Rozmowa z Leszkiem Chalimoniukiem AKA Les Chalimon, założycielem i liderem NY Blues Rockets.

Kiedy zainteresowałeś się muzyką?
To był przełom lat 60. i 70. Wtedy pojawiło się wiele muzyki z Wysp Brytyjskich, mówiono nawet, iż nastąpiła inwazja muzyki anglosaskiej. Dla nas młodych ludzi z Polski jedynym praktycznie źródłem, gdzie można było posłuchać muzyki z Zachodu było radio Luxemburg. Potem w moim rodzinnym Wrocławiu na rynku, jeden gość imieniem Ryszard, prowadził taką niewielką firmę, która wytwarzała bardzo popularne wtedy pocztówki dźwiękowe. Nie wiem skąd brał oryginały, ale na pocztówkach można było znaleźć utwory zespołów The Rolling Stones, The Animals, The Yardbirds. Układał wszystko według notowań angielskiej listy przebojów. Nałogowo je kupowałem. Zresztą nie tylko ja. Właśnie tak zainteresowałem się muzyką.
A dlaczego perkusja?
Zadecydował przypadek. W pobliżu miejsca, gdzie mieszkałem, kręcił się kolejny facet, niejaki Jurek, który widziałem, iż miał pałeczki perkusyjne, co mnie jako młodego chłopaka bardzo zaintrygowało. Zawarliśmy znajomość i poprosiłem go, żeby mi takie pałeczki załatwił. To był bardzo zdolny perkusista, który miał szansę grać choćby w popularnym w latach 60. wrocławskim zespole bigbitowym Nastolatki. Kiedy dostałem swoje pałeczki, to zacząłem podpatrywać Jurka starając się jednocześnie kopiować to co słyszałem na zakupionych pocztówkach dźwiękowych. Oczywiście nie miałem wtedy prawdziwego instrumentu, gdyż takie były wtedy praktycznie tylko w domach kultury. Raz czy dwa w tygodniu można było się tam dostać i na nich zagrać. Pamiętam, iż jak pierwszy raz usiadłem za prawdziwym zestawem perkusyjnym, to się załamałem, bo do tej pory to uderzałem jedynie w tapczan, a tutaj pałki zupełnie inaczej się odbijały. Jednak zawziąłem się, dużo ćwiczyłem i z czasem grałem coraz lepiej. W końcu zawiązaliśmy z kumplami zespół, gdzie graliśmy dość proste covery, takie jak You Really Got Me The Kinks czy też Satisfaction The Rolling Stones. Zacząłem jednocześnie kompletować swój własny zestaw perkusyjny. Zacząłem od werbla filmy Polmuz, później był kocioł, a w końcu kolega przywiózł mi z sąsiedniego DDR bęben basowy. W tym czasie Jacek Krzaklewski, znany po latach jako gitarzysta Perfektu, a wtedy na początku lat 70. perkusista zespołu bardzo już Pakt, wyjeżdżał na dłużej do Australii. Ja już byłem coraz bardziej znany w środowisku wrocławskich muzyków Jacek i zaproponował mnie na swoje miejsce. Pakt grał muzykę pop, ale też wiele bluesa i rocka. Byłem z nimi przez prawie dwa lata. Ponieważ była to już profesjonalna kapela to zacząłem wreszcie zarabiać jakieś pieniądze i mogłem też poczynić dalsze inwestycje sprzętowe. Takie były początki mojego zawodowego grania.
Dość gwałtownie poszedłeś też na swoje i założyłeś swój pierwszy zespół…
Tak. Kończąc przygodę z zespołem Pakt razem z zaprzyjaźnionym gitarzystą Januszem Konefałem założyliśmy Muzyczną Spółkę Akcyjną 1111, w uproszczeniu MSA Grupa 1111, z którą w 1975 wygraliśmy III Młodzieżowy Festiwal Muzyczny w Katowicach, gdzie jurorami byli wtedy między innymi Czesław Niemien i Andrzej Zieliński ze Skaldów. Pokonaliśmy wtedy w eliminacjach i samym finale ponad tysiąc zespołów z całej Polski, a ja dostałem nagrodę jako najlepszy perkusista festiwalu.
Jesteś muzycznym samoukiem?
