Historia MISTRZA. Michał Kaszuba: 173 km i 10 km w pionie!

11 miesięcy temu

To relacja zamieszczona na facebooku. Pełen podziwu dla tego osiągnięcia, którego zwyczajnie (pewnie jak większość ludzi) nie ogarniam umysłem. Wejście na Mount Blanc jest osiągnięciem. Wymaga wysiłku. Męczy. Zabiera sporo czasu. Jak można w tym rejonie, na tej wysokości biegać? Pokonać łącznie 10 km przewyższeń, kiedy podczas piekarskiego półmaratonu 200 metrów przewyższenia jest wyzwaniem… Michał Kaszuba to niezwykły człowiek. Cyborg. Pasjonat. I tej jego pasji poświęcony jest ten wpis. Jego własna relacja. Przeczytajcie, bo warto. choćby kiedy sami nie biegacie.

To była długa i trudna droga do UTMB, a UTMB 2023 było długim i wyczerpującym jej finiszem…

Poniższa historia też krótka nie będzie, bo dla nas były to wyjątkowe momenty, dlatego chcę te najważniejsze zebrać, aby można było do nich wracać i się nimi cieszyć.

Aller, Aller (dalej, dalej lub dawaj, dawaj) rozlega się doping kilku kibiców, gdy niespodziewanie spotykam ich około pierwszej w nocy na szlaku, parę kilometrów od Chamonix, czyli miejsca gdzie znajduje się upragniona meta. Czekam już na nią bardzo, jestem niezwykle zmęczony, co 2-3 minuty zatrzymuję się rozciągając potwornie bolące plecy, zbliża się właśnie 31 godzina mojego najtrudniejszego w życiu wyzwania fizycznego, zawodów Ultra-Trail du Mont-Blanc 2023. Widzę już rozświetlone w dolinie Chamonix, za chwilę wpadam na deptak, gdzie czeka Marcin, z którym truchcikiem dobiegam w pobliże Place du Triangle de l’Amitié, a tam w asyście moich kochanych córek kończę tę przydługawą wycieczkę. Jestem spokojny, uśmiechnięty, ale przekraczając linię mety wzruszam się już bardzo, a wpadając w ramiona Beaty, oraz przytulających się Ani i Ali, łzy leją się już nam wszystkim.

Jak tam się w ogóle znalazłem?

Mali chłopcy mają marzenia, u tych większych wolimy je określać wyzwaniami, bo tak poważniej i bardziej po męsku, a wyrażenie jest na tyle „utwardzone”, iż adekwatnie realizacja już mniej ważna. Z tym UTMB to chyba jednak miałem marzenie, bo miało ono w sobie wiele romantyzmu, nieświadomości czy naiwności i tliło się we mnie od kilku lat. Zakwalifikowanie się na ten bieg jest prawie równie trudne, jak jego ukończenie. Trzeba bowiem być właścicielem tzw. „kamieni milowych” zdobywanych na biegach pod znakiem UTMB organizowanych na całym świecie, które są przepustką do losowania udziału w tych zawodach, a iż chętnych na 2700 miejsc jest kilka razy więcej, to trzeba mieć do tego sporo szczęścia. Mnie ono dopisało.

Co to w ogóle jest te UTMB?

Ultra-Trail du Mont-Blanc, bieg górski wokół masywu najwyższej góry Europy, liczący 173 km i ok 10 000 m przewyższenia, przebiegający przez Francję, Włochy i Szwajcarię ze startem i metą w stolicy Alp, francuskim Chamonix. Najbardziej znany, najbardziej pożądany, Święty Grall biegaczy górskich, ich nieformalne Igrzyska Olimpijskie. Dziesiątki tysięcy biegaczy, ich rodzin, kibiców na tydzień opanowują Vallée de Chamonix wspólnie świętując ten magiczny festiwal.

