Św. Józef. To on ocalił polskich księży z niemieckiego obozu w Dachau

9 miesięcy temu

Świętego Józefa przedstawiać bliżej nie trzeba. Każdy katolik dobrze wie, iż był on oblubieńcem Najświętszej Panienki, opiekunem Pana Jezusa, a z zawodu cieślą. Wielu świętych – m.in. Teresa z Avila, Maksymilian Kolbe czy Josemaria Escriva de Balaguer – darzyło go wielką czcią, a na świecie znaleźć można wiele dedykowanych mu sanktuariów. Sławy przyniosły mu też przypisywane mu cuda. Do jednych z największych należało cudowne ocalenie polskich księży z niemieckiego obozu koncentracyjnego w Dachau.

Po wybuchu II wojny światowej i napaści Niemiec na Polskę 1775 polskich księży (a według innych szacunków o pięciu więcej) – jako więźniów politycznych – umieszczono w hitlerowskim obozie koncentracyjnym w Dachau. Oddalony o 15 km od Monachium obóz powstał już w 1933 roku i był pierwszym hitlerowskim obozem koncentracyjnym. Początkowo kierowani byli do niego przeciwnicy polityczni narodowych socjalistów, a sześć lat później – po wybuchu II wojny światowej – KL Dachau stał się więzieniem i miejscem kaźni także dla polskich księży. Polscy duchowni najczęściej trafiali tu po prostu za to, iż byli dobrymi Polakami i katolikami – za obronę polskości, ukrywanie osób poszukiwanych przez gestapo, wystawianie świadectw chrztu żydom, odmowę podpisania folkslisty, antyniemieckie kazania. Grupa uwięzionych w podmonachijskim obozie duchownych powiększyła się później także o katolickich kapłanów z innych krajów: m.in. z Niemiec (niespełna 400), Francji (ok. 150), Czech (ok. 100), Holandii, Jugosławii, Belgii, Włoch i liczyła w sumie 2579 osób.

W paszczy niemieckiego Lewiatana

Obóz w Dachau to było piekło, prawdziwa fabryka śmierci, a polscy księża traktowani byli najgorzej ze wszystkich. Wielu kapłanów zamordowano tuż po przyjeździe do obozu. Tych, którzy zostali uznani za nieproduktywnych inwalidów, Niemcy kierowali od razu do komór gazowych. Warunki, w jakich przyszło wegetować uznanym za zdolnych do pracy i pozostawionym przy życiu, były koszmarne. Głodowe porcje cienkiej zupy z brukwi, kapusty lub innego zielska i niewielki kawałeczek chleba dziennie potrafiły zmienić najtęższych mężczyzn w żywe kościotrupy, wyzwalały w nich zwierzęce instynkty. „Widziałem, jak ludzie jedli najgorsze rzeczy, aby napełnić czymś swój żołądek. A dla mnie kawałek chleba porzucony przez dziecko na ulicy był przysmakiem, albo wykradzione z psiej miski kawałki skórek chleba lub z klatki króliczej. choćby garść owsa zabrana po kryjomu z kurnika była przysmakiem”1 – wspominał w liście pisanym po wyzwoleniu ksiądz infułat Franciszek Mączyński. Obozowe ubranie składało się z lichego pasiaka i cienkiej bielizny. Mężczyźni kostnieli z zimna, doznawali odmrożeń i stopniowo zamarzali, zmuszani do wielogodzinnego stania w deszczu i mrozie na placu apelowym. Wielu umierało, nie będąc w stanie wytrzymać takich warunków.

Na głodzie i chłodzie nie kończyły się bynajmniej fizyczne i psychiczne tortury, jakim poddawani byli duchowni. Księża byli notorycznie bici i poniżani, zmuszani do katorżniczej pracy. Obozowi oprawcy wyładowywali na nich swoją nienawiść w stosunku do wiary. Jednemu z kapłanów esesmani kazali nosić cierniową koronę, innych zmuszali do deptania różańca. Za najdrobniejsze przewinienia surowo karano – całodniową stójką na placu, chłostą, biciem kijami albo tzw. słupkiem, czyli wiszeniem z wykręconymi do tyłu rękami.