Można tak powiedzieć, gdyż żadnej szkoły muzycznej w Polsce nie skończyłem. Natomiast jedną z nagród jaką otrzymaliśmy podczas wspomnianego festiwalu był udział w warsztatach muzycznych, gdzie nauczycielami byli naprawdę wspaniali muzycy. Jednym z nich był Joe Nay, znakomity niemiecki perkusista jazzowy, który grał w Nowym Jorku w latach 60., czy też Czesiu Bartkowski, znany ze współpracy chociażby z Tomaszem Stańko, Zbigniewem Namysłowskim czy Michałem Urbaniakiem. Grono pedagogów uzupełniał Janusz Stefański grający między innymi w Tomasz Stańko Quintet. Nauka tam była bardzo intensywna i wiele na tym skorzystałem zwłaszcza od Czesława Bartkowskiego, który poruszał się w wielu stylach. jeżeli chodzi o dalszą edukację to będąc jeszcze w Polsce uczyłem się z książek, a później po przyjeździe do Nowego Jorku chodziłem do Drummers Collective School, gdzie lekcje dawał mi między innymi Lenny White, jeden z najlepszych perkusistów amerykańskich jazzowych znany z gry w zespole Chicka Corei. To tyle jeżeli chodzi o moją edukację muzyczną. Reszta to była już nauka przez praktykę.
Nie od razu zwróciłeś się ku bluesowi?
To prawda. Jako MSA Grupa 1111 wygraliśmy festiwal w Katowicach grając wyłącznie muzykę instrumentalną. Jednak później mieliśmy również wokalistów. Jednym z nich był Jorgos Skolias, z którym eksperymentowaliśmy między innymi z jazzem, fusion, czy soulem. W 1977 roku udało nam się zdobyć II miejsce w konkursie XIV Jazzu nad Odrą. Później zespół jednak zaczął się rozpadać, gdyż nie mieliśmy wtedy specjalnych perspektyw, aby godnie żyć z samego grania. Dołączyłem wtedy do zespołu Spisek, w którym grałem z Jackiem Krzaklewskim na gitarze, Mieczysławem Jureckim na basie. Mietek najbardziej znany jest z gry w Budce Suflera. Zresztą wokalista Budki Krzysztof Cugowski również śpiewał w Spisku przez jakiś czas. Mieliśmy także sekcję dętą. To był naprawdę fenomenalny skład. Wykonywaliśmy wtedy muzykę w stylu funk-jazz, bardzo popularnym wtedy w Stanach. Dzięki znanej wokalistce Halinie Frąckowiak udało nam się załatwić wiele lukratywnych finansowo kontraktów. Przez kilka miesięcy co wieczór graliśmy na przykład w klubie Czarny Kot w Hotelu Victoria w Warszawie, gdzie każdy z nas zarabiał 16 tysięcy złotych miesięcznie. Później dołączyłem do zespołu Aleksandra Mazura, który akompaniował dwóm znanym wokalistkom, Irenie Santor i Marii Koterbskiej. To były duże koncerty i zjeździłem wtedy wiele teatrów w Polsce, gdyż to w nich odbywały się występy. Nie były to jednak moje klimaty i zacząłem rozglądać się za zmianą otoczenia. W między czasie dołączyłem jeszcze na chwile do zespołu Romuald i Roman, który w tej chwili uznawany jest za legendę undergroundu w Polsce.
W 1980 roku wyemigrowałeś do Stanów Zjednoczonych…
Tak. Do wyjazdu byłem już gotowy w 1979 roku, ale wtedy w Polsce pojawił się John Porter, który miał zagrać koncert w Teatrze Współczesnym we Wrocławiu wraz z Korą i Markiem Jackowskim. Oni z jakiegoś powodu nie dojechali, Porter zagrał sam, a ja byłem wtedy na widowni. Byłem pod tak dużym jego wrażeniem, iż kiedy jakiś czas później pojawiła się propozycja wspólnego grania z Porterem, to skorzystałem z niej. Z Porter Band wystąpiłem w Jarocinie kilka miesięcy później, gdzie byliśmy rewelacją festiwalu, a także w ciągu 3 dni nagraliśmy płytę Helicopters. Odbyliśmy też trasę po Polsce grając wspólnie z dwoma innymi znanymi zespołami; Krzakiem i Kasą Chorych.
Dlaczego w ogóle wyjechałeś do Stanów?
