Tak, znowu piszę o szkole.
Ministrzyca Rabarbaria Antykwariacka tnie program nauczania na strzępy, ... a przynajmniej tak się wydaje, i wszyscy na prawicy krzyczą, iż to źle.
Na pewno dostanę za to negatywne recenzje, ale powiedzieć to muszę.
Jest to dobrze, a nawet: jest to za mało.
Tak, mimo iż jest to rząd ludzi niszczących Polskę, to jest to dobre, iż niszczą system edukacji.
Zdanie to wydaje się bardzo kontrowersyjne, ale by zrozumieć mój punkt widzenia trzeba zobaczyć owo ciałopozytywne grube cielsko programu nauczania, i tego, jak szkoła wyglądała za Czarnka.
Program nauczania w Polsce wygląda tak, iż już od szkół średnich uczniowie muszą wkuwać na pamięć (zakuć-zdać-zapomnieć) ogromne ilości po prostu bzdur, które nikomu się do niczego w życiu nie przydają.
Przykład?
Osiem godzin języka polskiego w tygodniu (po dwie dziennie przez cztery dni w tygodniu), a na każdej analiza tego, jakich środków stylistycznych poeta taki a taki użył w wierszu takim a takim.
Wątpię, czy taka wiedza przydaje się komukolwiek poza nauczycielami języka polskiego.
Dałbym głowę, iż choćby Mickiewicz takich analiz nie przeprowadzał.
Można powiedzieć temu delikwentowi: to czemu rozszerzasz polski?
Bo musi.
Łatwo jest nam krytykować, gdyż lat temu ileśdziesiąt system szkolny nie był aż tak nadęty, jak jest teraz.
Według obecnych rozporządzeń każdy uczeń liceum i technikum musi rozszerzać do najmniej dwa przedmioty[1] (a niekiedy choćby więcej w zależności od szkoły), i jak uczeń ma tylko jedno wiodące zainteresowanie (bądź jego inne zainteresowania nie są przedmiotami szkolnymi), to musi się męczyć z ogromną ilością godzin rozszerzonych przedmiotu, z którego nie jest dobry, i którego niejednokrotnie nie lubi.
Powiedzą państwo: to niech ten gnój idzie do branżówki.
Z tego co słyszałem, to branżówki w obecnych czasach są wylęgarnią bezprawia. Nie radzę posyłać tam dzieci.
Kilka lat temu w TVP.Info (przed likwidacją) pokazali jakichś młodocianych eseldowców mówiących, iż to nie może tak być, iż oni idą na wczesne rano, a wracają prawie wieczorem.
Po naszej stronie oczywiście hahaha wy gnojki za mało się uczycie itd.
Ale, mimo iż prawdopodobnie mają oni wyprane mózgi tęczą i tiktokiem, to w tej sprawie się z nimi zgadzam.
Załóżmy, iż uczniak ma lekcje od 7:10 do 15:15 (zdarza się wielu uczniom).
Na papierze to "tylko" dziewięć lekcyj, ale wszyscy zapominają o dojeździe.
Uczeń szkoły, czy to podstawowej, czy to średniej, nie ma prawa jazdy, nie ma samochodu.
Bez samochodu jest się uzależnionym od rozkładu jazdy miejscowego autobusu, a jak ten jeździ rzadko, to można mieć choćby taką sytuację, iż trzeba czekać półtorej godziny przed lekcją przed szkołą, bo później autobus nie dojeżdża.
Razem z dojazdami autobusami ten przykład może choćby przybrać rozmiary od 6:30 do 16:30, czyli byłoby to dziesięć godzin zegarowych.
Moreover, w szkole średniej uczeń musi jeszcze zdawać monstrualnie ogromny program z całego wachlarzu przedmiotów "pomocniczych", choćby jeżeli ich nie rozszerza, czyli z geografii, chemii, biologii i fizyki. Te cztery przedmioty raczej nie są wybierane przez większość uczniów jako przedmioty rozszerzone, a dają w kość.
Słyszałem wielokrotnie, jak to ktoś musiał zostać drugi rok tylko dlatego, iż z chemii spadł pod próg niczym Tygrysław za dwa lata. Zgaduję, iż brakowało im jakiejś jednej setnej, ale sztywny system biurokratyczny ich nie przepuści.
Zresztą, czego się uczą uczniowie na owych przedmiotach pomocniczych?
Na geografii trzeba zdawać z wiedzy o państwach tak małych, iż choćby wśród dorosłych mało kto o nich słyszał.
Czy wiedzą państwo, gdzie leży Barbados, i jaka jest jego stolica?
Na chemii trzeba pisać równania reakcyj różnorakich, a iż te równania nie mają nic wspólnego ani z matematyką, ani z logiką, toteż trzeba każde z nich wkuwać na pamięć.
Czy wiedzą państwo, jaki jest rezultat addycji (głupia nazwa) diwodorobut-3-olu z monosiarczanem trifosforu? I czy znają państwo adekwatności fizyczne i chemiczne tych pierwiastków wraz z ich liczbą masową, atomową i molową?
