Marian Henel. Lubieżnik z Branic tworzył arcydzieła na skalę światową

2 godzin temu

Branice – cicha wieś na południu Opolszczyzny. Wysokie topole, brukowane drogi, a na wzgórzu monumentalny kompleks – szpital. Miejscowi wciąż mówią na niego „miasteczko miłosierdzia”. Tu, w szpitalu psychiatrycznym założonym przed ponad stu laty przez biskupa Józefa Nathana, przez trzy dekady żył i tworzył Marian Henel – pacjent, artysta, człowiek na granicy obłędu i geniuszu.

Dziś jego gobeliny i autoportrety wystawiane są w wielu muzeach. Do lutego tego roku można było dzieła obejrzeć w Muzeum Narodowym we Wrocławiu. Wystawa nosiła tytuł, który mówi wszystko: „Obłęd. Przypadek Mariana Henela – lubieżnika z Branic”.

Nadawał się do tego, by zadawać ból

Marian Henel urodził się 6 września 1926 r. w Przystajni, jednak w jego biografii mało jest informacji o życiu rodzinnym. Prędzej natkniemy się na samotność, osierocenie i odrzucenie małego chłopca. Wedle informacji, do których udało mi się dotrzeć, Marian Henel skończył kilka klas szkoły podstawowej. Późniejsza historia „lubieżnika z Branic” zaczyna się z końcem II wojny światowej.

Po jej zakończeniu mężczyzna został powołany do wojska. Podczas komisji poborowej zasugerowano mu, by wstąpił do Urzędu Bezpieczeństwa – i faktycznie z tej propozycji skorzystał. W nowym środowisku traktowano go z pewną pobłażliwością, niemal jak osobliwość.

Przyczyną były jego nietypowe warunki fizyczne: był bardzo niski (około 150 cm wzrostu), o krępej sylwetce, okrągłej twarzy i krótkich nogach. Charakteryzował się też dziecięcą naiwnością, brakiem krytycyzmu wobec siebie oraz bezpośrednim sposobem bycia.

Powierzono mu zadanie pilnowania aresztowanych, a był wobec nich wyjątkowo surowy. Niekiedy uczestniczył także w przesłuchaniach, które miały brutalny charakter. Według relacji świadków i źródeł historycznych, przy takich czynnościach wykorzystywano jego fizyczną siłę oraz bezwzględność.

Marian Henel miał żonę. Ślub wziął po zakrapianej imprezie

Kiedy w jednostce wojskowej zapowiedziano kontrolę z Katowic, przełożeni postanowili zapobiegawczo usunąć go ze służby. Trafił wtedy do pracy w sąsiedniej gminie w Państwowym Gospodarstwie Rolnym – był palaczem. Z czasem jednak stał się obiektem kpin i drwin. Kobiety z gospodarstwa miały go wielokrotnie zawstydzać i prowokować.

Wziął też po zakrapianej zabawie ślub – z Zosią, jedną z pracownic. Małżeństwo jednak miało rozpaść się niedługo później. Być może to było ciosem, który rozbudził w nim dziwne formy zachowania.

Pewnego dnia podpalił największą stodołę wypełnioną zbożem. I sam, po krótkim śledztwie, przyznał się do winy. Najprawdopodobniej ze strachu przed metodami przesłuchań, które dobrze znał z czasów swojej pracy w UB. Został skazany i spędził około roku w więzieniu.

Nie chcieli go choćby w więzieniu. Marian Henel na sądowej detencji w Branicach

Pracownicy więzienni nie dając sobie rady z dziwnym zachowaniem osadzonego, załatwili sądowne przeniesienie do ośrodka leczenia psychiatrycznego. I tak trafił do Branic.

Był rok 1960. Branicki szpital w tym czasie był autonomicznym miasteczkiem, rządzonym twardą ręką przez ambitnego lekarza Zdzisława Jackowiaka. Przebywało w nim prawie 2000 pacjentów i 1300 osób personelu. Należało do szpitala także olbrzymie gospodarstwo rolne, a w nim świnie, krowy, konie, a także para kucyków, 2 młyny, piekarnia, rzeźnia, liczne filie z zamkiem w Mosznej włącznie. W obrębie szpitalnego ogrodzenia spacerowały daniele, sarny i pawie.