W Polsce politycznie sytuacja zaczęła robić się mało interesująca i coraz trudniej było utrzymać się z grania. Dodatkowo ja zawsze chciałem wyjechać do Ameryki, a dodatkowo pragnienie to spotęgował film New York, New York Martina Scorsese z 1977 roku, a także Chinatown Romana Polańskiego. Nowy Jork był miastem, w którym chciałem się znaleźć. Pomyślałem też, iż to jest ostatni moment w moim życiu, abym podjął tak radykalną decyzję. Odszedłem z Porter Band, mimo iż John Porter nie mógł się temu nadziwić. Do Stanów wyjechałem pod koniec 1980 roku z gitarzystą Mirosławem Kucajem, z którym zresztą utworzyłem pierwszy skład bluesowy. W Stanach nie miałem poza tym nikogo, po angielsku też nie za bardzo wtedy mówiłem. Najpierw mieszkałem na Greenpoinice przy Kent Ave., gdzie na tyłach budynku jego właściciel zorganizował miejsce spotkań dla Polonii. Na miejscu rozmawiano głównie o polityce, ale często również mieliśmy możliwość zorganizowania tam koncertów muzycznych. Natomiast w 1982 roku wynająłem mały pokoik od znajomego na East Village i na Manhattanie mieszkam nieprzerwanie od tamtej pory.
Jak się zaczęło Twoje poważne muzykowanie tym razem w Stanach Zjednoczonych?
Najpierw były niezliczone jam session z różnymi muzykami i w różnych konfiguracjach. Zacząłem również coraz częściej grać w klubach. Byłem na tyle dobry, iż wypatrzył mnie dyrektor muzyczny Wilsona Picketta, jednego z czołowych amerykański wokalistów soulowych. Chcieli abym poleciał z nimi na najbliższe tour do Brazylii, ja jednak nie mogłem tego zrobić, bo nie miałem jeszcze papierów. I niestety sprawa gry z Pickettem upadła. Grałem później w różnych składach bluesowych aż w 1990 roku założyłem swój własny, czyli Manhattan Blues Connection. Z kapelą tą byłem w 1995 roku w Polsce, gdzie zagraliśmy 12 koncertów w ciągu 17 dni, biorąc między innymi udział w festiwalu bluesowo-rockowym w Głogowie. Graliśmy także w warszawskim legendarnym klubie jazzowym Akwarium. Pierwszy skład Manhattan Blues Connection był niesamowity. Fenomenalni wokalista i gitarzysta, pianista od Lennego Kravitza, saksofonista od Joe Cockera. Później też nie było źle. Z zespołem tym mieliśmy podpisany kontrakt w klubie BB King, gdzie przez 4 lata występowaliśmy dwa razy w miesiącu. Z Manhattan Blues Connection nagrałem również album Cadillac Blues z 2013 roku. Niestety kapela rozpadła się, kiedy pojawiła się pandemia koronawirusa. Był to dla nas tragiczny czas, gdyż zmarł wtedy nasz wieloletni gitarzysta i wokalista Andy Story. Jednak podsumowując Manhattan Blues Connection istniał blisko 30 lat.
Wspomniana płyta nie jest jedyną w Twojej amerykańskiej dyskografii…
To prawda. Wcześniej w 2003 roku na rynku pojawił się album Les Chalimon & Friends. New York Blues Session 2003. Był to efekt moich wieloletnich wyjazdów do Chicago i współpracy z tamtejszymi muzykami. Płyta powstała w trakcie sesji nagraniowej z udziałem między innymi z John’ego Primera, który grał przed laty z Muddym Watersem.
Les Chalimon to twój anglojęzyczny pseudonim, pod jakim znają Cię Amerykanie. Skąd ten pomysł?
Tak. Powód, iż artystycznie zrezygnowałem z oryginalnego imienia i nazwiska jest dość prozaiczny. Moje imię ciągle było przekręcane i jeden z amerykańskich muzyków zaproponował, aby skrócić je do Les. Bo to proste i brzmi dobrze po angielsku. Później pomyślałem, iż jak skrócę również o 3 litery moje nazwisko, to całościowo będę miał dość oryginalny angielsko-francusko brzmiący pseudonim. Tak też zrobiłem. Miało to swoje niezamierzone konsekwencje, gdyż jak byłem we Francji to w hotelu w recepcji zwracano się do mnie po francusku.
