Wielu Szwajcarów jest przekonanych, iż gdyby nie brat Klaus – jak zwano Świętego Mikołaja z Flüe (1417–1487) – nie byłoby Szwajcarii. Pustelnik i mistyk był nie tylko duchowym przewodnikiem i uzdrowicielem, ale także gorącym szwajcarskim patriotą. Uznawany jest za duchowego ojca Szwajcarii, starej konstytucji tego kraju (obowiązującej od średniowiecza do czasów rewolucji francuskiej) oraz budowniczego podwalin szwajcarskiej neutralności. Bronił Szwajcarii nie tylko za swojego życia, ale do dziś – już jako patron – opiekuje się tym alpejskim krajem i jego mieszkańcami.
10 maja 1940 roku Niemcy zaatakowały Francję i kraje Beneluksu. Następnego dnia władze neutralnej Szwajcarii ogłosiły mobilizację. Niemiecka armia zaczęła bowiem gromadzić swe siły przy granicy z tym krajem. Obawiano się, iż Hitler wtargnie do Szwajcarii, by – obchodząc linię Maginota – zaatakować Francję także od strony Jury. Wypadki toczyły się szybko. Kiedy 12 maja Józef Goebbels, minister propagandy Trzeciej Rzeszy, zapowiedział, iż w ciągu 48 godzin na mapie Europy nie będzie już neutralnych krajów, Szwajcarzy wpadli w popłoch. Wielu bogatszych mieszkańców północnych kantonów rozpoczęło pospieszną ucieczkę na południe. Złożone z pół miliona mężczyzn i dziesiątek tysięcy kobiet szwajcarskie wojsko parło w drugą stronę – na północ i lokowało się wzdłuż granicy z Niemcami. W nocy z 13 na 14 maja wydano rozkazy o stanie najwyższej gotowości. O godzinie 2 w nocy Szwajcarzy alarmowali, iż niemiecka inwazja nastąpi już za pół godziny. W razie ataku planowano wysadzać tunele, zalewać doliny. Stało się jednak inaczej. Niemcy nie zaatakowali. Podobno sam Hitler nakazał odwrót. Dlaczego?
To nie były chmury
W tych dramatycznych chwilach co pobożniejsi Szwajcarzy – zarówno żołnierze, jak i cywile – padali na kolana i wzywali na pomoc swojego patrona – brata Klausa. I wtedy wydarzyło się coś przedziwnego… Kiedy losy Szwajcarii jeszcze się ważyły, wieczorem 13 maja 1940 roku o 21.00–21.30 na nocnym niebie nad Waldenburgiem – małym miasteczkiem w okolicach Bazylei – ukazała się duża lśniąca ręka. Ręka, a adekwatnie dłoń, była otoczona promieniami i jakby się poruszała, błogosławiąc kraj. Opisywano, iż początkowo była „szkieletem”, potem „nabierała ciała”, ale wciąż była przezroczysta, by pod koniec przeobrażeń znów stać się wychudzoną i kościstą, a następnie rozwiać się całkowicie. Wyraźnie widać było także cienkie – wyciągnięte w kierunku północnym – palce!
Przedziwne zjawisko – trwające w zależności od relacji od 10 do 30 minut – obserwowało co najmniej 20 mieszkańców miasta i wielu maszerujących przez nie żołnierzy (choć świadczyli o tym choćby mieszkańcy znacznie odleglejszych miejscowości – Hildisrieden i August, a ponoć widzieli je choćby sami Niemcy). Swoje relacje świadkowie potwierdzali przysięgą. O cudzie pisano choćby w miejscowej prasie. Katolicki dziennik „Basler Volksblatt” z 17 maja tamtego roku donosił: „Według zeznań w poniedziałek 13 maja 1940 roku wieczorem o godzinie 21.30 nad Waldenburgiem w kierunku Fricktal w jasnym świetle księżyca pojawiła się duża, jasnosrebrzysta, wyraźnie zarysowana, wychudzona, koścista ręka z palcami lekko rozłożonymi, leżącymi płasko, choć uniesionymi nieco do góry, broniąca Fricktal przed otwartą granicą z Niemcami”1. Według tego opisu zjawisko zniknęło po 10 minutach.
Większość obserwatorów była pewna, iż owa świecąca koścista ręka należała właśnie do… bł. brata Klausa – Mikołaja z Flüe. Twierdzono powszechnie, iż w ten sposób święty zapewniał Szwajcarów, iż ma ich pod swoją opieką i nic złego im nie grozi.
