Lider Iron Maiden, Steve Harris będąc w wieku nastoletnim, zapowiadał się na całkiem niezłego piłkarza. Uczęszczając do szkółki West Ham United, pretendował do miana przyszłej gwiazdy Premier League. Niestety (dla świata futbolu), młodego Steve’a bardziej niż kopanie piłki, zafascynowała muzyka rockowa. Harris pod koniec 1975 roku założył grupę Iron Maiden, z którą odniósł pasmo oszałamiających sukcesów, tworząc jeden z najbardziej ikonicznych zespołów-instytucji w historii rock’n’rolla. Prawie 50 lat od tamtych zdarzeń, brytyjski muzyk powrócił na łono West Ham, aby spełnić jeszcze jedno swoje marzenie – zagrać koncert na stadionie ukochanego klubu, który przez te wszystkie lata wciąż nosił w sercu.
Powiedzmy to sobie jasno: koncert celebrujący 50-lecie Iron Maiden, zorganizowany na stadionie West Ham United, dla wszystkich, szanującego się fana “Żelaznej Dziewicy” to tzw “jazda obowiązkowa”. Gig został wyprzedany w kilka godzin od oficjalnego otwarcia sprzedaży, a na fanowskich grupach, jeszcze przez długie miesiące co chwilę pojawiały się pełne nadziei wpisy fanatyków, szukających opcji zakupu biletów z drugiej ręki.
Wraz ze swoim niestrudzonym kompanem, Flavio, wylądowałem na Luton około godziny 12 miejscowego czasu. O dziwo, w sobotni poranek obyło się bez żadnych opóźnień – samolot wystartował z płyty lubelskiego lotniska planowo, a w Wielkiej Brytanii pojawił się choćby przed czasem. Równie gwałtownie udało się dostać do Stratford, czyli dzielnicy która miała być główną przestrzenią sobotniego szaleństwa. To właśnie tutaj, pół wieku temu, młodzi, długowłosi muzycy zbierali swoje pierwsze, muzyczne doświadczenia. Z miejsca w którym się zatrzymałem, blisko było do wielu legendarnych lokalizacji: domu babci Steve’a Harrisa, w którego kuchni Iron Maiden grało pierwsze próby. Do kościelnego magazynku, do którego piątka muzyków przeniosła się w trochę dalszej fazie swojej działalności. W końcu do pubu “Cart & Horses”, w którym to Ironi dawali swoje pierwsze koncerty.
Knajpa przy Maryland Point 15 to w ogóle interesujące miejsce, do dziś istniejące i wciąż celebrujące swą legendę. w tej chwili to coś na kształt pubu-muzeum – miejsce gdzie można napić się piwa, ale też podziwiać zatrważającą wręcz ilość pamiątek związanych z kultem Iron Maiden. Od wycinków z gazet, poprzez archiwalne fotografie, aż po koszulki, płyty czy gitarowe kostki i perkusyjne pałeczki, nierzadko opatrzone podpisem obecnych i byłych członków zespołu. “Cart & Horses” w sobotę przeżywało istne oblężenie – pub nie jest zbyt duży, dlatego aby wejść do niego i uraczyć się symbolicznym napitkiem, trzeba było ustawić się w dość pokaźną kolejkę. O powadze sytuacji świadczyła obecność Policji, która była zmuszona kontrolować ruch uliczny w okolicy C&H.