W ubiegłym i tym roku nam również dane było uczestniczyć w tej wspaniałej imprezie. Nadszedł ten wyczekiwany dzień, piątek 1 września 2023r, około godz. 17:30 docieramy w okolice startu w Chamonix . Miałem ten przywilej, iż mogłem wejść z samego przodu i w ciągu chwili znaleźć się w świecie gwiazd ultra. W zasięgu kilku metrów istna galaktyka: Jim WALMSLEY; Mathieu BLANCHARD czy Courtney DAUWALTER, to tak jakby amatorski, polski kopacz z 3 ligi stał na tym samym boisku z Messim, Ronaldo czy Hallandem, fajne przeżycie .

Zbliża się 18:00, tradycyjnie w roli głównej Vangelis z utworem Conquest of Paradise, na twarzach otaczających mnie zawodników mieszanka emocji, od pełnego skupienia, uśmiechu, obawy, dumy, po łzy wzruszenia. To chwila, dla której warto było się męczyć i podjąć to ryzyko, takich emocji w życiu nie doświadcza się zbyt wiele, dlatego te momenty pozostaną ze mną już na zawsze…

Wystartowaliśmy!

Początkowo z uśmiechem przez tłumy kibiców w Chamonix i następne miejscowości doliny, aż do 9 km i pierwszego długiego podbiegu na przełęcz Col de Voza. Na górze dogania mnie fenomenalna Kasia Solińska (jak się później okaże na mecie 6 kobieta ), wymieniamy kilka zdań i rozpoczynamy zbieg do Saint Gervais. Kasia zaleca ostrożność, aby już na początku biegu nie zdewastować „czwórek”, więc za jej radą nie przesadzam z tempem. Maciek Dombrowski też służył swoim doświadczeniem i przed biegiem radził: „pamiętaj Misiek masz czuć w Courmayeur, iż jest luźno, nie możesz się sponiewierać”.

W miasteczku trwa prawdziwa fiesta, jesteśmy witani przez tysiące kibiców, jest pierwszy punkt odżywczy, który jednak odpuszczam, bo picia mam jeszcze pod dostatkiem i wiem, iż wystarczy na kolejne kilometry.

Drugi przystanek i pierwszy gdzie dozwolona jest pomoc zewnętrzna wypada w Les Contamines Montjoie. Tuż przed tą strefą Paulina Krawczak (4 kobieta TDS – mam szczęście do wybitnych kobiet polskiego trailu na tym UTMB ) przekazuje mi, iż dziewczyny raczej nie zdążyły dojechać z uwagi na przeładowaną wąską drogę i obsłuży mnie Marcin zestawem przygotowanym na 81km… Nie przejmuję się tym w ogóle i ze spokojem melduję się w namiocie, gdzie czeka na mnie… Beata. Szybki serwis, jem coś ciepłego i wyruszam w rozpoczynającą się noc ze świadomością, iż przez kolejne 50km i wiele godzin będę zdany tylko na siebie.

Le Balme na 40km osiągam po pond 4,5 h biegu, jest 22:40 i wiem, iż teraz już będzie tylko trudniej. Na dobranoc czeka nas podejście do Refuge de la Croix du Bonhomme znajdujące się na wysokości 2500m n.p.m i w tym miejscu zaczynają się dla mnie prawdziwe schody. adekwatnie od razu na początku podejścia na klacie „ląduje” mi ciężkie kowadło i oddycha się trudno, gwałtownie tracę energię i wyprzedza mnie kilka osób. Jakoś jednak doczłapałem na szczyt i zaczynam długi 10km zbieg do Les Chapieux, docieram do tego punktu trzydzieści minut po północy, a mija 50km biegu.

Wymieniam wodę w bidonach, wrzucam swój izotonik, piję ciepłą herbatę, jem krakersa, wyrzucam śmieci po odżywkach i zaczynam niezwykle mozolny 22 kilometrowy odcinek przez Col de la Seigne (2516m n.p.m), po którym jest zbieg do Lac Combal i kolejna dzida na Aręte du Mont-Favre (2417 m n.p.m). Tuż przed spotykam się z Kamilem Dąbrowskim, biegniemy kilka minut wspierając się i omawiając ten nadchodzący etap, jednak trwa to chwilę bo Kamil chce pogadać też z innymi i w szybkim tempie ucieka mi pod górę.

