Strachy na Lachy… i inne nacje

1 miesiąc temu

Kryzys, klęska żywiołowa, globalna epidemia, wojna – to wszystko sposoby na to by skrócić nam smycz. Oczywiście, w imię demokracji, pokoju, naszego zdrowia i ogólnie pojętego dobra, szczęścia oraz powszechnej pomyślności.

20 lat temu ukazała się powieść zatytułowana State of fear („Stan strachu”) autorstwa twórcy wielu książkowych bestsellerów Michaela Crichtona. Fabuła mówi o śledztwie prowadzonym w sprawie pseudoekologicznej organizacji ELF – Front Wyzwolenia Ziemi – posuwającej się do wywoływania klęsk żywiołowych i katastrof po to, by przekonać ludność o zagrożeniach związanych z globalnym ociepleniem. Ekoterroryści nie zważają na ofiary śmiertelne i wielopoziomowe koszty swojej działalności. Dramatyczne zdarzenia są świadomie skoordynowane w czasie z wielką konferencją klimatyczną mającą uświadomić ogół o konieczności zastosowania radykalnych rozwiązań. W normalnych warunkach ludzie nie zaakceptowaliby środków ograniczających drastycznie ich wolność. Kulminacyjnym punktem operacji niosącej za sobą śmierć wielu tysięcy osób miało być tsunami niszczące wybrzeża Kalifornii.

Właśnie do powieści State of fear nawiązali uczestnicy wyemitowanej niedawno audycji internetowej Compass Fridays. W rozmowie z włoskim dziennikarzem La Nuova Bussola Quotidiana Stefanem Chiappalone, agrometeorolog Luigi Mariani prezentował dane firmowane autorytetem uniwersytetu w Leuven. Wskazują one, iż w ciągu ostatniego wieku liczba ofiar śmiertelnych klęsk żywiołowych spadła niemal czterdziestokrotnie – od 856 tysięcy osób rocznie w latach 1920 – 1929, do 22 tysięcy osób każdego roku pomiędzy 2020 a 2022 rokiem. Tak radykalny spadek nastąpił przy równoczesnym wzroście globalnej populacji aż o 6 miliardów ludzi.

– Prowadzi nas to do stwierdzenia, iż ​​ochrona ludności funkcjonuje na niezwykle dobrym poziomie – ocenił profesor Mariani.

Jednocześnie jednak – wbrew faktom – organizacje międzynarodowe na czele z ONZ usiłują nas stale przekonywać, iż Ziemia stoi w obliczu nieuchronnej katastrofy, liczba ekstremalnych zdarzeń nieustannie rośnie, wraz z listą tych, którzy ponoszą śmierć w ich efekcie.

Podczas tej samej rozmowy psycholog Roberto Marchesini zauważył, iż nazywany czasem „złem stulecia” lęk, który stanowi po prostu kliniczną formę przedłużającego się nadmiernie strachu, jest w dużej mierze efektem ustawicznie generowanego z zewnątrz poczucia zagrożenia.

Jesteśmy bowiem – jak zaznaczył – atakowani „dziesięcioma tysiącami lęków, od ptasiej grypy, przez zmiany klimatyczne, po zdarzenia ekstremalne”.

– Aby ludzie robili, co chcesz, musisz ich przestraszyć – wskazał Marchesini, przypominając przełomową w tym temacie pracę Gustave’a Le Bona, „Psychologia tłumu” z 1895 roku. „Jeśli przestaniemy uważać tłum za zbiór racjonalnych jednostek (…) i zaczniemy uważać go za niewyraźną masę ludzi, zdamy sobie sprawę, iż możemy nim bardzo łatwo rządzić poprzez dwie podstawowe namiętności, którymi są pożądanie i strach” – zauważył francuski autor, również psycholog a ponadto socjolog.

Marchesini odnalazł kontynuatorów myśli Le Bona między innymi w osobach Zygmunta Freuda i Edwarda Bernaysa. Nawiązując do ich prac uznał, iż władza, która sięga po strach jako środek kontroli społecznej, stara się wywoływać „coraz to nowe i coraz bardziej przerażające lęki”.

Przełomowa wojna

„W dzisiejszych czasach (…) ci, którzy z racji pozycji lub zdolności mają władzę, nie mogą robić tego, co im się podoba, jeżeli nie mają przyzwolenia mas, dlatego też sięgają po propagandę jako narzędzie, którego skuteczność w pozyskiwaniu akceptacji społecznej stale rośnie. Z tego powodu propaganda nie zniknie” – pisał wspomniany Bernays („Propaganda”, 1928).

Ów klasyk inżynierii społecznej już około stu lat temu pokazywał, iż metody powojennej (czyli z naszej perspektywy – międzywojennej) machiny oddziaływania były w czasach powstawania książki inne niż obowiązujące jeszcze zaledwie dwie dekady wstecz. Sprawiła to właśnie pierwsza konfrontacja militarna o zasięgu globalnym. Rządy zaczęły wówczas zwracać się już nie do jednostek, jak dotychczas, ale do całych ogromnych zbiorowości. Pozyskiwały w różnych grupach społecznych „influencerów”, których głos był istotny dla dużej liczby osób.

„Tym samym automatycznie pozyskano wsparcie bractw, grup religijnych, zawodowych, towarzystw patriotycznych i grup lokalnych, których członkowie przyjęli opinie od swych przywódców lub rzeczników bądź z czasopism, które czytali i którym przyzwyczaili się wierzyć. Równocześnie osoby sterujące patriotyzmem społeczeństwa wykorzystały truizmy i emocjonalne przyzwyczajenia ogółu, aby przekonać masy o rzekomych okrucieństwach, terrorze i tyranii wroga” – czytamy dalej w „Propagandzie”. Mieliśmy zatem wówczas do czynienia z narodzinami zjawiska „liderów opinii”, z czasem ewoluującego w stronę patologii celebrytów wypowiadających się dziś na każdy temat zgodnie ze „słuszną” na danym etapie linią.