Gobeliny Mariana Henela

2 października 1969 roku funkcję dyrektora szpitala objął lek. med. Andrzej Różycki. Jego kadencja przyniosła ze sobą powiew zmian – zarówno w wyglądzie placówki, jak i w jej atmosferze. Z okien pawilonów zniknęły kraty, pozostawione jedynie w oddziałach dla podsądnych oraz pacjentów szczególnie gwałtownych. Zlikwidowano ogrodzenia wokół ogródków rekreacyjnych, a z głównego ogrodzenia terenu zdjęto drewniane oszalowanie.

Dzięki tym decyzjom szpital nabrał bardziej otwartego, nowoczesnego charakteru. Z terenu placówki usunięto także wszystkie zwierzęta, które przekazano do ogrodu zoologicznego. Ostały się jedynie koty.

Podkradając wyposażenie do tkalni, poznała Mariana Henela

Rok 1971. Wanda Kuczaj, młoda instruktorka terapii zajęciowej, wchodzi po raz pierwszy do rozpadającej się tkalni w szpitalu. Krosna niszczeją, elementy wyposażenia trafiają na śmietnik.

– Przyszłam do pracy w celu założenia terapii z tkactwa. To duże możliwości dla pacjentów, palce pracują, głowa mniej myśli. Rozpoczęłam tę pracę z tkactwem trochę później. Żeby było można kogoś uczyć to trzeba mieć na czym i trzeba mieć surowiec. Wtedy takich rzeczy absolutnie nie było. Były warsztaty terapii zajęciowej, ale w szpitalu. Była tam drukarnia, introligatornia, materacownia i tkalnia. Były krosna poziome i tkano tam płótna. Tkalnię zaczęto likwidować, wszystko wynosili, niszczyli. To były takie czasy, iż nie można było tych śmieci sobie zabrać. Widziałam, jak wynoszą grzebienie, części ram. Po godzinie 15., jak kończyłam pracę chodziłam tam i podkradałam elementy, które można ocalić – wspomina dziś.

To wtedy podszedł do niej mężczyzna w szarym fartuchu. – Zapytał mnie, co ja robię i po co mi te graty. Powiedziałam mu, iż potrzebuję ich, by założyć pracownię tkacką. Prosiłam go jedynie, żeby mnie nie wydał. Nie wiedziałam wówczas, iż rozmawiam z Henelem – opowiada pani Wanda i dodaje, iż kompletowanie krosien zajęło trochę czasu.

– On podszedł do mnie też na drugi dzień. Widać było, iż interesuje go, co robię. W końcu zbudowałam to krosno i on się nim mocno zainteresował. Powiedziałam, iż nauczę kogoś tkać manualnie i zaprosiłam go do pracowni. Tam była artroterapia, gdzie pacjenci malowali i rysowali. Marian Henel zaczął tam przychodzić, choć początkowo wątpił w swoje siły. Mówił, iż nie będzie się nadawał. Nie było wtedy jeszcze osnowy, wełny i materiałów, ale ja to załatwiłam. Niedaleko była światowej sławy fabryka dywanów w Kietrzu, skąd wszystkie produkty szły na eksport. Wzięłam delegację w pracy i zapytałam dyrekcję fabryki, czy mogą nam oddawać odpady. Zgodzili się. I tak dostawałam od dyrekcji szpitala ciężarowe auto i tym autem jechałam do Kietrza. Przywoziłam po 500 kg na magazyn do szpitala i w ten sposób miałam surowiec na robienie dywanów – opowiada.

Wciągnął się i nie opuszczał pracowni

Marian Henel pomagał pani Wandzie przy pracy. Wiązał nitki, uczył się pierwszych węzłów. Miał w sobie cierpliwość i precyzję, jakiej nie da się nauczyć.

– Wciągnął się bez reszty. Siedział przy krośnie od rana do wieczora, liczył węzły, dobierał kolory. To była jego terapia i jego azyl – opowiada instruktorka.

Wtedy problem był jeszcze z osnową – trzeba było osnuć trzysta nitek, każda kilkumetrowa, a wydawało się to zadaniem ponad siły jednej osoby. Pomogli pani Wandzie w Kietrzu, ale to właśnie wtedy Marian zaczął przychodzić częściej. Siadał obok, cierpliwie podawał nitkę po nitce, a potem razem wiązali. Od tego momentu coś się zmieniło – w nim zrodziło się zainteresowanie, które gwałtownie przerodziło się w pasję.