Sapie, dyszy Kaszuba, jednak maszyneria nie potrafi dobrze pracować na wysokości i podejście mocno mnie osłabia. Pod te 3 szczyty wyprzedza mnie aż 70 zawodników . To bardzo deprymuje, nie jestem w stanie nic zrobić i wiem, iż w dalszej części lepiej nie będzie, bo mój organizm nie radzi sobie w strefie pow. 1800 m n.p.m, gdzie tlenu jest zdecydowanie mniej. Poza tym ciemna noc, zero roślinności tylko skały, kamienie, pełnia księżyca, czuję się jak w Mordorze – czekam tylko, aż Saruman strąci mnie gdzieś w otchłań. Nie pojawił się, uznał, iż pewnie dziad jest na wykończeniu i szkoda roboty .

Zebrałem się do zbiegania do włoskiego Courmayeur, a było co robić, bo na 9 km trzeba było stracić ok 1200 m. Szlak był typowym single trackiem, nie należał do najłatwiejszych i musiałem być bardzo skupiony, aby gdzieś nie polecieć, co niestety się nie udało, gdyż zaliczyłem glebę, szczęśliwie zupełnie niegroźną, co w tym terenie było cudem. Jak już się fajnie rozpędziłem, to moja latarka czołowa wydała kilka mignięć i zgasła. Miałem zgodnie z regulaminem zapasową, ale biegnąc z dwoma innymi zawodnikami szkoda mi było się zatrzymywać i korzystałem ze światła rywali.

Po kilku kilometrach wyjścia nie miałem i konieczna jednak była krótka chwila na wymianę latarki. Jeszcze w ciemnościach wpadłem żwawo do włoskiego miasteczka, gdzie znajdował się największy punkt odżywczy na trasie, a na nim czekał na mnie mój kumpel, najlepszy Polak i zwycięzca w kat. wiekowej innego biegu festiwalu – ekstremalnego TDS-a 150km – Marcin Gwiżdż. Siadając, aby coś zjeść zacząłem swoją litanię marudzenia, ale niestety na podatny grunt nie trafiłem i Marcin gwałtownie wymienił zawartość plecaka, dał nową koszulkę, zakrzywił rzeczywistość, iż 80km to już więcej niż połowa (bieg liczy 173km) i wykopał mnie na trasę. Takie podejście jest nieocenione, bo doświadczony ultras wie, jak się zachować i nie pozwolił na rozklejkę widząc, iż Misiu cały, zdrowy, tylko ględzi jak stara baba.

Ruszam dalej, na zbiegu odrobiłem ze 40 miejsc w klasyfikacji, a teraz staram się dogonić grupkę przede mną, ale szczerze ciężko mi się jest rozkręcić i co chwila przechodzę w marsz. Podejścia za bardzo nie pamiętam, ale raczej jest słabe bo wyprzedza mnie kilka osób, a na tym etapie wszyscy odczuwają już trudy biegu. To jest istotny moment zawodów, bo jest się w połowie, teraz zmęczenie będzie narastało i świadomość ciągłego bólu powoduje, iż myśli są depresyjne, łatwiej o wywieszenie białej chorągwi, ale o tym mowy w moim przypadku nie ma, jestem nastawiony na dotarcie do mety.

Podejście na Col de Ferret – nie chcę o nim pamiętać, choćby pisanie mnie boli, tam było ze mną bardzo źle, łączyliśmy się w niedoli z dziewczyną ze Szwajcarii, wlokąc się na górę, a kije służyły w tym momencie tylko do tego aby w ogóle utrzymać się w pionie. Kilkaset metrów za szczytem był punkt z wodą, gdzie porządnie zmoczyłem głowę, uzupełniłem flaski i rozpocząłem delikatny zbieg. W tym miejscu można zacytować Tuwima: „ …Najpierw — powoli — jak żółw — ociężale, Ruszyła — maszyna — po szynach – ospale, … I biegu przyspiesza, i gna coraz prędzej, I dudni, i stuka, łomoce i pędzi,…”

Rozpoczął się mój najlepszy czas tego wyścigu, w pewnym momencie przemogłem się, nie pozwoliłem się wyprzedzić innemu zawodnikowi, a za chwilę już sam w większości wyprzedzałem. Dodatkową motywacją był Michał Leśniak*, do którego podczepiłem się na kilka kilometrów przed szwajcarskim La Fouly i gnaliśmy dobrym tempem.

