Polska „złota rączka” reperuje i… nokautuje

bialyorzel24.com 1 miesiąc temu

Potrafię naprawić różne rzeczy, upiec smaczne ciasto, ale najlepiej się czuję, gdy mogę wylać trochę potu w ringu – mówi Sławomir „Heavy Hitter” Bohdziewicz, pochodzący z Wałbrzycha bokser zawodowy kategorii cruiser, mieszkający w tej chwili w Stamford w stanie Connecticut. – Dobrze, gdy bokser ma swą historię. Najlepiej trochę mroczną. Chyba mam taką – dodaje. W rozmowie z „Białym Orłem” dzieli się swoją pasją, którą jest boks, i swoją wyboistą drogą do jej odkrycia.

Sławomir Bohdziewicz ma na koncie pięć zwycięskich walk na zawodowym ringu, z czego cztery wygrane przez nokaut. Fot. Materiały prasowe zawodnika

„Biały Orzeł”: Czy można powiedzieć, iż Twoja droga życiowa jest oryginalna?

Sławomir „Heavy Hitter” Bohdziewicz: I tak, i nie. Nadmiar alkoholu, używki nie są niby niczym szczególnym. Tyle iż ja sam z tego wszystkiego wyszedłem, a to się tak często już nie zdarza.

Nie byłeś na odwyku, nie zażywałeś leków, nie chodziłeś na mityngi AA?

Nic z tych rzeczy. Zero lekarzy, zero terapii. Nikt mi nie pomagał. Czułem, iż idę na dno i w pewnym momencie powiedziałem sobie po prostu: dość marnowania czasu! Sam wziąłem się w garść. Sporo czytałem o samorozwoju i tym podobne tematy. Wytrwałem i od lat jestem czysty.

A po coś się w to chłopie w ogóle pchał, jakby zapytał mój świętej pamięci ojciec?

Najłatwiej byłoby powiedzieć, iż wpadłem w złe towarzystwo, ale do nikogo nie mam pretensji. Nikt mnie do niczego nie zmuszał. Sam się wpakowałem w kłopoty. Może dlatego, iż niespecjalnie szło mi w szkole i szukałem, ja wiem, poprawy nastroju, zapomnienia. Takie tam. Ale udało mi się z tego wyjść. Dziś cieszę się każdym dniem, mam wspaniałą żonę, pracę, no i boks.

To pogadajmy o boksie. Byłeś złym chłopcem? Pierwsze walki toczyłeś już na przerwach w szkole?

(śmiech) Zdarzały się bójki, jak to szkolnych czasach, ale nie byłem zabijaką, agresywnym typem. Nie wyrzucano mnie ze szkoły. Nie szukałem okazji do bitki, raczej próbowałem do nich nie dopuszczać, rozwiązywać konflikty. Do dzisiaj tak jest.

Czasem człowiek nie ma wyboru. Zdarzało się, iż musiałeś powalczyć poza ringiem?

Miałem jedną taką sytuację. Byłem z kolegą, wyszło na nas pięciu. Chcieli nas okraść, więc rozmowa nic by nie dała. Trzeba było użyć pięści, ale gwałtownie poszło. Strzeliłem pierwszego typa na tyle konkretnie, iż pozostali wzięli nogi za pas.

Jak Ci szło z nauką?

Nie najlepiej. Zastanawiałem się kiedyś, dlaczego tak to wyglądało i doszedłem do wniosku, iż swoje znaczenie miało fatalne odżywianie.

Ktoś by powiedział, iż to niezła wymówka…

Chodzi o to, iż przez ładnych parę lat w ogóle nie jadłem śniadań. W szkole też nie za bardzo był czas na obiad. Nie mówię, iż byłem materiałem na prymusa, ale przez to niedojadanie czułem się wiecznie osłabiony, przymulony. Ciężko było się skoncentrować, mieć głowę do nauki.

Skończyłeś szkołę średnią?

