Sequelowy zawrót głowy, czyli kulturowe wyjałowienie kina

1 miesiąc temu

Oto w kinach wchodzi nowy film z serii Obcy. Były czasy, gdy taka premiera przyciągnęłaby uwagę wszystkich miłośników kina science-fiction, i domagałaby się recenzji. I owszem, zamierzam się wybrać na Obcego: Romulusa. Może mi się spodoba, może nie. Ale recenzji nie napiszę. Bo i kogo dziś mogą obchodzić te hollywoodzkie popłuczyny, przysłowiowa piąta woda po kisielu?

Oczywiście, Obcy: Romulus naprawdę może być udanym filmem – ale nie ma szans zawojować świat. Nie żartuję: film ten praktycznie nikogo nie obchodzi. Widać to, a raczej nie widać wszędzie wokół nas: próżno szukać filmu na bilbordach, a zwiastun internetowy zobaczymy tylko jeżeli sami go wyszukamy. Wytwórnia ewidentnie nie promuje filmu, gdyż nie wierzy w jego sukces. Nic dziwnego. Bo, hmm… jak tu wytłumaczyć pozycję tego filmu w całej serii? Otóż: Obcy: Romulus to interquel, czyli film który mieści się pomiędzy dwoma innymi filmami, konkretnie między Obcym (1979) a Obcym 2 (1986). Nie spotkamy w nim bohaterki pierwszego filmu, ani bohaterów z drugiego, za to spotkamy grono ludzi, którzy, sądząc z dalszej historii z Obcego 2, mają raczej nikłe szanse przetrwania, a gdyby choćby przetrwali – ich przygoda nie będzie miała żadnego znaczenia. Ot, zapchajdziura.

Sequele i inne

No i właśnie: namnożyło się nam tych zapchajdziur ponad wszelką miarę. Już sama terminologia nam to wskazuje. Kiedyś były po prostu kolejne części, z angielska sequele. Bywały też rzadkie prequele, czyli jak gdyby dalsza część, ale osadzona wcześniej w osi czasu fabuły. A dziś! Ileż to wariantów kontynuacji zaistniało? Mamy wspomniany już interquel lub midquel, czyli kontynuacja, osadzona chronologicznie między dwoma istniejącymi już dziełami. Bywa też standalone sidequel, czyli kontynuacja tylko z nazwy, opowiadająca niezależną historię, dzieląc jednak pewne założenia czy postaci z pierwowzorem. Mamy sidequel lub paraquel, czyli kontynuację, która odbywa się równolegle z dziełem, którego kontynuację stanowi. To nie wszystko! Miewamy też resetquele, czyli dzieła które poniekąd kontynuują wcześniejszą serię, ale „resetują” ją, kasując część zawartości poprzednika. Potem jest remake lub reboot – gdzie dana franczyza jest „restartowana”, w tym celu albo odtwarzając w nowej formie wcześniejsze dzieło, albo też tworząc coś nowego, opartego o te same pomysły. Jeszcze jest requel, albo soft reboot, czyli nowe dzieło będące kontynuacją serii, ale zaprojektowane tak, aby przyciągnąć nową publiczność i nie wymagać znajomości oryginału – ot, chociażby seria Jurassic World, będąca requelem Parku jurajskiego.

Kluczowe w tym wszystkim jest słowo kontynuacja – z oczywistymi wyjątkami, każde z tych dzieł, choćby i chronologicznie miało miejsce przed poprzednim w osi czasu fabuły świata przedstawionego, jest jednak kontynuacją, gdyż zakłada iż widz zna wyprodukowane wcześniej dzieła. Oznacza to z jednej strony pewną gwarancję sukcesu, gdyż jeżeli tworzymy sequel do udanego dzieła, to wiemy, iż publiczność się zainteresuje – ale z drugiej strony, zawęża to publiczność, gdyż utrudnia dostęp nowym osobom niezapoznanym z poprzednimi częściami (dziś zwykle w liczbie mnogiej). W ten sposób, rozbudowując to, co kiedyś stanowiło pojedynczą fabułę, najpierw do serii, a potem do całej franczyzy czy, jak to się dziś nazywa, uniwersum, zaczynamy zjadać własny ogon, bądź to rozmywając wartość oryginału, bądź też dodając doń coraz bardziej trywialne i bezwartościowe fabuły, bądź wreszcie tworząc strukturę tak ezoteryczną, iż zgoła niedostępną dla niewtajemniczonych.

Coraz bardziej odtwórczo

Całe to bogate słownictwo sequelowe dobitnie wskazuje jak powszechną stało się dziś praktyką budowanie tych coraz bardziej złożonych franczyz, coraz mniej oryginalnych, coraz mniej ciekawych, coraz mniej wartościowych. Pobieżne spojrzenie na repertuar kinowy czy też różnych platform streamingowych dobitnie potwierdza ten fakt. I nie chodzi bynajmniej o to, iż nie powstaje oryginalna twórczość, bo owszem, powstaje – ale przestała być „głównym daniem”.