Z kolejki wyciągnął nas stary znajomy – David Smith, lider Gypsy’s Kiss, formacji którą założył na spółkę ze Steve’m Harrisem w 1973 roku, a która koncertowała w Radiu Lublin dwukrotnie, w 2022 i 2023 roku. Chwilę później, dołączają do nas uśmiechnięty od ucha do ucha Terry Rance i wielkoludzkiej postury Terry Wapram – odpowiednio pierwszy gitarzysta w historii Iron Maiden oraz członek składu “Dziewicy” z 1977 roku. Po zwyczajowej wymianie uprzejmości i luźnych pogawędkach, zapada decyzja: ruszamy na stadion! David bierze na siebie rolę kierownika wycieczki – to w końcu, tak jak Steve, zapalony fanatyk West Ham, znający każdy, najmniejszy zakątek London Stadium. Idąc ciasnymi uliczkami Stratford, chłoniemy atmosferę, nie tylko koncertu, ale miejsca, które działa na wyobraźnie. To w końcu tymi uliczkami, z gitarami na plecach i wzmacniaczami w rękach, włóczyli się członkowie Iron Maiden na początku swojej kariery, To te uliczki i charakterystyczne zabudowania posłużyły za kanwę do okładek płyt i singli z pierwszych lat działalności grupy.
Kiedy docieramy pod London Stadium, okolica jest już totalnie opanowana przez fanów zespołu. Dziś rządzą dwa uniformy – czarne koszulki z podobizną Eddiego, maskotki Maidenów, oraz bordowo-błękitne barwy West Hamu. Na scenie gra już pierwszy band tego wieczoru, modern-metalowy The Raven Age. Wbrew niektórym opiniom, uważam iż to świetny band, który z roku na rok jest coraz lepszy w tym co robi. Ich propozycja być może niekoniecznie trafia do zatwardziałych “oldschoolowców” – riffy są ciężkie, gitary niskostrojne, a perkusja kuta na “dwa kopyta”, ale wokalista, Matt James, śpiewa czysto i melodyjnie, z przyjemną chrypą. Grupą dowodzi George Harris – nazwisko nie przypadkowe, bo gitarzysta to syn słynnego ‘Arry’ego. Na całe szczęście, George i spółka mają coś więcej niż plecy wpływowego taty. Dają naprawdę dobry koncert, widać występ na tak olbrzymim stadionie jest dla nich dużym przeżyciem. Drugim bandem na scenie jest Halestorm, który już tak dobrego wrażenia nie robi, choć ma przy barierkach swoich zwolenników. Ich muza to próba wypośrodkowania mainstreamowego metalu z klimatami post-nightwish. Brzmi to całkiem nieźle, choć nie mogę się oprzeć wrażeniu, iż jest to bardziej produkt, nastawiony na show i widowiskowość, niżeli faktyczny band, zakorzeniony w rockowej tradycji. Na pewno ich obecność nieco “zgrzyta” w kontekście dzisiejszego line-upu.
Równo o 20:20, przy zachodzącym słońcu, z głośników rozbrzmiewają pierwsze dźwięki “Doctor, Doctor” grupy UFO – ulubionego zespołu Steve’a Harrisa. Ryk 75,000 gardeł jest oszałamiający. Oni wszyscy dobrze wiedzą, iż za chwilę na scenę wkroczy sześciu wspaniałych i da niezapomniany show. Dzieje się tak kilka momentów później, kiedy po puszczonym z taśmy “Ides Of March”, perkusyjne intro zagrane przez nowego na pokładzie Simona Dawsona otwiera wrota dla Steve’a Harrisa, Dave’a Murraya, Adriana Smitha, Janicka Gersa i Bruce’a Dickinsona. Panowie z brytyjską dystynkcją grają “Murders In The Rue Morgue”, nieco zapomniany utwór z płyty “Killers” z 1981 roku. Pierwsza część seta jest takim właśnie ukłonem w stronę Ironowej prehistorii – zarówno “Murders…” jak i następujące po nim “Wrathchild”, “Killers” i “Phantom of the Opera” to numery które rodziły się równolegle z pierwszymi sukcesami grupy. To co rzuca się w oczy w tych pierwszych momentach, to świetna dyspozycja wokalisty Dickinsona oraz mocarne brzmienie bębnów Dawsona. Simon nie miał łatwej misji, bo oto po 42 latach, zastąpił na stanowisku perkusisty legendarnego Nicko McBraina. Jednak Dawson i jego charakterystyczny groove bardzo pasują do muzyki Maiden. Urodzony w Suffolk “garowy” gra mniej technicznie, z mniejszą liczbą ozdobników. Ma za to bardzo naturalny feeling, który przywodzi na myśl wyczyny nieodżałowanego Clive’a Burra – bębniarza, który nagrał z Maiden pierwsze trzy płyty studyjne i wciąż jest bardzo ciepło wspominany przez fanów. Simon odrobił lekcje i z gracją napędza Maidenową machinę.
