Kilimandżaro

kwzg.pl 2 dni temu
1 lutego 2025 roku o godzinie 8:07 stanęliśmy na dachu Afryki. Ale zacznijmy od początku.
Pomysł zdobycia Kilimandżaro zrodził się stosunkowo niedawno, bo w grudniu 2024 roku. Dawno nie byliśmy na urlopie, a iż góry są nam zawsze po drodze, postanowiliśmy poszukać miejsca, w którym moglibyśmy spokojnie odpocząć. Przeszukaliśmy wiele ofert w polskich górach i Dolomitach, aż w końcu stwierdziliśmy, iż może nadszedł czas, aby rozpocząć spełnianie marzenia, jakim jest Korona Ziemi (choć to raczej marzenie Macieja).
Mieliśmy już pewne doświadczenie w peruwiańskich Andach, ale nie czuliśmy się jeszcze gotowi na wielkie wyzwania. Po rozmowach z bardziej doświadczonymi alpinistami doszliśmy do wniosku, iż tanzański szczyt będzie dobrym wyborem, zwłaszcza iż trwała tam pora sucha. Znaleźliśmy odpowiednią agencję, wybraliśmy termin, kupiliśmy bilety, uzupełniliśmy ekwipunek i 25 stycznia wyruszyliśmy z Warszawy przez Wiedeń i Addis Abebę do Kilimandżaro (także nazwa regionu w Tanzanii). Pierwszy dzień spędziliśmy na organizacji w hotelu w Moshi: przepakowaniu bagaży, przygotowaniu depozytów i integracji z naszą fantastyczną 12-osobową ekipą. Kolejne dni to już adekwatny trekking ku wierzchołkowi Uhuru Drogą Machame.
Nasza przygoda rozpoczęła się przy bramie Parku Narodowego Kilimandżaro (Machame Gate), gdzie odbywa się rejestracja, dopełnienie formalności, lunch i ostatnie przepakowanie. Na górę wyrusza się z niewielkim bagażem – cięższy ekwipunek niosą porterzy (lokalni szerpowie), którzy pomagają również w sprawach logistycznych, takich jak rozstawianie obozowiska, przygotowywanie posiłków, gotowanie wody czy wsparcie w codziennych czynnościach. W drodze towarzyszyli nam także przewodnicy, dbający o to, aby nikt nie został w tyle. W sumie nasza wyprawa liczyła około 50 osób.
Pierwszy dzień to raczej rozgrzewka. Po około pięciogodzinnym marszu dotarliśmy do Machame Camp, położonego na wysokości 2980 m n.p.m. Warunki były tam zaskakująco komfortowe, a nowo wybudowane sanitariaty sprawiały wrażenie wyższego standardu. Nie oznacza to jednak luksusów – bieżąca woda tam nie dociera, a na prysznic musieliśmy poczekać jeszcze siedem dni.
Drugi dzień to zdobywanie wysokości. Po klasycznej pobudce herbatą imbirową i śniadaniu wyruszyliśmy w kierunku Shira Camp. Przed nami było 9 km marszu i 770 m przewyższenia. Niestety zaczął towarzyszyć nam deszcz, który z niewielkimi przerwami nie opuszczał nas aż do ataku szczytowego. Po drodze mijaliśmy niewielkie wodospady, które, według naszej liderki Jadzi, nie występują tu zwykle w porze suchej. W tym miejscu zaczęliśmy odczuwać wpływ wysokości: pojawiały się bóle głowy i brak apetytu, na co nasz wyprawowy kucharz starał się zaradzić doskonałymi potrawami. Wieczorem Agnieszkę nawiedził dujker tanzański – zwierzę przypominające mieszankę kozy z wołem – nazwany przez przewodnika „Dżagerem”, który stał się legendą naszej wyprawy.
Trzeci dzień był typową aklimatyzacją. Po dotarciu na wysokość 4600 m n.p.m. do Lava Tower, spędziliśmy tam 90 minut, po czym zeszliśmy do Baranko Camp (3950 m n.p.m.). Niestety, jednego z uczestników dopadł obrzęk płuc i konieczna była ewakuacja, co znacząco wpłynęło na nastroje w grupie.
Czwarty dzień rozpoczął się klasycznie: herbata, toaleta, śniadanie. Nasza liderka pozostała z poszkodowanym do czasu przylotu helikoptera, a reszta grupy wyruszyła przez malowniczą Barranco Wall do Karranga Camp.
Kolejny dzień to walka z czasem i zmęczeniem. Dotarliśmy do Barafu Camp (4600 m n.p.m.), gdzie odpoczywaliśmy przed atakiem szczytowym, który rozpoczął się o północy.
23:30 – pobudka. Herbata, popcorn, ostatnie słowa motywacji i w drogę. Nocny marsz w surowym otoczeniu bez roślin stawał się coraz trudniejszy. Przy 5300 m n.p.m. doszło zmęczenie, ból głowy, odczuwalna temperatura -22°C i problemy gastryczne. Mimo to, pięć godzin później ujrzeliśmy pierwsze promienie słońca i dotarliśmy do Stella Point (5730 m n.p.m.). Ostatnie 700 metrów pokonaliśmy w godzinę i nagle eksplodowały emocje: łzy, śpiewy, gratulacje.
Byliśmy na szczycie! Widoczność doskonała, euforia nie do opisania. Po 40 minutach ruszyliśmy w dół. Kilimandżaro pokazało nam swoje dwa oblicza: ulewny deszcz i słoneczną nagrodę na szczycie. Czy warto? Bez wątpienia! Ten świat wygląda tam zupełnie inaczej.
Idź do oryginalnego materiału