(*Michał to tak w ogóle fantastyczny gość, no bo kto przerywa swój szybki bieg widząc znajomą twarz, pyta czy wszystko ok, wymienia się uwagami i dopiero wtedy wraca do mocnego tempa. Tak właśnie jest wśród ultrasów, zero egoizmu .)

Byłem w gazie, więc w strefie odżywczej tylko uzupełniłem bidony i heja dalej. Teren był sprzyjający, długie przelotówki umożliwiały szybki bieg, poza tym serio – moc wróciła . Złapałem kolejną grupę i tak w kilka osób dolecieliśmy do jakiejś ślicznej wioski w Szwajcarii, a narzucone na asfalcie przeze mnie szybkie tempo rozerwało grupę i zostaliśmy we trzech, Japończyk , Francuz i ja. Podejście było wymagające, ale Azjata dyktował fajny rytm podchodzenia i po kilku kilometrach w okolicach godziny 15.00 dotarliśmy wspólnie do urokliwego Champex – Lac, gdzie powitał mnie radosny doping Ani i Alutki. Cieszę się ich widokiem, a za chwilę raduję się z obecności mojej żony, bo minęło 100km od naszego ostatniego spotkania i 17 godzin z dużym hakiem. Beata miała już wszystko przygotowane, ale to w jej przypadku normalne – pełen profesjonalizm + spora dawka otuchy i motywacji, której, co oczywiste, nikt inny w takim wymiarze mi nie zapewni

Przy okazji słów kilka o suporcie, bo dla mnie to ważne i wiem ile zawdzięczam na trasie Moim Gwiazdom, a na UTMB także Marcinowi. Ultramaratony po górach, to sport niby indywidualny, ale de facto na moje sukcesy każdorazowo pracuje drużyna i pomimo tego, iż to ja jestem głównym „aktorem” tej sztuki, to zawsze rolę reżysera czy producenta dzielę z Beatą, która wraz z Anią i Alą zapewnia też zaplecze techniczne, pomoc psychologiczną (czyli utulą lub kopną w dupę na punkcie), logistyczne i marektingowe. Rolami fotografa czy operatora kamery zajmują się moje córki, one też montują materiały na posta.

Z czym się musiał zmierzyć mój Team podczas UTMB 2023:

• Trasa o czym pisałem powyżej ma 173km, 10 tyś m przewyższenia, prowadzi przez 3 kraje,

• Średnio co kilka, klikanaście kilometrów jest punkt odżywczy dla zawodników, ale dozwolona pomoc z zewnątrz jest tylko na 5 z nich (31km – Les Contamines (FRA); 81km – Courmayeur (ITA); 128km – Champex-lac (SIU); 144km -Trient (SIU); 154km – Vallorcine (FRA)

• Do włoskiego Courmayeur (80 km wyścigu) trzeba przejechać przez tunel pod Mont Blanc, gdzie na przełomie sierpnia i września czas oczekiwania w korku sięgał 3 godzin.

• Organizator ograniczał dojazd do wszystkich punktów samochodami prywatnymi, więc aby tam autem dotrzeć trzeba było trochę się nagimnastykować. Gdzie diabeł nie może, tam…

• Niektóre miejsca były dostępne tylko autobusami organizatora, więc cały ten majdan ekipa musiała zabrać z samochodu do autokaru i nosić ze sobą.

• Misiu jest typem, iż podczas długich biegów ma problem z jedzeniem, żele energetyczne gwałtownie powodują problemy żołądkowe i aby mieć szansę na uzupełnianie kalorii (a spalonych wyszło tym razem ok 14 tyś), to trzeba przygotować kilka zestawów z różnorodnymi posiłkami. Catering made by Bety serwował: zupę pomidorową z makaronem, racuchy z banana, ryż z jabłkiem, ryż z kurczakiem, bułki z suchą kiełbasą + hektolitry gorzkiej herbaty.