Pokazała mu pierwsze węzły, a on natychmiast zrozumiał zasadę. Miał w sobie coś z ucznia, który nie potrzebuje wielu słów – wystarczyło, iż raz zobaczył, i już potrafił powtórzyć. Był szybki, bystry i uważny, choć w pracowni wymagało to szczególnej ostrożności. Nożyce musiały być zawsze bardzo ostre, dlatego Marian pracował pod czujnym okiem pani Wandy Kuczaj.

Marian Henel złościł się często. Wtedy trzeba było zejść z drogi

Pierwsze prace powstawały na zamówienie. Dywan z wizerunkiem eskulapa – symbolu szpitala – trafił do szkoły dla instruktorów terapii zajęciowej.

– Ale on bardzo nie lubił jak mu się narzucało co ma robić. Strasznie się złościł, obrażał i przeklinał. Ale zrobił tego eskulapa. Technikę tkacką opanował bardzo gwałtownie i zauważyłam, iż jest świetnym kolorystą – wtrąca pani Wanda.

Potem powstał drugi, zatytułowany „Grajkowie”, z łacińską maksymą: Verbum, gaudium, labor et musica etiam medicina – „Słowo, radość, praca i muzyka to również medycyna”.

– Ten dywan długie lata wisiał na sali konferencyjnej w szpitalu. Kolory były tam narzucone. Potem Marian Henel zrobił się bardziej śmiały i często mówił, iż dywan potnie i zniszczy, a pani Wanda sama będzie sobie robiła dywan. Kiedy przyszło mu tkać godło Polski, groził mi iż nie zrobi tego, albo orzeł będzie miał „jajca” – śmieje się.

W historii tworzenia na zamówienie przeplata się jeszcze informacja o dywanie do pokoju dziecięcego. Marian Henel miał utkać takowy na zamówienie jednego z dyrektorów szpitala. Różowy kolor jednak totalnie zniechęcił go do działania. Rozpoczętego dywanu nigdy nie skończył.

„Nie lubił mnie, bo byłam szczupła”

Z czasem Marian Henel zaczął projektować samodzielnie. Na papierze milimetrowym, gdzie jedna kratka odpowiadała jednemu węzełkowi, powstawały coraz śmielsze wizje. Z dywanów znikały medyczne sentencje – pojawiały się za to postaci kobiece, zmysłowe, o krągłych kształtach, pielęgniarki w białych kitlach i czepkach. Artysta nie ukrywał fascynacji cielesnością.

– Na jego dziełach wszystkie postaci są otyłe i taki też był Marian. Nie lubił szczupłych kobiet. Często w złości rzucał we mnie cukierkami. Kiedy się złościł, to schodziłam mu z drogi. choćby powiedział mi kiedyś, iż najchętniej wszystkie chude kobiety pozrzucałby z okna. W stronę szczupłych pań potrafił choćby splunąć. Z kolei, kiedy salowa przy kości myła korytarz, potrafił na nią patrzeć godzinami przez dziurkę od klucza – opowiada pani Wanda.

Chorobę przelewał na papier, a potem tkał

Swoją chorobę zaczął przelewać na papier i wiązać węzły. – On robiąc swoje dzieła to bardzo tę pracę przeżywał, wystawiał język tkając. Był wtedy szczęśliwy i sumienny. Do pracy przychodził codziennie, a wychodził z niej tylko na posiłki. Był pacjentem na detencji, nie mógł wychodzić poza bramy ośrodka. Na terenie szpitala były sklepy, fryzjer, mógł czuć się jak w małym miasteczku – opowiada Wanda.

Pacjentów zainteresowanych tkactwem było więcej, ale przy krośnie może siedzieć jedna osoba. Na oddziałach, w pracowniach również takie stanęły. Pacjenci tam tkali na odpadach z Kietrza. Najczęściej chodniki na podnóżki. Na oddziale C pani Wanda wykonała krosno pionowe do tkania gobelinów techniką gobelinową. Ta technika znana była instruktorom, ale niechętnie korzystali z niej pacjenci. Wszystko dlatego, iż tkanie gobelinu zajmowało miesiące.

