskidzki wierzchołek i zarazem najwyższa góra w Polsce usytuowana poza Tatrami. Ich celem była budowa na jej zboczach schroniska. Upatrzyli sobie choćby miejsce, gdzie taki obiekt mógłby powstać – polanę na Markowych Szczawinach, na której przecinało się kilka wytyczonych wcześniej szlaków. Polacy postanowili do tego nie dopuścić i przekonali właścicieli górskiej polany, aby nie sprzedawali jej Niemcom. Ostatecznie w 1906 roku Towarzystwo Tatrzańskie wybudowało tam własne schronisko, które – w nowej odsłonie – funkcjonuje do dzisiaj.

Odmowa sprzedaży gruntu przez górali, nie zniechęciła jednak działaczy Beskidenverein. Postanowili oni zbudować schronisko na południowej – wówczas węgierskiej – stronie góry, tuż pod szczytem Diablaka. Działkę wydzierżawił im na 30 lat właściciel Orawskiego Zamku. Prace budowlane ruszyły w 1904 roku. Budynek zaprojektował Wilhelm Schlesinger, działacz Beskidenverein, autor przewodników górskich. W ciągu niespełna dwóch lat na zboczu powstał piętrowy solidny budynek, wykonany z miejscowego piaskowca. Charakterystyczną jego cechą była duża przeszklona weranda, z której roztaczały się zapierające dech widoki na Orawę, Tatry, Fatrę oraz wiele innych pasm górskich. Obiekt swoim wyglądem przypominał wysokogórskie schroniska budowane w Alpach i był doskonale wkomponowany w krajobraz. Inwestycja pochłonęła 22 tysiące koron austriackich. Schronisko oficjalnie oddano do użytku w czerwcu 1905 roku.

Na pietrze budynku urządzono cztery izby sypialne, w których mogło przenocować łącznie 20 osób (jeden z pokoi przeznaczony był wyłącznie dla kobiet). Kuchnia, niewielka jadalnia, sanitariaty oraz pomieszczenia dla obsługi znajdowały się na parterze. Tam też przygotowano dużą zbiorową salę dla gości, w której przenocować mogło na siennikach 30 turystów. Obok głównego budynku powstał też niewielki drewniany domek mieszkalny, a także obora dla dwóch krów i drobiu. Do budynku doprowadzono z pobliskiego źródła wodociąg, a w sąsiedztwie uruchomiono stację meteorologiczną, podówczas najwyżej położoną na terenie Węgier.

Obiekt gwałtownie zaskarbił sobie uznanie górskich wędrowców. Już w pierwszym roku działania odwiedziło go 400 osób, co w ówczesnym czasie było niezłym wynikiem. Atutem było doskonałe usytuowanie. Z Głodnej Wody na szczyt jest kilka minut marszu, więc nie trzeba było budzić się wcześnie, aby dotrzeć tam na niepowtarzalny spektakl wschodu słońca. Ze schroniska korzystali głównie niemieccy turyści, choć pojawiali się też Polacy. Przy czym nie zawsze byli tam mile widziani. Poza tym obiekt Beskidenverein uchodził za drogi w porównaniu ze schroniskami prowadzonymi przez TT, a oficjalnym językiem w nim używanym był niemiecki. Schronisko było czynne nie tylko latem, ale i zimą, bo w tym czasie na Babiej zaczęła się rozwijać turystyka narciarska.

Tragedia narciarzy

W lutym 1935 roku czworo doświadczonych narciarzy (dwie kobiety i dwóch mężczyzn), członków sekcji narciarskiej towarzystwa sportowego „Beskid” z Andrychowa, wybrało się na dłuższą wyprawę w góry. Chcieli tego dnia pokonać na nartach trudną i wymagającą trasę, prowadzącą ze schroniska na Hali Miziowej pod Pilskiem do schroniska przy Głodnej Wodzie. Andrychowianie byli uczestnikami gwiaździstego rajdu grzbietem Beskidów z metą w Rabce. Odcinek z Pilska na Babią Górę był jednym z jego etapów. Z Hali Miziowej narciarze wyruszyli rankiem 14 lutego i pod wieczór dotarli do gajówki usytuowanej w rejonie przełęczy Jałowieckiej. Do pokonania został im jeszcze spory odcinek drogi, na dodatek najtrudniejszy. Mimo iż zbliżała się noc, a pogoda pogarszała, postanowili kontynuować wędrówkę. Nie przekonały ich argumenty gajowego, który proponował, żeby zostali na noc i w dalszą drogę ruszyli o świcie.

Co dokładnie wydarzyło się później, w dużej mierze leży wciąż w sferze domniemań. Najprawdopodobniej cała czwórka dotarła na szczyt Babiej późno w nocy. W górach panowały koszmarne warunki atmosferyczne. Była mgła, wiał silny wiatr, temperatura spadła sporo poniżej zera. Dlaczego – widząc, co się dzieje – nie zmienili planów i nie skierowali się do położonego znacznie niżej schroniska na Markowych Szczawinach? Dotarcie do niego było znacznie mniejszym wyzwaniem niż wspinaczka na szczyt. Najwyraźniej postanowili jednak kontynuować marsz w kierunku Diablaka. Gdy tam dotarli, musieli zmierzyć się z huraganowym wiatrem powodującym zamieć śnieżną oraz gęstą mgłą ograniczającą widoczność do kilku metrów. To najpewniej sprawiło, iż nie odnaleźli drogi do położonego na wyciągnięcie ręki schroniska. Jak się później okazało, dzieliło ich od niego zaledwie kilkanaście metrów.