• Support każdorazowo miał ze sobą odzież i buty na zmianę i tym razem z zapasowych koszulek korzystałem.

• Miejsca postojowe są w miejscowościach alpejskich, więc dojazdy do nich są często trudne dla kierowcy, tym bardziej, iż trzeba to robić także nocą, a warunki w górach są bardzo zmienne.

• Stres związany ze zdążeniem na czas, zaparkowaniem, przygotowaniem obsługi jest ogromny, bo ekipa ma świadomość iż ryzyko nawalenia i zniweczenia wysiłku biegacza jest duże z powodów w ogóle niezależnych od nich.

• Mój bieg trwał 31h, więc Beata, Marcin, Ania i Ala tyle samo godzin byli w trasie i ich poziom zmęczenia też był ogromny. Marcin we włoskim Courmayeur czekał na mnie od 3:00 w nocy do 6:00 rano śpiąc w śpiworze pod chmurką .

• Skoordynowanie tych wszystkich aspektów, zwracanie uwagi na tempo biegacza, warunki pogodowe, poziom zmęczenia Misia, trudności na kolejnym etapie, analizowanie czasu przejścia innych . Takie dostosowywanie się do zmieniającej się sytuacji wymaga ciągłej uważności, zmysłu przewidywania, pomysłowości, odwagi, a często przebojowości, by nie rzec bezczelności .

• Na końcu trzeba jeszcze uściskać bohatera, pożałować go, utulić, a samemu być w cieniu, bo przecież gwiazda jest tylko jedna – ON .

Biegnę dalej, wzdłuż jeziora w Champex-Lac przez chwilę w towarzystwie Marcina i moich córek, na moment dołącza też Paulina Krawczak wraz Michałem Gwiżdżem ekspresyjnie zagrzewając mnie do walki. Kolejna górka i następne do mety nie są już tak wysokie, bo trzeba podejść na ok 2 tyś, ale za to komplikacje techniczne dają mocno w kość. Szlaki są kamieniste przeplatane korzeniami, a ja do kozic nie należę i jestem trochę ułomny w takim terenie, dlatego już nie poruszałem się z gracją i w tempie jakim mógłbym, pomimo tego iż siły były. Chwilę przed szwajcarskim Trientem ścieżka robi się znośna, co wykorzystuję i gnam do strefy suportu. W miasteczku tradycyjnie asysta honorowa w postaci moich latorośli, a potem…

„Misiek zgubiłam kluczyki do samochodu!” Momentalnie moja apatia i znużenie zostały rozbite, adrenalina skoczyła, kolory wróciły. W ten właśnie sposób moja kochana Bety zapewniła mi na 143 km spory zastrzyk energii, sprawiła, iż na jakiś czas zapomniałem o swoim bólu i zmęczeniu. Po biegu zaś stwierdziła, iż gdyby wiedziała jak mnie ta sytuacja ożywi, to użyłaby tej pozytywnie motywującej metody wcześniej, a wtedy kofeina czy guarana byłyby zbędne . Szczęśliwie kluczyki się odnalazły, a ja nieźle pobudzony wybiegałem z ostatniego zamieszkanego na trasie miejsca w Szwajcarii przy dopingu wielu kibiców, żegnany przez rodzinkę i nadzieją na zobaczenie się już we Francji, na ostatnim serwisie w Vallorcine.

Ponownie etap jest trudny technicznie, do tego znużenie biegiem i powoli kończący się dzień sprawiają, iż idealnie nie jest, ale jakiegoś dramatu też nie ma. Rywalizuję, daję sobie kolejne zadania (np.. podbiegnę do jakiegoś drzewa, kilka kroków odpoczynku i ponawiam wyzwanie). Tym sposobem wyprzedzam, ale najważniejsze zbliżam się do celu jakim aktualnie jest Francja.