Obecność Dawsona za bębnami to nie jedyna zmiana na tej trasie. Totalnej rewolcie uległa oprawa wizualna show – zamiast teatralnych kotar i masy scenicznych dekoracji, mamy teraz olbrzymie ekrany led, które wyświetlają animacje i sceny dopasowane do danych utworów. Szczerze przyznam iż co do tej zmiany mam mieszane uczucia – niektóre z animacji czy scenerii mają swój urok, tak jak “uliczne” tło do “Killers” czy “Murders…” czy kosmiczno-cybernetyczna stacja w “Wasted Years”. Nie do końca natomiast jestem fanem animowanych wideo do “Rime of the Ancient Mariner” czy aż nazbyt cyfrowego “Powerslave” – wydaje mi się iż technologia wzięła w tym przypadku górę nad rozsądkiem. To samo dzieje się podczas bisów, kiedy sceny walk powietrznych w “Aces High” może i miały być efektowne, ale w gruncie rzeczy przypominają pracę zaliczeniową z podstaw animacji. Największym rozczarowaniem związanym z e-scenografią jest jednak finałowa postać Eddiego. Dotychczas, podczas wykonywania finałowego utworu, czyli “Iron Maiden”, potężne straszydło wyskakiwało zza pleców perkusisty, zwykle w formie gigantycznej, nadmuchiwanej kukły. Tym razem ogromnych rozmiarów Eddie pojawił się na ekranie, i choć złowieszczo spoglądał na rozentuzjazmowany tłum, nie miało to już swojego efektu “wow”. Szczęśliwie dwie inne inkarnacje Eddiego pozostały bez zmian – podczas “Killers” sympatyczny zombiak wszedł na scenę przyodziany w ramoneskę i koszulkę West Hamu, a wraz z pierwszymi dźwiękami flagowego “The Trooper” pan Edward paradował już w stroju kawalerzysty. Tego motywu nie zastąpi żaden ekran (obym się nie mylił).
Zmiana charakteru scenografii, choć osobliwa, nie przysłoniła jednak odbioru tego, co w zasadzie w Iron Maiden najważniejsze – muzyki. Grupa zagrała bardzo porządny koncert, a sceneria stadionu i ekstatyczny gwar 75-tysięcznego tłumu, tylko napędzały muzyków, którzy raz po raz raczyli publiczność szczerymi uśmiechami. Najbardziej przejęty całą sytuacją zdawał się być Harris, który na sam koniec występu, przywdział koszulkę meczową “Młotów”. Nie ma się co dziwić – facet spełniał właśnie swoje wielkie marzenie o którym opowiadał w wywiadach od dawna. Co prawda London Stadium to nie to samo co zrównany z ziemią kilka lat wstecz Upton Park, ale temat pod tytułem “Iron Maiden na stadionie West Hamu” tak czy inaczej można uznać za odhaczony.
Wspomniany “Wasted Years”, klasyk z wydanego w 1986 roku albumu “Somewhere In Time” zamknął koncert. Po zwyczajowych pożegnaniach i dystrybucji pamiątkowych fantów scenicznych, szóstka muzyków zeszła ze sceny. Można w tym miejscu zastanowić się głośno, czy tak ikoniczny występ nie powinien zyskać jakiegoś, delikatnego choćby, bonusu, w postaci dodatkowego utworu czy partycypacji byłych muzyków. Ale Maiden to Maiden, zespół który nigdy nie ulegał presji ani nigdy nie zrobił czegokolwiek bo “tak powinno się robić”. Bezkompromisowość i charakter pozostają w tym przypadku niezmienne od lat, i choć bywa to kontrowersyjne, jest to znak rozpoznawczy ekipy z East Endu. Zresztą, sądząc po pokoncertowych komentarzach, fani i tak byli wniebowzięci.
