Gramy, bo nie musimy

11 godzin temu

Chociaż potrafią grać nie zbili na swojej muzyce majątku, ale też nigdy nie wydawało im się to najważniejsze. Rewelersi poznali się 30 lat temu i uparcie trzymają się razem. Liderem zespołu, od początku jego istnienia, jest Piotr Jankowski, gitarzysta i kompozytor.

– Po co adekwatnie ludzie łączą się w zespoły? Przecież każdy, kto ma talent i porządnie opanował grę na swoim instrumencie, mógłby zachwycić słuchaczy solo. A tak, trzeba się przysłuchiwać, jak radzą sobie koledzy, a czasem choćby się do nich dopasować.

– Zespołowe granie tworzy wartość dodaną. Załóżmy, iż gramy na gitarze. Kolega doda jakiś interesujący pochód na basie, perkusista puknięcie w odpowiedniej chwili. Generalnie można powiedzieć, iż w grupie gra się ładniej. Podobnie jest ze śpiewem – soliście wychodzi dobrze, ale prawdziwą wartość estetyczną buduje dopiero harmonia śpiewu chóralnego. Warunek powodzenia jest jeden – w tym samym miejscu i czasie muszą spotkać się ludzie o podobnej wrażliwości muzycznej.

– To dzięki temu przetrwaliście ze sobą 30 lat?

– Sądzę, iż tak i wierzę, iż nie było w tym przypadku. Przygodę muzyczną rozpoczynałem w duecie z grającym na skrzypcach Tomkiem Czechowskim zakładając zespół, oczywiście z angielską nazwą, Blind Jealousy. Potem, niestety, Tomek wyjechał do Meksyku, gdzie dołączył do zespołów mariachi i o tym było choćby w meksykańskiej telewizji. Tomek miał jeszcze jedną zasługę dla rozwoju naszego muzykowania, ponieważ w jego domu poznałem Adama Zalewskiego i Roberta Buczaka, późniejszych Rewelersów. W tym czasie mieli pewien kłopot, ponieważ rok wcześniej wygrali muzyczne „Bakcynalia” i jako laureaci mieli zagrać w kolejnej edycji festiwalu, ale zespół już nie istniał. gwałtownie więc zmontowaliśmy kapelę pod tą zwycięską nazwą Wysokogórski Oddział Łodzi Podwodnych i zagraliśmy. Potem, znowu miało być jednorazowo, zorganizowaliśmy w klubie Iskra, który po prywatyzacji prowadził Janusz Kostrzewa, całkiem udaną imprezę pod długa nazwą „Kowboje? Łaj not! Czyli wielka heca w stylu country”. Warunkiem wstępu był strój w stylu country and western. Zupełnie niespodziewanie naszła się do Iskry masa ludzi, a więc, jak mówią w branży, KWS, czyli kolejny wielki sukces. W ten sposób przykleiliśmy się do siebie na dłużej, czyli na 30 lat. Początkowo graliśmy bez nazwy. Potem przypomniałem sobie nazwę zespołu, w którym grałem po przygodzie z grupą Boas Vindas, o którym zresztą Pan Redaktor pisał na początku swojej kariery w Głosie Świdnika. Grający wtedy ze mną na trąbce i kontrabasie Mariusz Wardziński rzucił kiedyś nazwę Rewelersi. Przyjęło się i pod tą nazwą gramy do dzisiaj.

Z repertuarem countrowym zagraliśmy całkiem sporo koncertów, objechaliśmy całą Polskę. Zbieraliśmy przychylne recenzje, często, praktycznie codziennie spotykaliśmy się na próbach i towarzysko w klubie Iskra, co kilka tygodni graliśmy tam też koncerty. Warsztat muzyczny mieliśmy dopracowany. Byliśmy już rozpoznawalni, więc zapraszano nas na różne festiwale, graliśmy na akcjach charytatywnych, wyborach miss, balach biznesmenów, choćby studniówkach. Zaprzyjaźnili się z nami Amerykanie, jeździli na nasze koncerty. W konsekwencji, na zlecenie ambasady amerykańskiej, dwukrotnie wystąpiliśmy na festiwalach kultury amerykańskiej, w Sandomierzu i Białymstoku. Pierwszą kasetę, zawierającą muzykę country, zarejestrował w klubie Hades realizator Andrzej Bronisz. Z czasem zaczęliśmy włączać do repertuaru własne utwory, w stylu, który nazywaliśmy folk elektryczny, czyli folk, granie na akustycznych instrumentach ale podłączonych do prądu. Nagraliśmy też kolędy i pastorałki, wykonane we własnej aranżacji. Kaseta rozeszła się w dużym nakładzie. Wiąże się z nią zabawna historia: wchodzę do sklepu, a tu słyszę nasze kolędy. Oczywiście było to bardzo miłe.

– Kto komponuje dla Was muzykę?

– Jestem praktycznie jedynym autorem muzyki, natomiast teksty pozwoliliśmy pisać innym. Wśród naszych tekściarzy są Cyprian Kamil Norwid, Wincenty Faber, Kazimierz Wierzyński opozycjonista i lekarz Stefan Kucharzewski czy Grzegorz Głuch, lider Gospel Rain i Jan Kondrak, któremu wiele lat akompaniowałem. Ufamy ich talentom i umiejętności powiedzenia czegoś mądrego. Skład rotował. Ktoś wyjechał do pracy, ktoś inny za granicę. w tej chwili trzon zespołu stanowimy wraz z basistą Konradem Iwanem i wibrafonistą Mirkiem Apanasienko. Sławek Flis stanowi istotny filar w projektach kolędowym i psalmowym. Ważnym, nadzwyczajnym członkiem zespołu jest Atek Radej, który pomaga nam w miksach materiałów muzycznych, dzieląc się ciekawymi pomysłami.