Pan Marian jak się do tego tkania już zapalił, to nikogo nie dopuszczał do krosna. – On już traktował je jak swoje. To była jego pracownia, jego praca. W pewnym momencie choćby ja nie byłam potrzebna. Często się denerwował, ale był samodzielny. Był zarazem cichy i rozmowny. Opowiadał, iż wyrywał kotom paznokcie i zęby, a ja widziałam, iż on o koty dbał i je karmił – zauważa.

Robił zdjęcia. Ale tylko sobie

Pacjent znany był nie tylko z zamiłowania do tkactwa. Robił fotografie, które sam wywoływał. Te przedstawiały go w przeróżnych pozycjach, często podczas onanizowania się czy defekacji. Nie miał problemu z wywoływaniem ich i kolekcjonowaniem – ciemnię zrobił w ubikacji.

Jeden z dość cenzuralnych autoportretów Mariana Henela. Fot. Muzeum Etnograficzne we Wrocławiu

– On się w pewnym sensie sobą zachwycał. Lubił otyłe kobiety, sam był otyły i tylko takim siebie tolerował. Jadł czasem kilka posiłków, ponad miarę, by tylko nie stracić na wadze. Kiedy wykonywał swoje autoportrety to bardzo często dorabiał sobie piersi, jeszcze większe pośladki. Zakładał też czepek pielęgniarki. Zdarzało się, iż takie wywołane zdjęcie potrafił komuś podrzucić.

Wspomnienia opiekunów, do których dotarłam, sugerują, iż Marian Henel był osoba spokojną. Dużo czytał, wypożyczał książki w bibliotece. Lubił albumy, bardzo kolorowe.

Na terenie szpitala było także kino. Często można było go tam zobaczyć, zawsze w trzecim rzędzie na 7 miejscu.

Gobeliny gniły w magazynie szpitalnym…

Nie czytalibyśmy dziś historii „lubieżnika z Branic”, gdyby nie pani Anna Dudziak, kierownik pracowni terapii zajęciowej. Po śmierci Mariana Henela w 1993 roku wydawało się, iż gobeliny znikną wraz z nim – zapomniane, stęchłe, zrolowane w szpitalnym magazynie.

Fot. Muzeum Etnograficzne we Wrocławiu

Lecz przypadek, a może cicha determinacja kilku kobiet, sprawił, iż zostały ocalone. Wystawione na słońce, oczyszczone z pleśni i kurzu, ożyły – jakby sam Marian Henel wrócił na chwilę.

– Gobeliny stały się tak bardzo sławne, od kiedy pani Ania Dudziak została odpowiedzialna za całą terapię. Wszystkie dzieła które robili pacjenci, wędrowały do magazynu szpitalnego. Była tam duża wilgoć, a one leżały pod murem na betonie. Nikt choćby na te dywany nie popatrzył, a pani Ania wzięła te dywany do pracowni. I ruszyła lawina… – opowiada pani Wanda.

Art brut z Branic

Z perspektywy dzisiejszej krytyki sztuki Marian Henel to jeden z najwybitniejszych polskich twórców art brut – sztuki surowej, tworzonej przez ludzi wykluczonych, chorych psychicznie, odizolowanych od świata.

Marian Henel nigdy nie opuścił Branic. Przez ponad trzy dekady jego życie toczyło się między szpitalnymi murami, w Miasteczku Miłosierdzia. Dla jednych był pacjentem – trudnym, nieprzewidywalnym, ekscentrycznym. Dla innych – artystą, który z surowych nitek potrafił wydobyć emocję, barwę i obsesję.

Choć w oczach personelu bywał dziwakiem, choć jego autoportrety i erotyczne wizje wywoływały zakłopotanie, to właśnie w nich odbijała się prawda o jego samotności i pragnieniu bliskości. Swoją chorobę potrafił przetworzyć w sztukę – surową, zaskakującą i prawdziwą.

Dziś jego nazwisko pojawia się obok najważniejszych twórców art brut. Jego prace pokazywano w Polsce i za granicą – w Poznaniu, w Niemczech, w Muzeum Narodowym we Wrocławiu. „Obłęd. Przypadek Mariana Henela – lubieżnika z Branic” – tytuł tej wystawy mówi więcej niż niejeden biogram.

Marian Henel zmarł w 1993 roku. Zostawił po sobie jedenaście gobelinów i setki fotografii.

***

Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania

Idź do oryginalnego materiału