Po koncercie pozostający w ekstazie tłum na dobre paraliżuje nocny ruch na Stratford. Wielu z fanów udaje się na pobliski dworzec, który pęka w szwach. Inni przemierzają ulice pieszo, co wymaga interwencji służb porządkowych oraz wymusza kierowanie płynnością ruchu. Wraz z moim kompanem po kilku dłuższych chwilach docieramy z powrotem do… “Cart & Horses”. W pubie planowane jest pokoncertowe afterparty, które uświetnić ma występ Gypsy’s Kiss. Wpadamy do pubu, kiedy David Smith z kolegami zaczynają już grać utwór “Traveller”. Co ciekawe, w połowie seta na scenie pojawiają się Terry i Terry aby wspólnie zagrać 3 numery z czasów kiedy sami byli w Iron Maiden. W secie pojawiają się “Prowler”, “Wrathchild” i “Running Free”, ale zagrane są w bardzo niezobowiązujących wersjach – słychać iż panowie raczej nie ogrywali ich zbyt intensywnie w sali prób. Fanom to jednak nie przeszkadza – internacjonalna mieszanka z różnych zakątków świata z entuzjazmem przyjmuje niespodziankę i odśpiewuje każdy utwór, linijka po linijce, nierzadko robiąc to lepiej niż stojący za mikrofonem David. Całe szczęście, iż pozostały set Gypsy’s Kiss jest już znacznie bardziej solidny – grupa prezentuje nam porywające wersje numerów z debiutanckiego albumu, kilka kawałków z nadchodzącej płyty “Piece by Piece” oraz dwa numery z dalekiej przeszłości, z czasów, kiedy w składzie był jeszcze Steve Harris. Co ciekawe, w pubie spotykam Michała, fana z Polski, który za dwa dni, w Glasgow, będzie zaliczał swój setny koncert Ironów. Facet od 2018 roku przemierza za zespołem cały świat, wizytując nie tylko w Europejskich stolicach, ale mając na swoim koncie również koncerty w Japonii, USA czy Ameryce Południowej. To się nazywa poświęcenie dla sprawy!
Kilka minut przed 2 w nocy jest już po wszystkim. Kiedy wychodzimy z “Cart & Horses”, wewnątrz pozostaje wciąż jeszcze cała masa fanów, którzy chłodzą się sygnowanym przez Iron Maiden “Trooperem” chóralnie odśpiewując kolejne hity zespołu.
“Iron Maiden dopadnie Cię, gdziekolwiek byś nie był” – wykrzykiwał do fanów Bruce Dickinson w finałowej części ikonicznego utworu. To nieprawdopodobne, iż te słowa, buńczucznie napisane przez nastoletniego Steve’a Harrisa około 50 lat temu, stały się tak znamienne. Przemierzając drogę z pubu na stadion, widziałem flagi Kolumbii, USA, Niemiec, Chile, Brazylii, Kanady, Finlandii, Szwecji, Francji, Salwadoru czy Serbii. Ci wszyscy ludzie przyjechali tu właśnie dlatego, iż gdzieś, kiedyś, dopadła ich “Żelazna Dziewica” – w zaciszu domowego gramofonu, na prywatce u znajomych, u kolegi czy koleżanki, w sklepie muzycznym czy antykwariacie. Harris z kolegami zbudowali “pomnik, trwalszy niż ze spiżu” i nie mam wątpliwości, iż takimi koncertami jak ten na London Stadium, tylko wzmacniają jego konstrukcję.
UP THE IRONS!
Tekst i zdjęcia: Marcin Puszka
Specjalne podziękowania dla Davida Smitha oraz Flavio Rojasa.