Odra Opole Antoniego Piechniczka wcale najlepsza nie była…

1 tydzień temu

Gdy jako młody chłopak wchodził do niebiesko-czerwonych, trafił na czas, gdy byli oni czołowym zespołem w kraju. Przez pięć sezonów zajmowali miejsce w pierwszej szóstce tabeli, w 1964 roku byli trzecią drużyną w Polsce, a do wicemistrzostwa zabrakło punktu (podwójnie bolesna porażka z Unią Racibórz). Potem Antoni Kot przeżył z opolskim klubem prawie wszystko, na czele z europejskimi pucharami, ale i trzema spadkami z elity i trzema powrotami do niej. Był także trenerem Odry.

Łukasz Baliński: – Wszyscy tak wspominają „Odrę Piechniczka”, ale to przecież Odra z pierwszej połowy lat 60. osiągnęła większe sukcesy.

Antoni Kot, były piłkarz i trener Odry: – Stawialiśmy wtedy czoła największym. Górnik Zabrze miał wielkie wsparcie z górnictwa, Legia Warszawa, wiadomo, wojsko, Zagłębie Sosnowiec pupilki władzy. I chyba kłuło gdzieś tam w oczy władze piłki i możniejsze kluby, iż jakaś Odra Opole się im wcina. Będąca wtedy w naszym województwie Unia Racibórz zresztą też, bo również sobie nieźle radziła. Było kilku dobrych piłkarzy w regionie, więc ściągali chłopaków z Nysy, Brzegu i mniejszych miejscowości. Na mecze może nie przychodziło wtedy tyle ludzi, co na „Odrę Piechniczka”, ale nie raz, nie dwa przynajmniej 10-12 tysięcy bywało. Z mojego Zakrzowa to niemalże procesje chodziły, cała kawalkada ludzi (śmiech).

Kibice to też był żywioł, ale byli znacznie bardziej kulturalni. Nie widziałem, żeby się ktoś bił. choćby jak jakaś buteleczka „pękała”, to była odstawiana, żadnego trzaskania, a po meczu młode dzieciaki z biedniejszych rodzin to zbierały i na skup, tak, iż od razu było posprzątane. Po porażkach to najwyżej burę dostawałem od ojca.

– Inny świat…

– To było inne podejście do piłki nożnej. To, jak wyglądały treningi, dieta piłkarza czy choćby buty do grania, jest dziś nie do wyobrażenia. Mieliśmy gospodarza, który cudów dokonywał, żeby można było grać i trenować w różnych warunkach. Teraz boiska są równe jak stoły, a kiedyś nie tylko plac nierówny, ale choćby i linie zdarzały się krzywe. Czy padało, czy nie, to wał wjechał i robił swoje, o jakimś wsiąkaniu wody mowy nie było. W połowie marca jak spadł śnieg, to odsuwali go pługami na bok, potem się to roztapiało i woda wracała na boisko.

No i najważniejsza różnica, jeżeli się weźmie najwyższy poziom ligowy: wtedy poza graniem to często się również pracowało. Człowiek miał etat czy pół w jakimś zakładzie. Rano się szło do pracy i potem w południe na trening. Jakoś szczególnie lepiej piłkarze nie mieli od zwykłych ludzi. Ja wtedy, na początku, do takiego Henryka Szczepańskiego to na boisku przez pan mówiłem, choć on mnie za to opieprzał (śmiech). Człowiek był inaczej wychowywany. Gdyby dzisiejsi zawodnicy przenieśli się do tamtych czasów, to pewnie większość gwałtownie by sobie odpuściła.

– Pana przygoda z Odrą to też nie była miłość od pierwszego wejrzenia..