Proszę sobie przypomnieć, drodzy czytelnicy – kiedy to ostatnio widzieliście w kinie dzieło zarazem autentycznie nowe, jak też wielkie i pamiętne, tak istotne, iż nie tylko nie jest sequelem, ale może wręcz stać się fundamentem dla wielkiej nowej serii czy franczyzy (choć bynajmniej nie wymagającego takiego rozszerzenia)? Dzieło na miarę chociażby tego wspomnianego Obcego z 1979 r., Indiany Jonesa z 1981 r., Top Guna (1986), Parku Jurajskiego (1993), Titanica (1997), czy Matriksa (1999)? Dzieło, które zainteresowaniem i popularnością wykracza daleko poza ramy miłośników gatunku, stając się czymś, co interesuje wszystkich – filmem, którego podstawowe założenia i zalety znają choćby ci, którzy go nie widzieli? choćby jeżeli wymieniając kolejne tytuły, uzupełnimy listę o wielkie adaptacje z innych mediów, jak chociażby trylogię Władcy pierścieni (2001-2003), zauważymy, iż w XXI stuleciu tych tytułów jest coraz mniej, a na liście największych hitów coraz częściej zastępują je kolejne coś-tam-quele obsadzone komiksowymi superbohaterami, i innymi „znanymi i lubianymi” postaciami/

Dochodzimy do punktu, gdzie w ubiegłym roku, wielkim „wydarzeniem” był oparty na zabawce film Barbie (2023). I trzeba przyznać, choć moja recenzja tego filmu nie była bynajmniej pozytywna, to jednak `w otoczeniu całej wtórności współczesnego Hollywoodu, Barbie jawiła się jako jedna z nielicznych autentycznie oryginalnych wielkobudżetowych produkcji. Wcześniej, w 2022 roku, w kinach dominował Top Gun: Maverick, kontynuacja filmu sprzed blisko trzech dekad. Z kolei w obecnym 2024 roku, mamy Twisters – kontynuacja filmu z 1996 roku i oczywiście Deadpool & Wolverine, czyli Hugh Jackman po raz bodaj setny w stroju superbohatera. Aha! I żeby nie zapominać o polskim podwórku, dużym kinowym sukcesem tego roku był film Sami swoi. Początek, kontynuacja wiekowej serii, której chyba przedstawiać nie trzeba.

Bynajmniej nie są to złe produkcje! Na przykład, żaden film w ostatnich latach nie był dla mnie tak wielką przyjemnością jak wtórny, odtwórczy Top Gun: Maverick. Również prequel Samych swoich, choć pod pewnymi względami wadliwy, okazał się filmem ciekawym i godnym polecenia. Jednak w każdym przypadku, pomimo osiągniętego sukcesu, trzeba powiedzieć: nikt tych filmów nie potrzebował. Powstały głównie dlatego, iż dawały szansę na dochód, żerując na ludzkiej nostalgii. Czasem to żerowanie jest przyjemne, jak we wspomnianych przypadkach. Innymi razy jest zgoła traumatyczne, jak w fatalnym przypadku Indiana Jones i artefakt przeznaczenia (2023). W każdym jednak razie, świadczy to o wyjałowieniu naszej kultury.

Krytyka też odtwórcza?

Oczywiście, znawcy tematu zauważą, po pierwsze, iż temat nie jest nowy: na te różne-quele narzekali ludzie wiele już razy w przeszłości, a mimo to oryginalne dzieła były, są, i będą. Po drugie, nie jest to wyłącznie przypadek filmów, i jeżeli sięgniemy całe wieki wstecz, zobaczymy iż podobne rzeczy się działy choćby w tym, co dziś uchodzi za najwyższej próby literaturę. Niejeden zarzucał Szekspirowi remiksowanie czy wręcz kradzież wcześniejszych pomysłów, a z kolei jednym z największych skarbów środkowoangielskiej literatury jest XIV-wieczny Pan Gawen i Zielony Rycerz, stanowiący interquel wielkiego Cyklu Arturiańskiego. Wreszcie, po trzecie, przecież nieraz największe dzieła filmowe są zaledwie adaptacjami z innych mediów – i nikomu to nie przeszkadza.

Cóż – rozważmy te trzy argumenty w odwrotnej kolejności. Po trzecie więc, jeżeli chodzi o adaptację z innych mediów – zgoda! To nikomu nie przeszkadza. Powiem więcej, gorąco ubolewam nad faktem, iż na naszym polskim poletku, filmowcy tak rzadko sięgają na przykład do literatury, i tym rzadziej ważą się na ponowną ekranizację dzieła już zekranizowanego. To jest temat na inny artykuł, ale zupełnie by mi nie przeszkadzało, gdyby takie Nad Niemnem Orzeszkowej doczekało się kilku skrajnie różnych adaptacji – choćby połowa z nich była kiepska! Adaptacja jest jednak specyficzną sztuką, która wykracza poza pojęcie oryginalności i wtórności – tu cenimy nie oryginalność, ale skuteczność interpretacji oraz osobistą perspektywę reżysera, i nic nie szkodzi zobaczyć i porównywać dwie czy trzy adaptacje jednego dzieła. Oryginalność jako taka, w kontekście adaptacji liczy się, ale w tym sensie, iż adaptowane dzieło również może być albo oryginalne, albo wtórne.