Arthur Ponsonby w książce „Kłamstwa czasów wojny” (wyd. polskie Wektory 2022) opisał machiny propagandowe funkcjonujące w poszczególnych krajach zaangażowanych w I wojnę światową. Fabrykowanie informacji opisujących wymyślone okrucieństwa przeciwników bazowały na uczuciu strachu, który staje się skutecznym instrumentem mobilizacji opinii publicznej w określonej sprawie. „Wśród współczesnych narodów istnieje tak silny opór psychologiczny przed wojną, iż każda wojna musi być przedstawiona jako obrona przed przerażającym i krwiożerczym agresorem. Nie może być dwuznaczności w kwestii tego, kogo ludzie mają nienawidzić” – wskazywał profesor Harold D. Laswell w pracy Propaganda Techniques in the World War.

„Było oczywiste, iż po zakończeniu wojny inteligentne osoby postawią sobie pytanie, czy tych samych metod nie można wykorzystać do rozwiązania problemów czasów pokoju” – pisał Bernays.

Operacja „Szok i przerażenie”

Według takich badaczy jak wspomniany Le Bon, a także Wilfred Trotter, Graham Wallas czy Walter Lippmann, zbiorowość „myśli” w inny sposób niż jednostka. Nie tyle rozumuje w ścisłym sensie, ale ulega impulsom, nawykom i emocjom. Próbując wywrzeć wpływ na masy, propagandyści odwołują się do już funkcjonujących stereotypów bądź tworzą nowe. Muszą szukać też prawdziwych motywów kierujących ludźmi, gdyż nie zawsze te, które oni sami ujawniają, są prawdziwe i istotne.

„Jeśli do tworzenia kłamstw zastosuje się metody naukowe, wyolbrzymi je, oraz – przy użyciu odpowiednich wysiłków oraz środków finansowych – rozpowszechni na cały świat jako czystą prawdę, to w ten sposób można przez dłuższy czas oszukiwać całe narody, skłaniając je do mordowania się w imię spraw, które ich zupełnie nie dotyczą” – napisał anonimowo „francuski redaktor naczelny” w publikacji ukazującej ze szczegółami propagandową kuchnię w swoim kraju (cyt. za Arthur Ponsonby, „Kłamstwa czasów wojny”, wyd. polskie Wektory 2022).

„Dowody na to widoczne były wyraźnie podczas poprzedniej wojny i zobaczymy to ponownie podczas następnej, podczas której coś w rodzaju opatrzności będzie niezdarnie chciało rozwiązać problem przeludnienia” – dodał autor z rozbrajającą – nomen omen – szczerością.

Opisując amerykańską doktrynę wojenną stosowaną podczas inwazji na Irak w 2003 roku Bud Edney zestawił efekt gwałtownych i brutalnych akcji militarnych ze wstrząsem, jaki wywołują w społeczeństwie katastrofy naturalne bądź uważane za naturalne. Zarówno wojna, jak i szalony żywioł przynoszą strach i spustoszenie. Zaburzają też zdolność pojmowania – tak indywidualną, jak i zbiorową. „Także zjawiska przyrodnicze jak tornada, huragany, trzęsienia ziemi, powodzie, niekontrolowane pożary, klęski głodu oraz epidemie chorób zakaźnych mogą powodować skutki podobne do tych, jakie niosą za sobą operacje Szok i przerażenie” – podkreślał wspomniany autor posłowia do pracy zbiorowej Thoughts On Rapid Dominance.

Jak pamiętamy z niedawnej przeszłości, zwiastunami medialnej operacji generowania zbiorowej histerii związanej z koronawirusem były kolportowane w internecie nagrania z Chin. Przedstawiały ludzi rzekomo umierających gwałtowną śmiercią w miejscach publicznych – na ulicy czy w biurze. Drastyczne filmy uzasadniać miały wprowadzane następnie radykalne środki prowadzące do kolejnej redukcji przysługujących ludziom praw – z tak elementarnymi jak swobodne poruszanie się, korzystanie z kultury, środków komunikacji, praktyk religijnych. Było to jedynie preludium do „festiwalu strachów” fundowanego nam w kolejnych miesiącach przez władze, media i opłaconych „ekspertów” oraz tak zwane gwiazdy popkultury.

Po gwałtownym zakończeniu pandemii przez wkraczające na Ukrainę wojska Putina miejsce przepełnionych „szpitali covidowych” zajęły w mediach obrazki wojenne. Media społecznościowe, znakomity instrument kreowania i szybkiego upowszechniania manipulacji, dzięki swej powszechności pozwalały jednak także weryfikować kłamstwa obydwu stron zaangażowanych w konflikt. Podobnie zresztą jak chwilę wcześniej, w trakcie „operacji Covid”. Pewnie dlatego czołowym celem globalnych elit staje się w tej chwili walka z „dezinformacją”, jak przyjęło się nazywać niezależny obieg informacji.

Co stałoby się gdyby ludzie zostali uwolnieni od tej permanentnej presji? Otóż zaczęliby (znowu) starać się o powiększenie i wzmocnienie rodzin, dbać o swoje otoczenie, wspólnoty społeczne i polityczne – słowem kształtowaliby rzeczywistość zgodnie ze swym powołaniem i talentami – jak Pan Bóg przykazał. Czyli postępowaliby dokładnie odwrotnie względem tego, czego chcą siewcy strachu – zauważyli uczestnicy przywołanej tu na wstępie audycji Compass Fridays.

Roman Motoła

Idź do oryginalnego materiału