– Mieszkaliśmy na Zakrzowie, gdzie dla dzieci nie było nic poza szkołą. I tam mnie gwałtownie zauważył sławetny Jan Śliwak. Ale ja za bardzo na treningi nie chciałem chodzić. To był koniec lat 50., autobusy jeździły co godzinę, a od nas na Oleską było ponad 2 km, kawał drogi dla dzieciaka. I to skrótem torami, więc trzeba było uważać, bo pociąg jeździł co 20-30 minut. Jeszcze w tamtą stronę to w miarę się chciało, ale z powrotem na zmęczeniu nie bardzo. Plus warunki na treningach słabe. Tym bardziej dla takich chłopaczków jak my. Nie było gdzie się przebrać, jakieś kamienie robiące za bramki, jedna piłka dla wszystkich. Chyba ze dwa lata unikałem klubu. No, ale były kiedyś zawody międzyszkolne i znowu wypatrzył mnie ten cały Śliwak (śmiech). Wziął mnie na motor i na stadion.

Tam dali mi tenisówki, spodenki, koszulek już nie mieli, choć akurat było ciepło, i na plac do gry. Czułem, iż im się spodobałem, ale wciąż miałem swój świat, kumpli, kąpielisko, więc nie zawsze na te treningi chodziłem. I kiedyś po kolejnych odpuszczonych zajęciach, siedzę wieczorem w domu i słyszę jak znajomy motorek podjeżdża i głos matki, iż przecież wróciłem zmęczony. No, to Śliwak już z nią rozmawia, iż ma mnie przypilnować, żebym dwa razy w tygodniu przychodził, bo mogą być ze mnie ludzie. W końcu się ogarnąłem, a i w klubie zaczęło to jakoś inaczej wyglądać. Były normalne treningi, liga młodzieżowa, pojechaliśmy na mistrzostwa Polski juniorów. Byłem sporo młodszy i początkowo siedziałem na ławce, ale stopniowo zacząłem się wdrażać. No i szło mi coraz lepiej. Jak skończyłem 16 lat, to wzięli mnie na miesiąc z dorosłą drużyną na obóz do Jeleniej Góry. I tak już zostałem w seniorach.

– Tym większy szacunek, iż ówczesny skład choćby dziś robi wrażenie.

– Było paru świetnych piłkarzy. Wiadomo, iż Engelbert Jarek był mózgiem zespołu. Potrafił niemalże wszystko. Lubiłem z nim grać, bo jak mu zagrałem, to potem mnie „szukał”, często lubiliśmy z klepki grać. Norbert Gajda nie był za szybki, ale za to świetny technicznie. Zbigniew Bania też kawał piłkarza. Można by wymieniać i wymieniać. Choćby bramkarze. Mieliśmy trzech na poziomie reprezentacyjnym: Konrad Kornek, Franciszek Ksciuk i Bogusław Białek. Tego ostatniego wypuścili, bo był najmłodszy, do Pogoni Szczecin, a też świetny fachowiec.

Ale ja chyba ciągle będę wspominał Henryka Szczepańskiego, to był wzór dyscypliny, niesamowite zdrowie. Powiedziałbyś „dzisiaj biegamy pięć godzin” to by biegał, podczas gdy Gajda zgodziłby się maksymalnie na 30 minut (śmiech). Nie mogę też odżałować, iż nagle przestali go powoływać do reprezentacji, żeby nie przekroczył liczby 50 rozegranych meczów. Rzucali mu jakieś kłody pod nogi, bo był z innego województwa, a za tamtych czasów z reguły mogłeś grać w tym, z którego pochodziłeś. A on trochę przecierał szlaki pod tym kątem.

– Po tym medalu coś się zacięło. Najpierw 10 miejsce, a następnie spadek.

– Starszyzna zaczęła się buntować przeciwko trenerowi Arturowi Woźniakowi, który nie bał się stawiać na młodzież. Przecież to on dał mi pierwszą dużą szansę, jak jeszcze nie byłem pełnoletni. Wymagał dużo pracy, a nie wszystkim się chciało. Jak odchodził, to poszedł do Ruchu Chorzów i chciał mnie zabrać ze sobą. Dawali dwóch niezłych zawodników, ale znowu ten Śliwak się wtrącił i powiedział, iż nie ma opcji. Szkoda, bo Niebiescy nieco później o mistrza Polski walczyli, a ja w tej Odrze się trochę topiłem.

