Listopad – między ciszą a wspólnotą. O dawnych wierzeniach i rytuałach opowiada Witold Przewoźny

3 godzin temu

Listopad jest miesiącem niezwykłym. Z jednej strony pięknym, pełnym kolorów późnej jesieni, z drugiej – coraz bardziej szaroburym, skłaniającym do refleksji – zauważa Witold Przewoźny. – Wraz z opadającymi liśćmi spada nam też nastrój, ale to właśnie ten moment, kiedy warto się zatrzymać i spojrzeć wstecz.

Etnograf przypomina, iż listopad od wieków stanowił naturalną granicę w rytmie roku. To czas zamierania sił przyrody, wyciszenia, a w kulturze ludowej – moment kontaktu z tym, co niewidzialne.

To otwarcie drzwi do zaświatów. Zaproszenie dusz do naszych domów i obejść, aby przypomnieć im, iż o nich pamiętamy – tłumaczy.

W dawnych wierzeniach ludowych, jak przypomina Przewoźny, listopadowe święta zmarłych nie ograniczały się tylko do odwiedzin na cmentarzu.

Rozpalano ogniska na rozstajach dróg, by oświetlić duszom drogę do domu. Zapalano światła także po to, by odstraszyć te duchy, których obecności się nie pragnęło – mówi.

Z czasem ogniska zastąpiły znicze, a obrzęd przyjął formę bardziej symbolicznej pamięci.

Dziś przynosimy na groby kwiaty i świece, dawniej ofiarowano jedzenie. To była uczta – nie dla żywych, ale dla zaproszonych zmarłych – dodaje etnograf.

Ślady dawnych tradycji można wciąż zobaczyć, zwłaszcza podczas romskich obchodów Dnia Zmarłych.

To widowiskowe uczty, stoły zastawione na grobach, żywa kontynuacja bardzo starych rytuałów, podkreślających więź między żywymi a tymi, którzy odeszli – zauważa Przewoźny.

Etnograf zwraca uwagę, iż przywoływanie imion zmarłych, otwieranie albumów fotograficznych, wspominanie – to współczesna forma dawnego rytuału przywoływania duchów.

To nie jest nic innego jak zapraszanie naszych bliskich z tamtej strony do nas. Dopóki o nich pamiętamy, są obok – mówi.

W ludowym wyobrażeniu świat zmarłych był nie tylko pełen tajemnicy, ale też opiekuńczy.

Tamci wiedzą wszystko. Wierzono, iż zaświaty decydują o naszym losie. Człowiek po pracy na roli mógł tylko prosić o ich wsparcie – ziemia była zasiana, reszta należała do natury i przodków – przypomina Przewoźny.

W rozmowie nie zabrakło także tematu św. Marcina, patrona jednego z najważniejszych dni w poznańskim kalendarzu.

W dawnych zwyczajach 11 listopada był datą graniczną – kończył prace polowe, rozpoczynał zimę. Kto po tym dniu wyszedłby na pole, byłby społecznie nieakceptowany – tłumaczy etnograf.

Święto miało także wymiar społeczny.

To był dzień rozliczeń, spłaty długów i zawierania nowych umów. Wtedy też szczególnie bacznie obserwowano pogodę – od niej wróżono, jaka będzie zima – mówi Przewoźny.

Postać św. Marcina, jak podkreśla, niesie uniwersalne przesłanie dzielenia się.

Gest podzielenia się płaszczem z biedakiem to wzorzec działania, który przetrwał w ludzkiej pamięci. W Poznaniu ma swoją słodką postać – rogala świętomarcińskiego. Choć dziś kupujemy go za niemałe pieniądze, przez cały czas dzielimy się nim z rodziną, znajomymi, przyjaciółmi. To symbol dawnego gestu dobroci – dodaje z uśmiechem.

Zdaniem Witolda Przewoźnego współczesny listopad, mimo iż pozbawiony dawnego rytmu pracy na roli, przez cały czas zachował coś z tej dawnej rytmiki.

Jedni lubią jesień za kolory, inni marzą już o maju, ale to właśnie ten czas, gdy możemy zwolnić, znaleźć chwilę na wspomnienia i pamięć o bliskich – mówi. – To moment, w którym choćby zatłoczony cmentarz ma w sobie coś niezwykłego – tysiące świateł, ciszę i poczucie wspólnoty. Takiego obrazu trudno szukać gdziekolwiek indziej na świecie.

Listopad w oczach etnografa to nie tylko miesiąc melancholii, ale także przypomnienie o tym, co w życiu najważniejsze – o ciągłości, pamięci i obecności drugiego człowieka.

Dopóki pamiętamy o tych, którzy byli przed nami, jesteśmy częścią tego samego kręgu życia – podsumowuje Witold Przewoźny.

Idź do oryginalnego materiału