Skończyłem. Z zawodu jestem cukiernikiem. Po szkole pracowałem dwa lata, ale przyszedł kryzys 2008 roku. W zakładzie zwolnili najmłodszych, w tym mnie.

Dziś słodycze kupujesz w sklepie?

Niekoniecznie. Potrafię zrobić sernik, bezy, orzechowe ciasto czy ptysie, a jak czegoś nie umiem, to rzucam okiem do internetu i już wiem, co i jak.

Wróćmy do boksu. Skoro jesteś z Wałbrzycha, to zgaduję, iż zaczynałeś trenując w Górniku…

Mieszkałem w Wałbrzychu, ale tak się złożyło, iż byłem zawodnikiem AKS-u Strzegom.

Miałeś talent, może sportowe geny po rodzicach?

Mama w młodości grała w piłkę ręczną. Ojciec zasuwał w kopalni jako górnik, więc powiedzmy, iż mam po nim siłę. Talent? Zostałem mistrzem Dolnego Śląska, ale przegranych też było dużo. Brakowało wiedzy. Przy zbijaniu wagi mało jadłem, źle się nawadniałem i potem w ringu to wychodziło. Mogę zażartować, iż wtedy byłem mistrzem na treningu.

Boks się skończył, gdy zaczęły się używki?

Miałem różne zakręty, różne momenty. Przez jakiś czas pracowałem w fabryce Toyoty. Tak czy owak, przez dziesięć lat nie trenowałem.

Wyjazd do USA wszystko zmienił?

Nie tak od razu. Po pierwszym wyjeździe wróciłem do Polski, a za drugim razem problemy miałem zaraz po wylądowaniu. Jeszcze na lotnisku.

Co się stało?

Tydzień przed wylotem wybrałem się na dyskotekę i pech chciał, iż zostałem pobity. Twarz była posiniaczona, więc gdy wylądowałem w Nowym Jorku, zostałem zaproszony do specjalnego pokoju i usłyszałem masę pytań.

Bokser rodem z Wałbrzycha wrócił do ringu po dziesięciu latach przerwy. Fot. Materiały prasowe zawodnika

I co?

I życie tak się potoczyło, iż mieszkam w USA do dzisiaj.

Pracowałeś pewnie w niejednym miejscu?

Najpierw była ciężka jazda na budowach. Latem gorąco, zimą zimno. Kurz, dużo dźwigania, wszystko na zewnątrz. Lekko nie było. Potem dzięki znajomemu złapałem pracę przy wykończeniówce. Było już lżej.

A jak to dziś wygląda?

Od kilku miesięcy jestem tak zwaną złotą rączką w budynku, w którym siedzibę ma Philip Morris. Zajęcie jest bardzo fajne, a dodatkowy plus taki, iż firma znajduje się na miejscu, w Stamford. Dojazd do pracy zajmuje mi pięć minut.

Złota rączka musi znać się na wszystkim…

Coś tam potrafię. Chodzi zwykle o proste sprawy, dotyczące hydrauliki, elektryki. Czasem trzeba też naprawić klamkę czy zamek albo przenieść meble. Ostatnio mieliśmy problem z przeciekającymi oknami.

Domyślam się, iż osobnym zyskiem z takiego zajęcia jest szlifowanie języka…

Tak. Dotąd pracowałem głównie z Polakami, trudno było o postępy. Dziś mój angielski jest coraz lepszy. Wcześniej krępowałem się, gdy trzeba było coś więcej powiedzieć. Normalne, człowiek się wstydzi, gdy czegoś nie potrafi. Teraz te obawy znikają, tym bardziej iż Amerykanie nie śmieją się z błędów, tylko zachęcają do mówienia.

Jeszcze raz wróćmy na ring. W jakim miejscu jesteś, jeżeli chodzi o zawodowstwo?

W połowie trzyletniego kontraktu, który, mam nadzieję, zostanie przedłużony. Stoczyłem pięć walk, wszystkie wygrałem. Różnie bywało, nie każdy przeciwnik był nisko notowany. Przed drugą walką przesadziłem z treningiem i nie dotrwałbym raczej do końca, na szczęście wygrałem przed czasem.