W czasie tak długich zawodów zawsze dzielę sobie dystans na etapy, te na mniejsze części, bo takie cele łatwiej zrealizować, myśl o całym dystansie może strasznie deprymować i skutecznie zniechęcić do kontynuacji wysiłku przy pierwszym kryzysie. Podczas tych zawodów najgorzej było na 81km w Courmayeur, bo dzwona miałem konkretnego, a świadomość męki przez kolejne 92 km prawie mnie zabiła mentalnie (wtedy pomógł Dobry Duch – Marcin). Odganiam ospałość zadaniami matematycznymi, ale najpotężniejszą bronią jest oczekiwane spotkanie z dziewczynami na jakiejś części trasy – to zdecydowanie uskrzydla.

Bety kazała jeść, zobaczy w kieszeniach plecaka komplet żeli – będzie awantura , dlatego wyjmuję ten wątpliwy rarytasik i staram się gwałtownie wcisnąć go przez gardło do żołądka, aby mieć to za sobą. Niestety, nastąpił bunt i żel wraz innymi smakołykami od razu wylądował na trawie , gdzie utylizuje się pewnie do tej pory. Już wiedziałem, iż ta wycieczka nie będzie na pełnym all inclusive, a iż na last minute zawodów się jeszcze nie zanosiło, miałem świadomość, iż energetycznie będzie duuuuży problem. Jak to mówią, ultra to zawody w jedzeniu i piciu, kto potrafi wrzucić w siebie więcej, ten jest wygranym. Od zawsze mam z tym problem, ale w Alpach z uwagi na wysokość problem się potraja, przez co wyniki nie są takie jakich bym sobie życzył. Mój przełyk i żołądek był tak podrażniony, by nie rzec wypalony przez nietolerancję żeli + kwasy i co tam innego z tablicy Mendelejewa. Jeszcze przez 3 dni po biegu nic ciepłego ani ostrego nie przyjmowałem, bo ból był okropny. Dobra tyle wykładu z gastrologii ultrasa, lecę dalej…

Jest – Vallorcine! Rozpoczyna się druga noc, a ja osiągam wreszcie ostatnią strefę serwisu i od wejścia buntując się jak przedszkolak i wykluczam jakikolwiek posiłek. Trwa przekomarzanie z Beatą, ale stawiam niestety na swoim i opijając się herbatą + odświeżając mentosami, gwałtownie wychodzę na ostatni etap.

Jakoś w głowie miałem, iż z tego miejsca to już lekko, łatwo i przyjemnie i może lepiej, iż tak było… No dobra zdawałem sobie sprawę, iż jest podejście, ale nie liczyłem, iż będzie aż tak trudne, a zbieg z niego karkołomny. To w sumie dało się przeżyć, ale zbliżając się do Argentiere, trasa zakpiła z nas okrutnie, bo już prawie na dole zakręciła na zbocze i takim crossem biegliśmy jakiś czas, a potem, nieeeeeeeee (!!!), zakręt ostro w górę i mieniące się w świetle czołówek odblaski oznaczające trasę wydają się nie mieć końca.

Leciałem wspólnie w grupie 5 osobowej i wtedy nastąpiła soczysta wymiana przekleństw w kilku językach, dodam, iż wszyscy w promieniu 1 km też je spokojnie przyswoili . No ale jakoś się wczołgaliśmy na ten stok, tam czytnikiem zebrali numery (kilkanaście razy na trasie takie sprawdzenie następuje, zawsze gdzieś na górze, aby nikt nie oszukiwał), napiłem się wody i jak informowała tablica zostało 8 km do mety i tylko będzie w dół. K…a ale ja mam w dupie takie zbiegi: korzenie, kamienie, samo zło spotkało się w lesie pomiędzy La Flegere a Chamonix, no moja koordynacja tego nie ogarniała, jakiś balet miałem odwalać po 165 kilometrach , jaja sobie ze starego chłopa zrobili. Coś tam Maseraka z Tańca z Gwiazdami pamiętałem, do tego otumaniony byłem już, jak po dobrym zielsku, więc jakoś foxtrotem w połączeniu z quickstepem to gruzowisko przetrwałem.

