Loch Ness Marathon

kazimierzmusialowski.pl 1 miesiąc temu
Szukając potwora czyli, Loch Ness Maraton
Maraton w Edynburgu przywrócił mi wiarę w siebie po kilkuletniej biegowej przerwie, a córce Madzi i zięciowi Marcinowi apetyt na pokonanie całego maratońskiego dystansu.
To było spontaniczne wezwanie: „Może Maraton w Loch Ness? ” Dla mnie będzie to kolejny, dla nich pierwszy. Jak się nie cieszyć, skoro znów zwiedzę kawałek Szkocji, pomieszkam w Aberdeen do tego wspólnie pobiegniemy wokół tego tajemniczego „loch” czyli jeziora.
Inverness: to w tym miasteczku umiejscowiono biuro zawodów oraz metę. Dzień wcześniej odebraliśmy numery startowe, zwiedzaliśmy. Po drodze z Aberdeen odwiedziliśmy przepiękny zamek Urquhart nad brzegiem Ness. Zamek i miejsce robią wrażenie. Na start biegu zawieziono nas piętrowymi czerwonymi (klasycznymi!) autobusami po ciemku z samego rana. Na trasie przywitała nas „szkocka pogoda”, silny wiatr w połączeniu z deszczem, chłodno i przenikliwie. Za to teren wspaniały, ciekawy, serpentyny między szkockimi górami, coś wspaniałego. Samo jezioro Ness faktycznie wygląda tajemniczo, dostrzegam dziwnie schowane budynki na przeciwległym brzegu. Wspaniały pomysł, aby zlokalizować tutaj bieg maratoński i by odbywał się w jednym kierunku, bez nawrotek.
Młodzi przygotowani na szybsze tempo, niż moje. Marcin stwierdził, iż pobiegną ten swój pierwszy ze mną. Wiem, iż stać ich na lepszy czas. Szanuję to do dnia dzisiejszego, wiem jak to jest zwalniać, kiedy zawodnika „niesie”. Ale trochę przyznam, iż fajnie było razem biec, tym bardziej, iż nabawiłem się kontuzji i chyba trochę potrzebowałem otuchy i wsparcia. Sił dodają również wolontariusze, cudowni mieszkańcy tych stron.
Przed nami najgorsza część biegu, czyli ostatnie 12 kilometrów, które zaczyna się wymagającym podbiegiem pod górę. Wspaniale, tylko na to czeka moja kontuzjowana noga. Pokonujemy ją na pieszo, większość z biegaczy się na to decyduje, ponieważ ta górka to nie przelewki.
Jak na Szkocję przystało, nagła poprawa pogody. Trzeba opasać się kurtkami i gnać na metę. Wtedy, kiedy ja naprawdę zwalniam Marcin mnie obiega, tyle ma w sobie jeszcze energii.
W końcu przyszedł czas na 40km, jeszcze chwila i meta. Wbiegamy już do Inverness, tu jeszcze więcej przesympatycznych ludzi gorąco nas dopingujących, to takie ważne i naprawdę pomaga! Znów się udało i medal z potworem z Loch Ness zostaje zawieszony na szyi. W moim sercu wielka euforia kiedy patrzę na uśmiechnięte twarze młodych. Teraz czas na maratońskie dyskusje no i „szkocką grochówkę”. Najważniejsze jednak dla mnie jest to, iż dwoje maratończyków przybyło do naszej biegowej rodziny!
P.S. Okazało się, iż potwór był łaskawy, tego dnia miał wolne
Idź do oryginalnego materiału