Wyczytałem, iż w ostatniej walce też wszystko skończyło się szybko…

Rywal był wysoki, leworęczny. Walczył chaotycznie, klinczował, posyłał szerokie cepy. Udało mi się wyprowadzić dobry prawy prosty i skończyć wszystko sierpowym. Wyszło choćby efektownie.

Jaki jest Twój styl?

Mam 34 lata, wróciłem do boksu po dużej przerwie, więc wirtuozem nie jestem. Mam za to zapał do treningu i serce do walki. Cieszę się, iż udało mi się wrócić na ring. W Polsce już dziesięć lat temu słyszałem, iż na wszystko jest za późno.

Masz swoje rytuały przed walką?

Przed każdą zaliczam krótki trening oddechowy, regulujący stres. Musi być też dobra muzyka i pięć minut przed wyjściem na ring zimny prysznic. Generalnie uwielbiam morsowanie. To wspaniała regeneracja.

Następną walkę Sławomir Bohdziewicz ma zaplanowaną na luty 2025 r. Bieżące informacje o jego karierze bokserskiej można znaleźć na Instagramie pod @Slav_heavy_hitter. Fot. Materiały prasowe zawodnika

Jakiej muzyki słuchasz?

Może ktoś to uzna za śmieszne, ale puszczam sobie „Jestem Bogiem” Paktofoniki.

Twoim promotorem jest Jimmy Burchfield. To uznana postać w branży?

Urządza eventy od lat 80. Doprowadził do walki Mariusza Wacha z Władimirem Kliczko, więc to nie byle kto. Ja na takie półki pewnie się już nie załapię, ale chciałbym robić swoje i pokonywać kolejne przeszkody. Celem na przyszły rok są kolejne zwycięstwa i bilans w okolicach dziesięciu walk. Następną mam zaplanowaną na 1 lutego.

Jest jeszcze ktoś, kto ci pomaga być coraz lepszym?

Muszę wspomnieć o firmie „KLAR Doors and Windows”, która wspiera mnie od początku. Jest też Andrzej Staszczuk, psycholog. Opiekował się polskimi sportowcami, którzy startowali w igrzyskach olimpijskich w Paryżu. Pomógł mi ogarnąć głowę. Dziś w dniu walki nie zżera mnie stres. Jestem skupiony, ale też rozluźniony.

Na koniec poproszę o kilka słów na temat życia prywatnego, czyli żona, dzieci i tak dalej…

Żona już jest, dzieci będą. Natalia pochodzi z Łomży.

Jak się poznaliście?

Na Paradzie Pułaskiego w Nowym Jorku. Niosłem na niej sztandar. Na oświadczyny wybrałem statek, duży wycieczkowiec, z którego mieliśmy zresztą widok na Manhattan, gdzie się poznaliśmy. Było romantycznie.

A ślub?

Był bardzo skromny. Odbył się cztery lata temu podczas pandemii. Wszystko podziało się w parku, bo urzędy były wtedy pozamykane.

Czym się zajmuje żona?

Jest nauczycielką. Pracuje teraz w przedszkolu, ale wcześniej miała do czynienia z dziećmi z tutejszej szkoły średniej. Tam lekko nie było.

Czyli zacznie się życie na kredycie?

Nie da się inaczej.

Jak spędzacie wolny czas?

Jakiś grill ze znajomymi, wyjście do kina, na koncert, albo jakiś stand-up. Do Nowego Jorku jest tylko godzina jazdy.

Wkrótce Sylwester. Będzie huczny?

Nic szalonego. Jest kilka opcji, między innymi wyjazd do domku w Kanadzie. Nie wiem jednak, czy się zdecydujemy. To jednak daleko. Poza tym szykuje się tam klasyczna impreza. Nie jestem pewien, czy to dobry pomysł dla kogoś, kto przeżył to co ja.

Rozmawiał Tomasz Ryzner

Idź do oryginalnego materiału