Jeden z uczestników wyprawy, zjeżdżając w dół zbocza, przejechał tuż obok budynku nie widząc go. Jego zamarznięte zwłoki odnaleziono później kilkanaście metrów poniżej schroniska. Zmarł tam z wyczerpania i zimna. W bezpośrednim sąsiedztwie schroniska odnaleziono również zamarznięte ciała dwóch kobiet. Jak ustalono brnęły w śniegu na piechotę. Ciała czwartego uczestnika wyprawy, zarazem szefa grupy, szukano bardzo długo. Natrafiono na nie dopiero wiosną, kilka kilometrów niżej, w rejonie przysiółka Przywarówka, kilka minut marszu od leśniczówki. Zjeżdżając i brnąc w śniegu cały czas w dół pokonał ogromny dystans i dotarł niemalże do ludzkich siedzib.

Śmierć na stokach Babiej Góry czwórki młodych ludzi odbiła się szerokim echem w całym kraju. Za to, co się stało, obwiniano (poza samymi uczestnikami wyprawy, którym zabrakło rozwagi) głównie dyżurującego tego dnia w schronisku na Babiej syna gospodarza obiektu. Widząc, jaka jest pogoda, nie zapalił w budynku świateł, aby było lepiej widoczne we mgle i śnieżycy. Nie uderzał też w znajdujący się w obiekcie dzwon „przeciwmgłowy”.

Niekompetentni Niemcy

Już wcześniej „niemieckie” schronisko na Babiej było solą w oku polskich działaczy turystycznych. Zwłaszcza, iż od 1922 roku – w wyniku drobnej korekty granicy z Czechosłowacją – obiekt znalazł się na terenie odrodzonej Polski. Tragedia do jakiej doszło – a za którą obwiniano gospodarza obiektu – była jednym z przyczynków do odebrania schroniska Niemcom jako niekompetentnym do prowadzenia działalności w tym terenie. Poza tym w wyniku zmian własnościowych grunt, na którym obiekt stał został przejęty przez Lasy Państwowe. Sprawa trafiła do sądu i ostatecznie w 1937 roku schronisko oficjalnie przejęły Lasy Państwowe. Beskidenverein otrzymał w zamian odszkodowanie w wysokości ówczesnych 150 tysięcy złotych. Do wybuchu wojny obiekt prowadziła spółdzielnia „Leśnik” ze Lwowa i funkcjonował on w tym czasie jako schronisko turystyczne „Leśnik”.

Jak wspominają kroniki, 1 września budynek został ostrzelany przez samolot Luftwaffe. W czasie okupacji ta część polskiej Orawy została włączona do nowo powstałego, marionetkowego państwa słowackiego. Schroniskiem zarządzał Klub Słowackich Turystów i Narciarzy. Jednak ze względu na mały ruch turystyczny od 1943 schronisko w praktyce nie funkcjonowało. Po wojnie przez pewien czas stacjonowali w nim czerwonoarmiści. Gdy opuścili budynek, został on rozkradziony przez okolicznych mieszkańców.

Formalnie schronisko przejęło wtedy Polskie Towarzystwo Turystyczne, które postanowiło go odbudować i ponownie uruchomić. Prowadzono już choćby prace remontowe, ale gdy były już mocno zaawansowane, w 1949 roku budynek spłonął w niejasnych do dziś okolicznościach. Jego mury rozebrano dopiero jesienią 1979 roku.
W międzyczasie pojawiły się próby odbudowania obiektu. O jednej z nich przed laty pisała „Kronika”. Obok artykułu zamieszczono choćby wizualizację, jak nowe schronisko miałoby wyglądać. Zadania jego odbudowy chciał się podjęć krakowski oddział PTTK. Projekt nowego budynku w stylu orawskim przygotował bezinteresownie krakowski architekt, zapalony turysta, członek PTTK. Były choćby pieniądze na realizację tej inwestycji. Niestety nie udało się jej przeprowadzić. Nie zgodziła się dyrekcja Babiogórskiego Parku Narodowego, tłumacząc to ochroną przyrody (w 1954 roku obszar Babiej Góry ustanowiono parkiem narodowym, a teren gdzie stało dawne schronisko Beskidenverein objęto ścisła ochroną). Nie pomogły apele i naciski środowiska turystycznego. Schroniska nie udało się odbudować.

Turyści maszerujący niebieskim szlakiem z Przywarówki na Diablak mogą jeszcze zobaczyć resztki fundamentów dawnego budynku. Jednak i one powoli znikają z babiogórskiego pejzażu. Z roku na rok stają się coraz mniej widoczne. Przyroda bezlitośnie rozprawia się tym, co jeszcze pozostało. Nieco poniżej ruin, tuż przy szlaku, stoi krzyż upamiętniający ofiary tragedii z 1935 roku.

Idź do oryginalnego materiału