Czas sam na sam z dzieckiem jest ważny. Jedni biorą wtedy dziecko do kina, inni na lody lub spacer. Agnieszka zabrała swoją córkę na 450-kilometrową wycieczkę rowerową. I może nie byłoby w tym nic ekscytującego, gdyby nie fakt, że… jej córka ma dziesięć lat.
Niech ten materiał z sierpniowego numeru GMP będzie zwieńczeniem wakacyjnego czasu w naszych łamach.
Agnieszka Prałat – Matkowska jest mamą dwóch córek: 10-letniej Zosi i 8-letniej Asi. Jest też od niemal zawsze zagorzałą fanką dwóch kółek. – Gdy pojawiły się dziewczyny, to tego roweru w moim życiu zrobiło się dużo mniej – opowiada Agnieszka. – Zosia, jako starsza siostra, była, jak to zwykle w rodzeństwie bywa, zawsze tą szybszą, pierwszą, bardziej do przodu. Kiedy Asia jeździła w wózku, ona jeździła na biegówce. Gdy Zosia zaczęła jeździć na rowerze, Asia musiała jeździć w foteliku. Teraz mamy moment, gdy dziewczyny niekoniecznie chcą razem jeździć, bo z racji różnicy wieku i wzrostu wolniejsze tempo siostry Zosię nieco uwiera, a Asię szybsza siostra drażni – śmieje się Aga.
Stąd pojawił się w głowie mamy pomysł: trzeba próbować jeździć osobno. W ubiegłym roku Agnieszka z Zosią wykorzystały długi weekend, by pokonać trasę z Kołobrzegu do Ustki. – Chciałyśmy jechać dalej, ale nie było ani czasu, ani połączeń kolejowych, więc trasa zakończyła się szybko. Zbyt szybko, był niedosyt – przyznaje Aga. – Tegoroczny wyjazd wypadł nam nagle: Asia podjęła decyzję, iż jednak chce jechać na kolonię z koleżanką, tym samym my z Zosią miałyśmy tydzień zostać razem – dodaje. Skąd u niespełna dziesięciolatki pomysł, by jechać ze Świnoujścia na Hel? – To trochę też moje marzenie, jeszcze ze studiów. Nie było wtedy jednak okazji, możliwości i pomysł upadł. Kiedyś rzuciłam przy Zosi, iż przez całe wybrzeże ciągnie się droga dla rowerów. Podłapała. Zamarzyła. I się udało – z uśmiechem kwituje Agnieszka.
W ramach przygotowania Aga dołączyła do grupy na Facebook’u, łączącej rowerzystów pokonujących trasę R10. To był strzał w dziesiątkę i prawdziwa kopalnia wiedzy: gdzie nocować, jak jechać, na co uważać. Tam też doradzono, żeby zabrać śpiwory, bo w okresie może być problem z noclegiem. – Mąż nas zawiózł do Świnoujścia w niedzielę i o 15:30 ruszyłyśmy w trasę. W pierwszym dniu udało nam się zrobić niemal 70 km. Miałyśmy zarezerwowane miejsce w schronisku w Pobierowie – mówi Aga. Dziewczyny nie miały już dalej jechać same – we wtorek w Kołobrzegu miała do nich dołączyć Magda Burdajewicz z córką Hanią, też dziesięciolatką. Drugi dzień już jechały spokojniej, bo miały załatwiony nocleg w Grzybowie, do którego miały tylko 43 km do pokonania. – I jadłyśmy pączki na plaży na śniadanie! – dodaje Zosia, która przysłuchuje się od początku naszej rozmowie.
Start wyprawy z granicy polsko-niemieckiej.