Część księży poddano pseudomedycznym eksperymentom, robiąc z nich króliki doświadczalne. Zarażano ich malarią, by badać możliwość leczenia tej choroby u zainfekowanych nią niemieckich żołnierzy, eksperymentowano z niską temperaturą i niskim ciśnieniem, by sprawdzić, jak wysoko latać mogą niemieccy lotnicy. Eksperymentom takim poddano m.in. ówczesnego kleryka – późniejszego arcybiskupa – Kazimierza Majdańskiego. Zrobiono mu zastrzyk w nogę, zarażając go groźną chorobą – ropowicą. Nieleczona ropowica prowadziła do gangreny lub do śmierci. Księdzu Majdańskiemu udało się przeżyć, ale większość więźniów przypłaciła takie eksperymenty śmiercią lub trwałym kalectwem. Tysiące ofiar pochłonął również szalejący w obozie tyfus plamisty. Tylko łaska Boża i siła woli trzymała więźniów przy życiu. Kto tracił wolę życia – ginął.

Zabłysnęli świętością

Mimo nieludzkich warunków bytowania księża zachowywali godność, solidarnie pomagali sobie nawzajem, udzielali duchowego wsparcia, dawali wspaniałe przykłady miłości do Boga i ludzi. Starali się – jeżeli tylko było to możliwe – odprawiać msze święte i sprawować kapłańską posługę. Modlili się gorąco o ratunek dla siebie i Boże miłosierdzie… dla swoich oprawców. Świętością zabłysnęli zamęczeni w Dachau bł. bp Michał Kozal, bł. ks. Wincenty Frelichowski, a także niemal połowa ze 108 Polaków – błogosławionych męczenników II wojny światowej (a trzeba wspomnieć, iż na ołtarze wyniesiono również kilku księży z innych krajów).

W obliczu zagłady

Jeszcze w 1940 roku w czasie uwięzienia w obozie w Sachsenhausen, gdzie wielu polskich księży przebywało, zanim wywieziono ich do Dachau, grupa księży z diecezji włocławskiej zawierzyła swoje życie Świętemu Józefowi. Kiedy zbliżał się koniec wojny i wiadomo już było, iż Niemcy ją przegrają, więźniowie obozu w Dachau zaczęli się obawiać, iż – zanim ktoś ich wyzwoli, zostaną zgładzeni. 22 kwietnia 1945 roku ci sami włocławscy księża zainicjowali nowennę do Świętego Józefa, a wszyscy duchowni i wiele osób świeckich odmówiło akt zawierzenia, powierzając się jego opiece. Czyż to nie on uchronił małego Jezusa przed gniewem Heroda? Za wysłuchanie ich błagań polscy księża obiecali świętemu m.in. pielgrzymowanie do jego polskiego sanktuarium w Kaliszu, szerzenie jego kultu, służbę polskiej rodzinie i przyczynienie się do powstania w Polsce jakiegoś dzieła miłosierdzia.

Ocalenie

Po południu w niedzielę 29 kwietnia 1945 roku na głównej bramie obozu Niemcy wywiesili białą flagę – znak, iż chcą się poddać i oddać obóz bez walki. Nadzór nad więźniami przejęły wtedy „upadłe anioły”, esesmani osadzeni w obozie za różne przestępstwa. – Wszyscy do baraków – zarządzono. O godz. 17 w Dachau zjawili się Amerykanie – zaledwie kilkunastoosobowy oddział zdążającej do Monachium armii generała Pattona. „Amerikaner sind da!” (Amerykanie tu są!) – rozległ się nagły okrzyk. Więźniowie, przełamując strach, wybiegli z baraków. To była prawda. Z gardeł 32 tysięcy więźniów wyrwał się okrzyk radości.

Kiedy Amerykanie pod dowództwem podpułkownika Felixa L. Sparksa weszli do obozu, Niemcy zdziwili się, iż jest ich tak niewielu. Nie zważając na to, iż nad wejściem powiewała już biała flaga, jeden z wartowników na wieży zaczął strzelać. Amerykanie odpowiedzieli ogniem. Załogom wież strażniczych, w sumie ok. 60 osobom, nakazano następnie zejść na dół. Gdy zeszli, rozstrzelano ich. – Jesteście wolni – oznajmiono więźniom. Wyzwoliciele wspólnie z ocalonymi odmówili… „Ojcze nasz”. Przeczesując obóz, Amerykanie odnaleźli góry trupów, dymiły jeszcze krematoryjne piece, a na obozowej bocznicy stał upiorny – złożony z 36 wagonów – pociąg, w którym piętrzyły się stosy rozkładających się ciał.