Na biologii trzeba się uczyć schematów całego ciała ludzkiego, co jak rozumiem może się przydać chirurgom, ale innym raczej nie.
Czy wiedzą państwo, czym jest brzusiec, w jakich mięśniach występuje, z jakich tkanek jest zbudowany, i z jaką siłą się napręża?
Tyle przykładów chyba wystarczy.
Powiedzą: ale kiedyś się temu cholernemu gnojkowi ta wiedza może przydać!
Owszem, jakiś bardzo nikły procent jej może się przydać, ale zanim mu się przyda, to dawno już jej zapomni. Skoro uczeń potrafi przez wakacje zapomnieć wszystko, czego się nauczył w ciągu całego roku szkolnego, to tym bardziej zapomni przez kilka lat.
I tak jeszcze co do ilości godzin: zimą przy owych wyżej wymienionych założeniach gdy uczeń wychodzi do szkoły jest ciemno, i zanim wróci do domu to słońce zdąży już zajść.
Szkoła tą mnogością godzin blokuje kreatywność i zajęcia pozaszkolne.
Nie możesz robić tego, czym się interesujesz, bo masz trzy piąte dnia zajęte szkołą, a pozostałe dwie piąte durnymi zajęciami dodatkowymi, na które zapisali cię rodzice (gdyż apparently rodzice ścigają się, który zapisze swoje dziecko na więcej zajęć; realizują dziećmi własne niespełnione ambicje).
I to jest też po części przyczyną tego, iż młodzież naszej rzeczypospolitej wygląda, jak wygląda.
Rozmawiałem dawno temu z pewnym księdzem, i powiedział on mniej więcej, iż jak szkoła zabiera uczniowi cały wolny czas, i jest bez sensu niczym vanitas vanitatum Koheleta, to uczeń zaczyna szkołę olewać, i traktować ją jak ten czas wolny, którego mu nie dają.
Kolejną sprawą jest propaganda. choćby za PiSu szkoła była narzędziem propagandy klimatycznej, i jest nim nadal.
Na polskim analiza wypowiedzi Grety Þunberg.
Na angielskim wypowiedź pisemna na temat tego, jak należy ratować klimat.
Na geografii obowiązkowy film, na którym jakiś ateista wmawia ci, iż to ty jesteś winny "zmianom klimatu", i surowe kary za choćby niepatrzenie się nań. Oraz oczywiście cała ta debilna propaganda o źródłach "odnawialnych" (polecam rozmowy prof. Mielczarskiego (przepraszam za przekręcenie nazwiska), który, będąc ekspertem w tej dziedzinie, wyjaśnia, iż to jest jedno wielkie oszustwo, i źle się to skończy.).
Dlatego właśnie uważam, iż to dobrze, iż ministrzyca tnie program. Niech tnie tyle, ile potrafi. Niech utnie wszystko.
Lepiej, jak szkoła uczy za mało (zawsze można dziecko douczyć w domu), niż jak szkoła uczy za dużo.
Ja nie sądzę, iż ona to robi z dobrej woli - cały ten rząd rozwala wszystko, co potrafi, i to jest po prostu jeden z celów - ale, iście hiobowski sposób (pozdrawiam pana Marcina od rodziny Hiobowskich) Bóg zmienia zło w dobro.
Rozwiązania?
Według mnie rozwiązaniem byłoby zlikwidowanie szkół średnich.
Kiepskich i tak nie potrafią wyuczyć, a zdolnych ściągają w dół.
Powinno się wrócić do systemu średniowiecznego, gdzie (może po ukończeniu szkółki parafialnej) szło się na terminy do mistrza, by po latach samemu takowym zostać.
W taki sposób młody człowiek nabywa fachu w sposób praktyczny.
Co prawda takie opcje są, ale jest to bardzo ograniczone, i z mej wiedzy dotyczny głównie branż takich jak fryzjerstwo, czy motoryzacja.
Powinno się to rozszerzyć.
Jednak, będąc realistą, nie sądzę, iż - choćby gdyby ministrem edukacji w końcu został człowiek kompetentny - to kiedykolwiek wejdzie w życie.
Problemem jest - a jakże - sztuczna inteligencja.
W wielu zawodach o wiele łatwiej, prościej, i taniej jest mieć asystenta wirtualnego, niż ludzkiego.
Dotyczy to nie tylko postulowanego przeze mnie przywrócenia terminów.
Dotyczy to także zawodów już istniejących, w których zaczyna się jako pomocnik, na przykład chodzi o elektryków.
Krótkoterminowo jest to sama korzyść, bo nie trzeba przyuczać do zawodu jakiegoś dryblasa, ale długoterminowo, gdy mistrz pójdzie już na emeryturę, nie będzie miał go kto zastąpić na rynku pracy.
Przecież sztuczna inteligencja (na razie) nie naprawi zepsutego obwodu, nie naprawi pękniętych rur.
Takie oto są moje przemyślenia, życzę miłego dnia.
References:
[1] ]]>https://ore.edu.pl/images/files/efs/wdrozenie_podstawy/Przedmioty%20nauc...]]>