– Co ciekawe, mimo gry na drugim szczeblu, otarliście się o finał Pucharu Polski w 1967. A mogło być jeszcze lepiej, bo w półfinale wyeliminował was grający wtedy jeszcze niżej Raków Częstochowa.

– Mogliśmy być w finale, ale co tu dużo mówić, zlekceważyliśmy rywala. Na miejscu pojawiliśmy się 20 minut przed meczem. Do tego była taka pogoda, iż nie szło grać normalnie w piłkę. Gospodarze z kolei byli przyzwyczajeni do takiego boiska. Nie było ikry, walki, zabiegali nas i wygrali. A szkoda, bo w finale była Wisła Kraków, która wtedy broniła się przed spadkiem z ekstraklasy. Była szansa na coś historycznego.

– Która Odra by wygrała bezpośredni mecz: ta, która zdobyła brązowy medal w 1964, czy mistrzowie jesieni 1978?

– Chyba ta pierwsza. Mimo wszystko, to była bardziej kompletna drużyna. Byli zawodnicy siłowi jak Ryszard Wrzos czy Henryk Szczepański, aczkolwiek tacy też są potrzebni, a do tego oni potrafili nie tylko unieszkodliwić, ale i pójść do ataku, co jak na tamte czasy u obrońców nie było normą. Z kolei w przodzie Norbert Gajda czy mózg Engelbert Jarek. To była ofensywna siła.

– W tej drużynie z lat 70-tych też paru świetnych graczy było.

– Tu wyróżniał się Zbigniew Kwaśniewski. Kapitalny technik, ale to też czasem obracało się przeciwko nam, bo lubił się popisywać. Ośmieszyć kogoś, siatkę założyć, co jednak zwalniało grę. Bardzo istotną postacią był Bohdan Masztaler. Józef Klose imponował walką, nigdy nie odpuszczał. To była świetna ekipa. Największą karierę zrobił Józef Młynarczyk, klasowy golkiper. Swoją drogą, to ja z prezesem pojechałem po niego do Bielska-Białej. I on za trzy dni przyjechał i u nas został, mieszkanie mu załatwili i wszystko, co trzeba. Takie to były czasy, iż starszyzna, w której też już wtedy byłem, pomagała budować zespół, żeby się rozwijał.

– Antoni Kot też należał do liderów…

– Ja byłem przebojowy, jak było trzeba, to szedłem czasem sam na trzech, bo coś chciałem z tego mieć. Niekiedy trzeba było być chamem na boisku.

– Odra Opole Piechniczka słynęła z tego, iż lubiła się pobawić.

– Oj tak. Ta ekipa była mocno za sobą. Nie będę się wdawał w szczegóły, ale chłopaki mieli zdrowie (śmiech). Na boisku i poza nim prawie każdy za każdego w ogień by wskoczył. No i było paru liderów także poza piłką, jak Kwaśniewski, Młynarczyk czy Wojtek Tyc. Chyba najbardziej na uboczu był Masztaler.

– A z kim pan się trzymał poza boiskiem?

– Dużo czasu spędzałem z Bogdanem Harańczykiem. Mieszkał niedaleko mnie, nasze żony się przyjaźniły. Wspólny język znaleźliśmy też z Józefem Klose. Mieszkali 10 minut od nas. Mieliśmy dzieciaki w podobnym wieku. Po Miro gwałtownie było widać, iż może być z niego piłkarz. W domu u niego była dyscyplina, twardy chów. Potem w Niemczech go świetnie rozwinęli. Długo mieliśmy jeszcze kontakt. choćby jakiś czas temu Basia [Klose, z domu Jeż, w przeszłości świetna piłkarka ręczna – przyp. red.] miała przyjechać do Opola i spać u nas, ale coś tam wyskoczyło i musiała to odwołać.

– Zagrał pan w reprezentacji raz. „Tylko”, bo zanosiło się na więcej. Za to przeciwko Niemcom Zachodnim.