Cztery godziny

Rychło okazało się, iż obawy lękających się o życie więźniów nie były bezpodstawne. Po wyzwoleniu w kancelarii obozu znaleziono bowiem dokument, z którego wynikało, iż na 29 kwietnia zaplanowano likwidację obozu. O godz. 21 w obozie miał wybuchnąć pożar – sygnał dla stacjonującej w pobliżu dywizji SS Wiking, która miała wkroczyć i zrównać go z ziemią, mordując przy okazji wszystkich więźniów. Do spełnienia się tego upiornego scenariusza zabrakło zatem zaledwie… czterech godzin. Wyzwoleni księża nie mieli wątpliwości, iż to Pan Bóg za przyczyną Świętego Józefa wysłuchał ich modlitw i – w samą porę przysyłając wyzwolicieli – pokrzyżował mordercze plany Niemców.

Koszmar obozu przeżyło 830 polskich duchownych. Rok w rok każdego 29 kwietnia grupa żyjących „dachauczyków” (a większa ich liczba co pięć lat) pielgrzymowała do sanktuarium Świętego Józefa w Kaliszu, by w ten sposób podziękować swojemu „niebiańskiemu” wybawcy. Wotum za cudowne ocalenie jest również otwarty w 1975 roku Instytut Studiów nad Rodziną w Łomiankach oraz Kaplica Męczeństwa i Wdzięczności utworzona w podziemiach kaliskiego sanktuarium Świętego Józefa.

Tak, to na pewno On

Święty Józef do dziś pomaga tym, którzy go o to proszą. Jedną z grup, która tego doświadczyła, są osoby, które straciły pracę. Pracujący i bezrobotni znaleźli w nim swego szczególnego patrona.

„Chciałabym podzielić się swoim doświadczeniem opieki Świętego Józefa. w tej chwili jestem żoną i matką. Mam kochanego męża i troje udanych dzieci. Wiedzie nam się różnie. Są chwile trudne, ale jest i dużo radości”2 – tak zaczyna swoje świadectwo zapisane w Księdze cudów i łask sanktuarium św. Józefa w Kaliszu Anna z Poznania. „Zdarzyło się jednak w maju 2003 roku – opisuje dalej kobieta – iż mąż całkiem niespodziewanie musiał zerwać bardzo korzystny kontrakt (ciągle pracuje na zlecenia), który gwarantował nam wszystkim godziwe utrzymanie. Było to tak nagłe i nieprzewidywalne, iż aż nie wydawało się możliwe. Moja praca przynosiła rodzinie utrzymanie tak mniej więcej na tydzień. Byt nasz materialny nie został wprawdzie od razu zagrożony, ale mąż nie umiał sobie znaleźć miejsca w nowej sytuacji.

Wiedziałam, iż wszystkie oferty pracy, które można było znaleźć, nie były dla niego, a to ze względu na wiek i wykształcenie. Świetny w swojej dziedzinie jako fachowiec, nie posiadał wysokich kwalifikacji udokumentowanych dyplomami.

Sytuacja stawała się coraz bardziej napięta, nerwowa – co dalej?, jaka praca?, gdzie? Nic nie wydawało się ani pewne, ani możliwe na miarę ambicji. Urwały się telefony. Czułam, iż jest coraz gorzej, coraz częściej słyszeliśmy o konieczności ograniczenia różnych, i tak skromnych, wydatków, a poza tym, gdy każdy z nas do czegoś lub gdzieś się spieszył, coś musiał zrobić, to mąż nie musiał i to było dla niego najgorsze. Dla mnie to stawało się coraz trudniejsze. Jak tu pomóc? Zresztą, co ja mogę pomóc – myślałam. Gdy któregoś dnia opowiedziałam o tym swojej koleżance, to sięgnęła do torebki i dała mi małą książeczkę. Była to nowenna do Świętego Józefa. Odmawiałam ją gorliwie, a kiedy skończyłam, oddałam pożyczoną modlitwę i adekwatnie o tym zapomniałam. Nie na długo. Po tygodniu niespodziewanie dowiedziałam się od męża, iż firma, w której pracował, potrzebuje jego pomocy. Poszedł i szef zaprosił go na rozmowę. Stwierdził, iż jest im bardzo potrzebny i proponuje mu powrót oraz stałą umowę o pracę na prawie takich samych warunkach finansowych, jakie miał dotychczas.

