Paryski nie-co-dziennik
Po francusku: Joie de vivre; ale i inne obrazy o Gauguinowej estetyce, jak Adam i Ewa, Nagie kobiety czy Zarzucanie sieci, zachęcają paryżan do obejrzenia w Centrum Pompidou wystawy „Suzanne Valadon”, jednej z ostatnich ekspozycji przed zamknięciem tego przybytku sztuki, by go poddać gruntownej renowacji.
A i ta tytułowa euforia to nie jest sprawa błaha, ale niezwykle poważna, jak zauważył już monsieur Seneka. Nie tylko on, bo prawdziwa euforia to matka wszystkich cnót (Goethe), oręż walki ze smutkiem. euforia jest potrzebą, siłą, wartością życia, światłem, które oświetla życie. Ale zanim oświetliła twórczość Valadon, zanim zyskała ona sławę uznanej artystki, była pomywaczką, kelnerką, cyrkówką, pomocnicą na straganie, w pracowni krawieckiej. Przez dziesięć lat pracowała też jako modelka o imieniu Maria, aby w końcu zostać malarką o imieniu Suzanne. Po obu stronach sztalugi uczyła się artystycznego fachu, obserwując mistrzów (m.in. Renoira). Urodziłam się, aby być artystką – mawiała. I nią została, i ani bieda, ani brak wykształcenia artystycznego jej w tym nie przeszkodziły.
Kariera tej jednej z najważniejszych artystek swojego pokolenia była wyjątkowa, bez precedensu. Wystawa w Pompidou to jej pierwsza retrospektywa w Paryżu od 1967 roku. 200 prac pokazuje jej drogę od modelowania do stania się sławną malarką. Wyodrębniono pięć sekcji tematycznych: nauka przez obserwację, portrety rodzinne (matki, syna) i innych, których malowała, by lepiej ich poznać (Je peins les gens pour apprendre à les connaître), dalej akty, za jej czasów zastrzeżone głównie dla mężczyzn, no i ta radość, którą sama natura swym pięknem nam narzuca.
Zaczynała od techniki impresjonistów, choć do żadnych prądów estetycznych nie przystała. Jej kompozycje mają mocno nasycone barwy otoczone ciemnym konturem. Uczyła się rysunku i malarstwa w kabaretach i atelier kochanków. Należał do nich i Toulouse-Lautrec, wielki „brzydal” artystycznego półświatka (Chciałbym zobaczyć kobietę, której kochanek jest brzydszy ode mnie, tak kpił ze swej szpetoty, pracując nad urodą modelek). Pozowała mu do słynnego obrazu „Pijaczka” i często towarzyszyła w wypadach do cyrku, gdzie artyści robili szkice. To on wymyślił dla niej biblijne imię Suzanne, czyniąc aluzję do jej intymnych związków ze „starcem” Puvis de Chavannesem, starszym od Marie Clémentine (tak wcześniej się nazywała) o ponad 40 lat, któremu też pozowała.
Piękna, wyzwolona, muza Montmartre’u. Moja matka jest równie piękna jak dobra, a do tego natchniona talentem przez Boga – pisał jej syn Maurice Utrillo, legendarny malarz, który zaczął malować za radą psychiatrów w ramach antyalkoholowej terapii. Między atakami delirium tremens a próbami podcięcia sobie żył nakładał nożem farby na płótno. Raz kieliszek, raz arcydzieło, mawiano o tym najwybitniejszym pejzażyście Montmartre’u – motywy kruszących się fasad domów z uporczywie czarnymi oknami, pustych ulic i zaułków pod ołowianym niebem, z którego sączy się wciąż to samo światło, jakby słońce nigdy nie wschodziło i nigdy nie zachodziło. W Centrum Pompidou ożyła ta dawna atmosfera Montmartre’u, ale nie dzięki Utrillo, od którego śmierci mija w tym roku 70 lat, a jego matce. I choć zafundowała mu trudne dzieciństwo, to uwielbiał ją i po synowsku idealizował; w hołdzie dla niej podpisywał choćby swe obrazy, dostawiając do swojego nazwiska literę „V” (Valadon).
Maurice przedstawił mnie swej matce. Ucieszyła się. Pewnie myślała, iż będę miał dobry wpływ na jej syna. Pokazała mi kilka swoich obrazów olejnych, pasteli, rysunków, akwaforty. Byłem wniebowzięty – pisał André Utter, który zakochał się w matce przyjaciela, od kilkunastu lat żonie biznesmena Paula Mousisa. Rozwiodła się. Straciła finansową stabilizację i aby utrzymać siebie, syna, starą matkę i kochanka 21 lat młodszego, zaczęła jeszcze intensywnej malować, zwłaszcza akty, które obok portretów i autoportretów stały się centralnym tematem jej twórczości. I poślubiła najlepszego przyjaciela syna.
Suzanne Valadon jak jej syn Utrillo – adoptowany przez jednego z jej kochanków, hiszpańskiego malarza Miguela Utrillo y Molina – była dzieckiem ojca, którego nigdy nie poznała. Po burzliwym życiu, będąc już po pięćdziesiątce, stanęła u szczytu swej kariery i sławy. Przyjaźniła się z Degasem, znała najważniejszych marszandów, wystawiała na salonach – Jesiennym i Niezależnych, i w najważniejszych galeriach Paryża. Zmarła wiosną 1938 roku w wieku 73 lat na atak apopleksji podczas malowania obrazu.
Joie de vivre. Zostawiła Radość… Radość, która niczego tak nie pożąda jak życia. Nic nie manifestuje tak sił witalnych; jest intensywniejsza od chimerycznej przyjemności, bardziej konkretna od szczęścia, za którym zwykle jak cień nieszczęście podąża. To mądrość życia, która bierze na siebie wszystkie bóle egzystencji. Również i te, bywa, iż nieprzyjemne symptomy przesilenia wiosennego, które tuż-tuż… A zatem więcej nie tylko słonecznego światła, ale przede wszystkim r a d o ś c i.
Leszek Turkiewicz