– Walczyliśmy z zespołem, który zdobył potem mistrzostwo Europy i świata. Niesamowita paka: Franz Beckenbauer, Gerd Müller, Jurgen Grabowski i inni. To było świetne przeżycie. Szkoda, iż skończyło się tylko na jednym meczu. Z Niemcami w rewanżu też przecież miałem grać. Praktycznie już byłem w drodze na zgrupowanie, kiedy zadzwonił telefon do klubu, iż jestem odwołany. Za dwa dni natomiast przychodzi pismo, iż mam się stawić na wyjazd reprezentacji B do Czechosłowacji na sparing z jakimś tamtejszym klubem. Na co ja się uniosłem honorem, bo przecież najpierw chcieli, żebym grał istotny mecz, a tu jakaś „degradacja” i skłamałem, iż mam kontuzję. To był taki czas w kadrze i w związku, iż nie wiadomo było, kto rządzi, a Opola się raczej nie lubiło.

– Wcześniej powołania przychodziły, ale pech nie oszczędzał.

– Dużo grałem w młodzieżowej reprezentacji kraju, którą wtedy prowadził Kazimierz Górski, a widział mnie w przyszłości w seniorskim zespole. Jak miałem 20-25 lat, to był mój szczyt, ale trafiła się poważna kontuzja. I długo nie mogłem się wyleczyć. W końcu trafił się porządny lekarz i mnie z tego wyprowadził. Dość prosto. Kazał mojej mamie uszyć worek na piasek, tak, żeby ważył z kilo i musiałem ćwiczyć co godzinę po pięć minut. Sześć tygodni takich zajęć i z czasem miałem lepsze uderzenie z tej drugiej nogi, niż z wiodącej. To mi potem pomogło, bo mogłem grać i w środku, i na lewej pomocy.

– Jak się pracowało z Kazimierzem Górskim?

– Przede wszystkim szanował zdrowie piłkarzy. Wiedział, iż w klubie mamy harówkę, bo na obozy się jeździło często w góry, śnieg po kolana, żadne ciepłe kraje. Dlatego „na kadrze” człowiek w ogóle się nie męczył. Wchodziliśmy na boisko, a on wszystko szczegółowo pokazywał: kto ma obiec, kogo, co dalej, gdzie piłka ma być wypuszczona.

– Z czasów Odry, których trenerów wspomina pan do dziś?

– Z wiadomych względów Artura Woźniaka. Antoni Brzeżańczyk też był wspaniały. Jak odchodził, to chciał mnie do Zagłębia Wałbrzych, z którym zdobył przecież trzecie miejsce w 1971 roku. Dwa tygodnie tam trenowałem i choćby na obóz do Zakopanego pojechałem. Ale Odra nie chciała mnie puścić. Grozili, iż mnie zawieszą i postanowiłem wrócić. Bardzo dobrze współpracowało mi się też z Hubertem Skolikiem, który codziennie dojeżdżał pociągiem z Bytomia. Nie bał się pracy. Antoni Piechniczek dbał o zawodników i umiał się ustawić na mieście (śmiech).

– Mówi pan o ofertach z Chorzowa, Wałbrzycha, a najwięksi wtedy, czyli Górnik Zabrze albo Legia Warszawa nie kusiły?

– O Górniku nic nie wiem, ale do Legii chcieli mnie poprzez wojsko. Najpierw tak wyciągnęli Jana Małkiewicza, a ja byłem następny na liście. Telefony z komitetu były, owszem, iż mam się stawić, bo czekają. Wtedy mnie Jan Śliwak wyratował. Raz stałem za nim, a ten do słuchawki, iż już od paru dni mnie nie widział (śmiech).

– Jan Śliwak się przewija w naszej rozmowie często.

– Dzisiaj byśmy powiedzieli, iż skaut idealny, ale on był nie tylko od tego. Tych wszystkich zawodników wynajdywał nie wiadomo skąd. o ile mu się ktoś spodobał, to wsiadał na motor i zaraz go miał ugadanego. Pomagał też w życiu prywatnym. Prawdziwy człowiek orkiestra. To był mózg tego klubu.

– Grał pan też z braćmi w drużynie, do tego bliźniakami Edwardem i Karolem. Mimo wszystko wasze piłkarskie drogi się trochę rozjeżdżały.