Jesteś muzykiem, który początkowo poruszał się w wielu muzycznych stylach, to jednak od czasu przyjazdu do Stanów praktycznie grasz wyłącznie bluesa…
Blues to jest DNA całej amerykańskiej muzyki, jej podstawowy pierwiastek. Blues zawsze był dla mnie najważniejszy. Willie Dixon zwykł mawiać, iż „the blues are the roots, and the other musics are the fruits” i ja się pod tym również podpisuję. Jeszcze w Polsce wpadła mi w ręce płyta Otisa Rusha, którą nagrał z czołowymi amerykańskimi muzykami bluesowymi, to dopiero wtedy oczy mi się otworzyły i zrozumiałem czym jest prawdziwy blues i jak bardzo różni się od tego z Wysp Brytyjskich. To, iż tak wcześniej poznałem bluesa bardzo mi pomogło po przyjeździe do Ameryki, gdyż praktycznie znałem już większość bluesowych standardów. Nie znałem co prawda angielskiego, ale jeżeli ktoś rzucał tylko tytuł utworu, to mi to w zupełności wystarczyło.
Grałeś w Nowym Jorku w wielu miejscach…
Ciężko je zliczyć. Oprócz wspomnianego już BB King Blues Club to na East Village przy Drugiej Alei w latach 80. i 90. istniał znakomity Dan Lynch Blues Bar, który stał się prawdziwym jazzowym uniwersytetem dla wielu muzyków. Wszyscy do dzisiaj wspominają to miejsce, a ja miałem szczęście grać tam wielokrotnie. Występowałem również na Greenpoincie, na przykład w nieistniejącym już klubie przy Manhattan Ave, gdzie kiedyś zagraliśmy dość spontaniczny koncert poświęcony Tadeuszowi Nalepie. Na scenie towarzyszyli mi wtedy Andrzej Nowak z dawnego TSA jako wokalista i gitarzysta, Antymos Apostolis z dawnego SBB jako gitarzysta i basista Paweł Mąciwoda grający w tej chwili w zespole Scorpions.
Czy masz jakiegoś swojego ulubionego perkusistę, na którym się wzorowałeś i jakbyś określił swoje granie na instrumencie?
Mój styl grania plasuje się między old school a new school. W swoim życiu poruszałem się w wielu stylach zaczynając od muzyki rockowej, poprzez soul i jazz, a kończąc ostatecznie na bluesie. Cenię wielu perkusistów bluesowych ze starej szkoły na przykład Freda Belowa z Chicago, którego uwielbiałem słuchać jeszcze w Polsce czy Davida Garibaldiego z zespołu Tower of Power. A genialny, niestety już nieżyjący perkusista Clyde Stubblefield, który grał z Jamesem Brownem, jest dla mnie jedną z największych muzycznych inspiracji. Z polskich perkusistów bardzo cenię Jerzego Piotrowskiego zwłaszcza z czasów, kiedy w latach 70. grał w SBB.
Zespół NY Blues Rockets, z którym wystąpisz podczas festiwalu w Centrum to Twój najnowszy muzyczny projekt. Jak doszło do jego powstania?
Z uwagi na Covid i śmierć Andy’ego na ponad rok zostałem bez kapeli. Pierwszy raz od wielu lat. Jak sytuacja zaczęła wracać do normalności postanowiłem założyć nowy zespół. W 2022 roku powstał NY Blues Rockets, a w jego składzie znaleźli się: mający litewskie korzenie Seth Okrend, który gra na gitarze i śpiewa, basista Japończyk Keiji Yoshino, a także śpiewający klawiszowiec Marc Lindahl. Ja oprócz tego, iż gram na perkusji, to pełnie również funkcję menagera. w tej chwili występujemy jako rezydenci w dwóch przepięknych klubach bluesowych na Manhattanie mających zresztą tego samego właściciela Sour Mouse i Sugar Mouse, a także w wielu innych miejscach w metropolii. W tym składzie zagramy również podczas festiwalu.
Czego można spodziewać się po waszym występie?
Gramy jak sama nazwa wskazuje oczywiście bluesa, chociaż nasze numery są bardzo zróżnicowane. Mamy kilka swoich kawałków, które ułożył Seth Okrend, ale w większości są to covery. Wykonujemy klasykę, czyli utwory Muddy Watersa, B.B. Kinga czy Howling Wolfa. Pojawiają się też kawałki w klimacie Jamesa Browna. W Centrum miałem okazję już wystąpić ze swoim zespołem podczas innej muzycznej imprezy 2 lata temu i bardzo miło wspominam ten koncert. Publiczność świetnie się bawiła, a ludzie choćby tańczyli przy bardziej rockandrollowych numerach. Na pewno liczymy, iż teraz będzie podobnie, a choćby i lepiej, bo my wtedy istnieliśmy zaledwie kilka miesięcy, a w tej chwili to jesteśmy jeszcze lepiej zgrani.
Dziękuję za rozmowę i życzę powodzenia na Festiwalu.
Rozmawiał Marcin Żurawicz