Radość męża była wielka, a mnie przypomniał się Święty Józef. Tak, to na pewno On. Wydarzyło się to w październiku 2003 roku. Do tej pory codziennie odmawiam litanię do Świętego Józefa, a to po to, aby moja rodzina, która doznaje opieki Matki Bożej i Świętego Józefa, była bardziej święta i wzrastała w wierze i wzajemnej miłości”.

Wielkie rzeczy Bóg przez niego czyni

O niezwykłej skuteczności orędownictwa Świętego Józefa zaświadczała jedna z największych jego czcicielek – Święta Teresa z Avili: „Obrałam sobie za orędownika i patrona chwalebnego Świętego Józefa, usilnie jemu się polecając”3 – pisała święta karmelitanka. „I poznałam jasno, iż jak w tej potrzebie, tak i w innych pilniejszych jeszcze, w których chodziło o cześć moją i o zatracenie duszy, Ojciec ten mój i Patron wybawił mię i więcej mi dobrego uczynił, niż sama prosić umiałam. Nie pamiętam, bym kiedykolwiek aż do tej chwili prosiła go o jaką rzecz, której by mi nie wyświadczył. Jest to rzecz zdumiewająca, jak wielkie rzeczy Bóg mi uczynił za przyczyną tego chwalebnego swiętego, z ilu niebezpieczeństw na ciele i na duszy mię wybawił. Innym świętym, rzec można, dał Bóg łaskę wspomagania nas w tej lub owej potrzebie, temu zaś chwalebnemu świętemu, jak o tym wiem z własnego doświadczenia, dał władzę wspomagania nas we wszystkim. Chciał nas Pan przez to upewnić, iż jak był mu poddany na ziemi jako opiekunowi i mniemanemu ojcu swemu, który miał prawo Mu rozkazywać – tak i w niebie czyni wszystko, o cokolwiek On go prosi. Przekonali się o tym i inni, którym poradziłam, aby się jemu polecili, i coraz więcej jest już takich, którzy go czczą i wzywają, doznając na sobie tej prawdy”.

Jako orędownik Święty Józef odgrywa jeszcze jedną niezwykle istotną rolę. Podobnie jak Święty Michał Archanioł pomaga nam i całemu Kościołowi skutecznie walczyć z mocami ciemności. Podkreślił to 4 czerwca 1997 roku przebywający w sanktuarium w Kaliszu Święty Jan Paweł II: „Pragnę przypomnieć modlitwę Leona XIII do Świętego Józefa: – Oratio ad Sanctum Josephum: «Oddal od nas, ukochany Ojcze, wszelką zarazę błędów i zepsucia, (…) przybądź nam łaskawie z pomocą niebiańską w walce z mocami ciemności, (…) a jak niegdyś uratowałeś Dziecię Jezus od oczywistej zguby, tak dziś broń święty Kościół Boży od wrogich zasadzek i klęski wszelakiej». Często tę modlitwę odmawiamy”4.

Tekst pochodzi z albumu „Cuda Wielkich Świętych”, Henryk Bejda.

Publikacja dzięki uprzejmości Wydawnictwa Fronda

1  Cytat za: Ks. abp Kazimierz Majdański, Będziecie Moimi świadkami, Fundacja Pomoc Rodzinie, Łomianki 1999.

2  Miesięcznik Rodzin Katolickich „Cuda i łaski Boże”, nr 4/2004, ss. 18–19.

3  Św. Teresa od Jezusa, Księga życia, [w:] Dzieła, t. I., Wydawnictwo Karmelitów Bosych, Kraków 1997, s. 150–151. (R 6,6).

4  Jan Paweł II, Pozdrowienie końcowe po Mszy św., Kalisz, 4.06.1997 za: https://opoka.org.pl/biblioteka/W/WP/jan_pawel_ii/przemowienia/kalisz_04061997.html.

Idź do oryginalnego materiału