Magda i Hania miały dołączyć około południa w Kołobrzegu i ustaliły, iż zrobią tego dnia razem 80 kilometrów, rezerwując nocleg już dla czwórki w Darłowie. – To był moment, iż zwątpiłam. Nie w Zosię, a w siebie. Gdy uświadomiłam sobie, iż przecież my z Grzybowa mamy jeszcze ponad 10 km do Kołobrzegu, poczułam lęk: mamy do pokonania ponad 90 kilometrów. Czy nie przesadziłam? Ale udało się: najpierw Zosia miała rozmowę z siostrą przez telefon, później lizaki, lody, huśtawka na trasie. Później zaczęła nas gonić burza, więc dziewczyny śmigały bez zająknięcia. Mimo pokonanej trasy dziewczyny wieczorem wciąż miały siły i energię. Nie wiem skąd – przyznaje Agnieszka.
Kolejny dzień to odcinek Darłowo – Rowy. Następny: z Rowów do Łeby przez Kluki i Izbicę. – Odcinek w Klukach był bardzo interesujący – śmieje się Aga. – Kończy się droga rowerowa i są dwie opcje: jedziesz na około szosą, albo wybierasz opcję przez park i jedziesz bagnami przez trzy kilometry. Wiadomo, iż wybrałyśmy opcję z bagnami! Niesamowita sprawa, jedziesz mostkami, co jest nieco ryzykowne, bo gdybyś straciła równowagę, lądujesz w bagnie. Nie jest to trasa polecana po kilkudniowych deszczach. I jak się okazało, mało wygodna dla roweru wyposażonego w dość mocno wypełnione sakwy – przyznaje. Udało się dojechać do Łeby bez większych strat. Jak Łeba, to i wydmy: trzeba było zobaczyć. Kolejne 10 km w jedną stronę, też rowerem, ale co to dla nich! Dziewczyny zachwyciły się widokami.
Kolejny etap z Łeby do Jastrzębiej Góry okazał się jednak trudniejszy, niż się wydawało. Nie z powodu trudnych warunków drogowych czy zmęczenia, a… fatalnego oznaczenia trasy. Udało im się nie zaginąć w lesie i dojechać do miasta docelowego. Hania, córka Magdy, stwierdziła jednak, iż na Hel nie chce już jechać. – Czy Zosi opadły też chęci? Absolutnie! Cel miała jasny: przejechać całe wybrzeże, nie było innej opcji. Wspólnie więc dojechałyśmy do Władysławowa, gdzie się pożegnałyśmy. One w pociąg do Trójmiasta, a my dalej, na koniec cypla – śmieje się Agnieszka.
Zosia z Hanią na pierwszym planie, w tle Magda, współtowarzyszka w podróży.
Hel Zosię absolutnie zachwycił. A może to po prostu euforia z osiągniętego celu? 450 kilometrów pokonane w tydzień to w końcu imponujący wynik. Agnieszka kontynuuje jednak opowieść: – Cel zrealizowany. Pytam Zosi: co dalej? Płyniemy promem, albo wracamy do Władysławowa pociągiem, skąd odbierze nas tata. Myślałam, iż na spokojnie dostanę bilet na pociąg, na dowolną godzinę. Okazało się, iż nie ma żadnego miejsca z rowerem na kolejne trzy dni. Zosia stwierdziła: nie ma problemu, jedziemy rowerami!
– Zośka jest dla mnie wzorem i niesamowitym przykładem, iż jeżeli chcesz, możesz osiągnąć więcej, niż ci się wydaje – mówi Aga, już bez obecności Zosi obok. – Od półtora roku chodzi na wspinaczkę, gdzie musiała zmierzyć się z lękiem wysokości. Zosia stwierdziła, iż jej marzeniem jest pojechać na obóz wspinaczkowy i wchodzić na prawdziwe skałki. Spełniła to marzenie tuż przed wyjazdem na rowerową wyprawę, czyli w dwa tygodnie załatwiła swoje dwa wielkie pragnienia – mówi Aga z nieukrywaną dumą i wzruszeniem. – Nie było ani chwili, żeby mi powiedziała po drodze: nie, nie chcę jechać, zmęczona jestem, nie jedziemy dalej. Obrała cel i uparcie do niego dążyła.