– Jaki był najważniejszy moment w historii Rewelersów, jeżeli czujesz, iż taki macie już za sobą?

– Myślę, iż był to koncert „Heca w stylu country”, po którym postanowiliśmy zawiązać zespół. Inaczej pewnie rozpierzchlibyśmy się po świecie. Naszą współpracę traktowaliśmy zawsze towarzysko i rozrywkowo. Poza muzykowaniem, lubiliśmy ze sobą po prostu przebywać. Mieliśmy grupę wiernych fanek towarzyszących nam na koncertach. Jej członkinie zostały następnie naszymi żonami.

– Próbowaliście zrobić z Waszego grania biznes?

– Może nie tyle my, ile profesjonalna firma, która zajęła się wydaniem naszego materiału z kolędami. Wszystko szło zgodnie z prawidłami showbiznesu, przez hurtownie, w kilkutysięcznym nakładzie. Teraz takie rzeczy się już nie zdarzają. Kolportaż zszedł do streamingu, spada sprzedaż płyt CD. Dlatego nasz najnowszy materiał, płytę „Dziesięć psalmów”, potraktowaliśmy wyjątkowo i wydaliśmy na winylu, który w mojej opinii, jako kolekcjonera płyt winylowych, nadaje muzyce dodatkowej wartości. Doszedłem do wniosku, iż nagrać i wydać CD to może sobie dzisiaj każdy. Ta płyta, chociaż ukazała się całkiem niedawno, jest najstarszym moim pomysłem. W latach osiemdziesiątych, w czasie nauki w ogólniaku szukałem tekstów do mojej muzyki. Coś mnie tknęło i zajrzałem do Księgi Psalmów. Potem materiał trafił na półkę, ale w końcu, wspólnie z kolegami doszliśmy do wniosku, iż dzieło trzeba dokończyć. Był też czas, kiedy sporo koncertowaliśmy, z czego były też jakieś pieniądze. Chyba choćby nigdy o tym poważnie nie myśleliśmy, chociaż przez pewien czas żyłem z gry na gitarze. Potem przyszła rodzina i świadomość potrzeby stabilizacji, a granie to sezonowość i niepewność.

– Czy macie przed sobą jakiś cel muzyczny, czy w dalszym ciągu najważniejsza jest dobra zabawa, wynikająca ze wspólnej gry?

– Od czasu, kiedy zaczęliśmy dorosłe życie i pozakładaliśmy rodziny, zmieniliśmy sposób myślenia. Trochę szkoda nam wolnego czasu w koncertowanie, więc położyliśmy nacisk na rejestrację kolejnych pomysłów, których mamy przez cały czas sporo. Jest wśród nich muzyka do tekstów poetyckich, zatytułowana „Norwid, Wierzyński, NN”.

– Co fajnego jest w Waszym zespole, iż wciąż trzymacie się kupy?

– Łączy nas przyjaźń, niezrealizowane projekty i niech tak zostanie. Miłe są pozytywne recenzje, jakie otrzymujemy po wydaniu „Dziesięciu psalmów” i informacje z rozgłośni radiowych, iż robią z niej płytę tygodnia. Cenimy opinie innych artystów, poetów, malarzy, którzy muzykę odbierają bardzo specyficznie ze względu na swoje powołania, zauważając jej wieloplanowość i bogatą, gęstą aranżację.

– Jak dogadujecie się w sferze światopoglądów? Zaczynaliście od country, a teraz słyszę, iż kolędy, psalmy…

– Muzykę traktujemy w kategoriach dzieła. Psalmy na przykład należą do kanonu kultury światowej. Można podchodzić do nich jak do każdej innej poezji. Niestety, polski rynek muzyczny w pewien sposób szufladkuje, ku mojemu rozczarowaniu tak jest z muzyką, która zawiera w sobie pierwiastek duchowości. W Ameryce Johnny Cash brał do ręki gitarę i śpiewał: „Jezu, nie chcę umrzeć samotny”. Nikogo to nie raziło. Myślę, iż ten rodzaj dyskryminacji ma korzenie w PRL i decydującej wtedy zasady: rzeczy kościelne są w kościele, a w radiu takiej muzyki nie usłyszysz. Tymczasem człowiek składa się z ciała i ducha. Mówienie o tym nie powinno nikogo dziwić, a u nas jednak jest taka blokada, iż słyszymy: muzycznie choćby to i dobre, ale w naszym radiu takiej muzyki nie gramy.

– Który z momentów muzycznej działalności zespołu wydaje Ci się dzisiaj historycznie najważniejszy?

– Myślę, iż było nim wydanie pierwszej płyty z własnym materiałem, co każdemu twórcy daje poczucie dodatkowej satysfakcji. W pewnym momencie dochodzi się do wniosku, iż nie ma już sensu grać „cudzesów”, trzeba tworzyć swoje, bo tak rodzi się dodatkowa wartość.

– Doczekacie kolejnej okrągłej rocznicy? Będziecie już dziadkami grającymi na elektrycznych balkonikach…

– Dopóki gitara nie wypada z ręki, trzeba próbować. W szufladzie pozostało mnóstwo melodii i pomysłów na piosenki. Spójrz na Jaggera, albo Paula McCartneya. Mimo wieku, w dalszym ciągu przyjemnie ich posłuchać. Na szczęście mamy ten przywilej, iż nie musimy niczego robić pod czyjeś dyktando, na konkretny termin, działamy bez napinki. I tak nam dobrze.

Jan Mazur

Idź do oryginalnego materiału