– We trójkę graliśmy razem w zespole chyba łącznie cztery lata. Różne powody tego były. Jak choćby wtedy, gdy się wywinąłem z tego wojska, za sześć miesięcy przyszło kolejne wezwanie. Że chcą Kota, to Śliwak załatwił tak, iż Śląskowi Wrocław Edka podsunął, a ten w sumie chciał spróbować, pożyć w innym mieście i zobaczyć, jak to wygląda. I potem już dali nam spokój.

– Wróćmy do tych mistrzów jesieni 1978. Zimą przeniósł się pan do Slagelse BI w Danii. Nie chciał pan pomóc w walce o medale na koniec sezonu?

– Z jednej strony tak, ale wtedy to już była moja końcówka. W tym pamiętnym meczu u siebie z FC Magdeburg złapałem kontuzję. Miałem wtedy 33 lata. A przecież już dawno chciałem wyjechać za granicę, ale nie wypuszczano mnie. Bardzo mnie mocno chcieli w Danii, czekali na mnie, żebym im pomógł od samego początku w ich ekstraklasie, bo tam liga była wtedy rozgrywana systemem wiosna-jesień. Wyjazd w tamtych czasach piłkarza do państwa zachodniego to nie była jednak łatwa sprawa. Często jedyną możliwością była gra w klubach polonijnych i ja dostałem wizę do Stanów Zjednoczonych. Ale Duńczycy się ze mną umówili, żebym przyjechał na lotnisko, a oni już się wszystkim zajmą.

Musiałem tylko wsiąść do „odpowiedniego samolotu”. Czułem się trochę, jakbym uciekał. I przez pewien czas środowisko było na mnie złe, ale wszystko pozałatwiał Blaut, bo się znaliśmy dobrze, a on był działaczem w PZPN-ie. Problemy były jedynie z przedłużaniem wizy, ale to Duńczycy załatwili. Trzy lata tam grałem, a potem trzy trenowałem. Z drużyną lawirowaliśmy między ekstraklasą, a jej zapleczem.

– Nie chciał pan zostać na stałe?

– Były takie myśli i możliwości. Ale ja tam przez cały czas żyłem niejako sam. Żona z dzieciakami przyjeżdżali do mnie na dwa miesiące wakacji. Potem znowu wpadali na trochę i tak na okrągło. W pewnym momencie trzeba było zdecydować, co dalej, bo robiło się to męczące. Ja byłem nieco bardziej na tak, żeby zostać. Żona się mocno wahała. Syn grał w piłkę, więc jak tu przyjeżdżał, to kolegów miał od razu, gorzej z córką, bo w Opolu pełno znajomych, a tam słabo. Uznałem, iż jak jest niepewność, a w Polsce też będzie co robić, to kupiłem auto, spakowałem się i wróciłem.

– gwałtownie znalazł się pan w Odrze i jako trener awansował do 2 ligi.

– I w niej nie szło nam najgorzej. Na pięć czy sześć kolejek przed końcem mieliśmy sporą przewagę nad strefą spadkową. Niemniej, już wtedy czułem, iż jakieś kombinowanie za mną się zaczyna. Przegraliśmy i mi podziękowano. A dwa dni później już się do mnie z Kluczborka odezwano. Odra z kolei na tych pięć meczów raz zremisowała, resztę przegrała i spadła. Zabrakło im punktu. Potem była Unia Krapkowice, a później zgłosili się do mnie z LKS-u Jankowy pod Kaliszem. Firma prezesa remontowała basen w Opolu i jakoś się zgadaliśmy. I trafiłem tam na fajny czas. Wyeliminowaliśmy z Pucharu Polski Zagłębie Sosnowiec, które wtedy było chyba dwie ligi wyżej. Coraz bardziej jednak ta trenerka przestawała mnie bawić i w końcu dałem sobie spokój.

***

Odważne komentarze, unikalna publicystyka, pasjonujące reportaże i rozmowy – czytaj w najnowszym numerze tygodnika „O!Polska”. Do kupienia w punktach sprzedaży prasy w regionie oraz w formie e-wydania

Idź do oryginalnego materiału