Co warto podkreślić dla wszystkich, którzy też myślą o pokonaniu trasy R10, ale trochę się boją: to droga bardzo urozmaicona, ze sporym ruchem pieszym i rowerowym. Na trasie spotkać można wielu wspaniałych ludzi. – Jak odpoczywałam po zdobyciu górki, to facet się zatrzymał i zapytał, czy wszystko u mnie dobrze. To nie jedyny przypadek troski. Większość jedzie z zachodu na wschód i to jest o tyle fajnie, iż potrafiliśmy mijać się z tymi samymi osobami kilkukrotnie i wzajemnie się dopingować. To ważne, szczególnie, gdy jedzie się samemu – wyjaśnia Aga.
Piękne widoki po drodze dodawały sił. Tu Jezioro Gardno.
Moja rozmówczyni przyznaje, iż sama bakcyla do rowerowych wypraw zaczerpnęła ze swojego dzieciństwa. – Mój tata robił z nami długie wyprawy, jeździliśmy dużo z rodzicami, choć raczej nie tak daleko. Ale pamiętam, jak jechałam na swoim małym rowerku, a tata mnie pchał za plecy, żeby trochę wspomóc w jeździe – śmieje się Aga. – Z dziewczynami też stawiamy na sport: chodzimy po górach, 20 km to nie problem na trekkingu. Już mnie niejeden rodzic zapytał: jak to zrobić, żeby moje dziecko też tak chciało i dawało radę? Myślę, iż musisz na pierwszym etapie zagryźć zęby, kiedy dziecko pozostało na małym rowerku z małymi kółeczkami. Dać dziecku szansę. Pierwsze wyprawy nie będą ani spektakularne, ani szybkie, ani długie. Nieraz się zmęczysz, trzeba będzie się zatrzymać, przerwać, zrobić piknik, wyciągnąć muszkę z oka. Jak się oczekuje od razu wyniku, to dziecko gwałtownie się zniechęci. Niestety, trzeba trochę poluzować oczekiwania i zaakceptować pewne niedogodności, a myślę, iż z czasem to się odwróci – przyznaje Agnieszka. – Myślę też, iż wiele dzieci w wieku Zosi dałoby radę pokonać taką trasę, ale nikt nie daje im szansy, by spróbować przekroczyć swoje granice.
Asia, która kręci się wokół nas od czasu do czasu mówi, iż chyba też by chciała spróbować. – Teraz Zosia pojedzie na obóz zuchowy. Myślę, iż zabiorę na kilka dni Asię. Na trochę krótszą trasę.
————————————-
Jak postanowiły, tak zrobiły.
Pomiędzy naszą rozmową a publikacją tego materiału w sierpniowym wydaniu GMP Agnieszka z Asią, ośmioletnią córką, wyruszyły nad morze. Plan był prosty: jadą do Międzyzdrojów i stamtąd na spokojnie przemieszczają się rowerami do Kołobrzegu, gdzie akurat był dziadek Asi. Ta jednak stwierdziła, iż chce zobaczyć wydmy.
W niedzielę zobaczyły więc wydmy w Łebie, dobrze zjadły, wypoczęły, by w poniedziałek wyruszyć przez piachy, trawy i bagna, w deszczu do Rowów: 46 km.
Wtorek: Rowy – Łącko, 43 km: deszcz, powalone drzewa, wiatr, górki.
Środa: Łącko – Dąbki, 36 km: mżawka, plaża, park linowy.
Czwartek: Dębki – Mielno, 35 km: ulewa, dużo przystanków, ale powoli do celu.
Piątek: Mielno – Kołobrzeg, 39 km: na spokojnie, kąpiel w morzu i spotkanie z dziadkiem.
Suma: 200 kilometrów. I “połknięte” na postojach 4 książki, bo dla młodszej cyklistki czytanie to idealny sposób na relaks.
Jak zapewnia Agnieszka, plany na przyszły rok już się kształtują. Grzesiek, mąż Agnieszki, też powoli przekonuje się do podjęcia wyzwania wspólnej, rodzinnej wyprawy.
Młodsza siostra, Asia, też zamarzyła o nadmorskiej wyprawie, w którą wyruszyła z mamą już tydzień po ich powrocie. Pokonały razem 200 kilometrów.