Potem już autostrada do mety zakończyła tę Conquest of Paradise – bo meta była prawdziwym RAJEM i tych chwil na Place du Triangle de l’Amitié nie zapomni Beata, Ania, Ala i ja – czyli główne postacie tej wspaniałej historii, która zaczęła się wiele lat wcześniej dokumentem o UTMB…

Moje odczucia z tej pięknej, ale bolesnej przygody:

Przebiegnięcie 173 km i 10 tyś m w pionie to jest serio trudna sprawa, choćby dla doświadczonych ultrasów jest sprawdzianem, a dla mnie UTMB było jak matura. Wysokość mnie zmiażdżyła i choćby 3 tygodniowa aklimatyzacja do wysokości w namiocie hipoksyjnym, do którego namówiła mnie Beata, czy trenowanie na bieżni mechanicznej w zamkniętym garażu nagrzanym do 35 C, aż tak spektakularnych efektów nie przyniosły. Swoją drogą Bety musiała przez te 21 dni znosić mój biwak w salonie i cierpliwie nie komentować hałasującego przez całą noc generatora, czy widoku wątpliwej ozdoby w domu.

Podsumowując bieg w wiadomościach dla mojej rodziny i znajomych zwykle pisałem , iż tak wycieńczony jak byłem i jestem przez cały czas to nigdy. Przeżyłem j..e ekstremum, iż już za nic w świecie. Sorry, ale życzenia dobrej zabawy się nie spełniły, to było fizycznie i psychicznie niemożliwe. To była przygoda życia, wyzwanie i zapowiadałem, iż cel sportowy ten jeden raz będzie mało istotny. Jasne, nie będę zakrzywiał rzeczywistości, iż go całkowicie pominąłem, jednak sportowo to wynik co najwyżej średni. Nie martwi mnie to jednak wcale, bo dzisiaj jestem szczęśliwy. Zaspokoiłem swoje ambicje, próżność, cieszę się chwilową sławą ( lub politowaniem ) i to jest spoko.

Ostatecznie ukończyłem UTMB na 193 miejscu na 2700 startujących i zająłem 18 miejsce w kategorii wiekowej.

Moja Strefa Kibica:

Co się działo, jak tam było gorąco!. Niesamowicie zaskoczyło i wzruszyło mnie zainteresowanie uczestnictwem w tym biegu mojej skromnej osoby, obserwowanie transmisji od piątku do niedzieli, kibicowanie, troska o moje zdrowie, „pchanie kropka”. To wszystko wyrażało się w wiadomościach jakie odbierała Beata w trakcie, a ja po biegu. Było i jest tego mnóstwo, od rodziny, Piekarzan, współpracowników, znajomych biegaczy, no szoook po prostu. Zdumienie totalne!

Dziękuję Wam – jesteście niesamowici!

Moja Rodzina:

Bezcenne było dla mnie niepojęte wręcz zaangażowanie moich dziewczyn, ile u Beaty to standard, bo też tym żyje, to fantastyczna jest dla mnie postawa moich córek Anna Kaszuba i Ala Kaszuba i w tym upatruję największej wartości i tego życzę każdemu sportowcowi. Takie doświadczenie jedności, miłości, troski o mnie, było najpiękniejsze w całej tej alpejskiej przygodzie i wyjątkowość tych chwil będzie mi towarzyszyła już do końca życia. Dziewczyny .

Kocham ten sport, te góry, atmosferę, itd., ale rozsądku też nabywam, niewiele, bo niewiele, ale zawsze. To było marzenie od lat, spełniłem je i traktuję to jako klamrę, która pozwoli mi zamknąć jakiś etap. Jaki (?) – jeszcze nie wiem .

Jak śpiewa Paulina Przybysz :

„Nie poddam się, mnie nie złamie nic!

Każda z trudnych chwil tylko doda sił!

Marzenia są w nas, nie trzeba nic tylko chcieć!

Kto się nie boi ten już górą jest!

Nie bój się chcieć!”

Michał

PS. I co można dodać Michale? Jesteś niesamowity, najlepszy w tym co robisz, a my podziwiamy i jesteśmy dumni. A ja osobiście cieszę się, iż mam takiego trenera. Dziękuję Mistrzu! I gratuluję w imieniu własnym, Prezydent Sławy Umińskiej-Duraj oraz wszystkich mieszkańców Piekar Śląskich.

Idź do oryginalnego materiału