Po drugie, jeżeli zaś chodzi o literackie pierwowzory rozmaitych coś-tam-queli, tu też się zgodzę… ale! Co innego książka, która powstaje niedużym kosztem, a co innego film. Przecież również wiele z wspomnianych tu franczyz, oprócz filmów zawiera nie kilka, ale czasem aż setki książek (a także gier i innych produkcji). I tam właśnie jest miejsce na prequele, interquele, i inne – jako dzieła opcjonalne, przystawki, które sprawią wielką przyjemność pasjonatom danego uniwersum. Kiedy jednak przystawki zaczynają uchodzić za główne danie, coś jest nie w porządku. Można pójść na frytki; można choćby być koneserem frytek, rozsmakowanym w ich różnych subtelnych wariacjach – ale postawić frytki na uroczystym bankiecie jako pièce de résistance…?

A na końcu, po pierwsze – iż niby wskazywanie na ten problem jest samo w sobie wtórne, a sequele istniały od dekad i nie przeszkadzały w tworzeniu oryginalnych dzieł. Tu stanowcze veto! Fakty mówią same za siebie: może i kiedyś ludzie narzekali już na wtórność filmów, ale problem ten jednak narasta szczególnie od dwudziestu lat, i fakty mówią same za siebie. Łatwo sypać przykładami bohaterów sprzed dwudziestu lat powracających na ekrany, ale jeżeli chodzi o nowych i oryginalnych bohaterów z ostatnich dwóch dekad, to prawdę mówiąc, trudno w ogóle sobie jakiegokolwiek z nich przypomnieć.

Starość nie radość

Nie, drodzy czytelnicy. Nie jest tak samo jak kiedyś, a nadprodukcja sequeli i innych kontynuacji nie jest urojeniem. Kino – sztuka wciąż wiodąca, odzwierciedlająca najważniejsze trendy, a więc swego rodzaju barometr naszej kultury – zestarzało się. Nieważne, czy mówimy o Hollywoodzie, czy o naszym polskim kinie (choć tu, do wtórności, dochodzi niestety problem jakości). Podstarzali twórcy tworzą podstarzałe sequele w podstarzałych franczyzach, a dzieła te, jeżeli odnoszą sukcesy, to przeważnie dzięki podstarzałej publiczności. Starość, nostalgia, powroty. Branża filmowa chętniej finansuje kolejny sequel, niż ryzykuje autentyczną nowość. Są wyjątki – ale taka jest reguła.

Czy to dlatego, iż stworzenie filmu jest dziś wielokrotnie droższe niż dawniej, a ryzyko stało się zbyt wielkie? A może dlatego, iż od dekad Hollywood nie zdołał wypromować nowej gwiazdy na miarę „dziadków” pokroju Harrisona Forda czy Toma Cruise’a, zdolnych jeszcze dziś przyciągnąć widzów do kina jak żadna współczesna gwiazda? Może współcześni scenarzyści, częściej absolwenci uczelni niż twardej szkoły życia, po prostu nie potrafią napisać szczerze poruszającego i oryginalnego zarazem dzieła? Może też problem leży po stronie publiczności? Czy może odpływ młodej publiczności z kin przed ekrany platform streamingowych oraz do gier, sprawił, iż twórcy kinowi muszą bardziej oglądać na czterdziesto- i pięćdziesięciolatków, i przyciągać ich nostalgią? Ba! Przecież w ogóle próżno dziś szukać młodych widzów. Streaming czy nie, jest ich o połowę mniej niż być powinno, bo zwyczajnie nie urodzili się – i przecież nie ich to wina, a tych, co dziś narzekają.

Może to wszystkie te przyczyny razem wzięte. Z pewnością tak. Może znalazłoby się jeszcze parę kolejnych przyczyn. Z pewnością. A wszystkie je można skwitować jednym słowem: starość. jeżeli nasze społeczeństwo się starzeje, duchowo i fizycznie, to jakże miałaby się nie starzeć też kultura? Cóż. Społeczeństwo, w przeciwieństwie do pojedynczego człowieka, może odmłodnieć. I kultura może odmłodnieć, i jedno zjawisko będzie napędzać drugie. Ale czy my – jako widzowie, jako twórcy, jako społeczeństwo jeszcze jesteśmy do tego zdolni – czy potrafimy już tylko narzekać?

Jakub Majewski

Idź do oryginalnego materiału