Pikanterii tej sprawie dodaje fakt, iż Waldenburg i okolice zamieszkują głównie protestanci, a zatem gdyby to był jedynie „katolicki wymysł” i „wierutne bzdury”, zdecydowanie by temu zaprzeczyli. Tymczasem zaistnienie przedziwnego zjawiska potwierdziło także wielu protestantów (choć niektórzy z nich dopatrywali się w przedziwnej kończynie nie ręki brata Klausa pokazanej Szwajcarom na Boży rozkaz, ale ręki samego Boga!).
– To były zwykłe chmury – mówili później sceptycy. Nic z tych rzeczy. Żadne chmury. Tego wieczoru niebo nad miasteczkiem było bowiem bezchmurne, co zgodnie potwierdzili zarówno wszyscy świadkowie, jak i instytuty meteorologiczne. Nie był to także żaden obiekt latający.
Szwajcarzy twierdzą również, iż zagrożenie niemiecką agresją było w tym czasie jak najbardziej prawdopodobne. Nazajutrz japońskie radio nadało bowiem komunikat, iż o 2 w nocy wojska niemieckie… zaatakowały Szwajcarię. Najwyraźniej do sojuszników Hitlera nie dotarła jeszcze wtedy jego decyzja o odstąpieniu od ataku na ten kraj. Czy w cudowny sposób do zapobieżenia agresji przyczynił się Święty Mikołaj z Flüe? Być może do oszczędzenia Szwajcarii przyczyniło się więcej powodów, ale wielu Szwajcarów do dziś jest przekonanych, iż w tamtym trudnym czasie to właśnie ich święty patron obronił ich kraj i uchronił ich przed wojną. Do dziś „cud Waldenburga” jest tam uroczyście obchodzony.
Mądry i roztropny
Niklausa von Flüe (łac. Nicolaus de Rupe, franc. Nicholas de la Roche) znano jako brata Klausa. Żył w czasach późnego średniowiecza i był typowym szwajcarskim, dość zamożnym chłopem. Urodził się w leżącym w samym środku Szwajcarii kantonie Unterwalden. Jeszcze jako młody chłopak brał udział w kilku wojnach. Broniąc kraju, starał się jednak nie krzywdzić wrogów, nie zabijać i nie plądrować. W czasie jednej z kampanii zapobiegł zniszczeniu austriackiego klasztoru dominikanów Katharinental w Diessenhofen i uratował chroniących się w nim mieszkańców tej miejscowości. Ożenił się w wieku 29 lat. Miał kochającą, o piętnaście lat młodszą żonę i dziesięcioro dzieci – pięciu chłopców i pięć dziewcząt. Choć nigdy nie chodził do szkoły, z uwagi na mądrość, roztropność, uczciwość i silny charakter powierzano mu ważne funkcje społeczne – był członkiem rady i sądu kantonu Obwalden. Bardzo przejmował się niesprawiedliwością i krzywdami, pogonią za pieniądzem i łapówkarstwem, z którymi miał do czynienia, pełniąc funkcje publiczne.
Został pustelnikiem
Od dzieciństwa ciągle czegoś mu jednak brakowało. Od dawna słyszał bowiem rozbrzmiewający w duszy głos Boga. Z roku na rok coraz bardziej tęsknił za przebywaniem sam na sam ze swym Stwórcą, za służeniem tylko Jemu. Gdy wszyscy domownicy pokładli się już spać, on wstawał, klękał w izbie koło pieca i długo się modlił. Niemal codziennie zmagał się z dokuczającym mu diabłem. Miewał mistyczne wizje, ekstazy, ale przeżywał również stany depresyjne, przygnębienie. Z pewnością często zastanawiał się także nad wypowiedzianymi w Ewangelii słowami Chrystusa: „Tak więc nikt z was, kto nie wyrzeka się wszystkiego, co posiada, nie może być moim uczniem” (Łk 14,33). Mając 50 lat, idąc za Bożym wezwaniem, postanowił wreszcie „wyrzec się wszystkiego”, by poświęcić się wyłącznie Bogu – zostać „leśnym pustelnikiem” i wędrować od jednego miejsca świętego do drugiego.
W drodze do pustelni
Dorota Wyss – jego małżonka – z początku bez wątpienia była całkowicie przeciwna jego planom. Choć pod względem materialnym była w pełni zabezpieczona, nie wyobrażała sobie samotnej opieki nad tak licznym potomstwem i życia bez nieco dziwnego, ale wciąż kochanego męża. Mikołaj ustawicznie jednak prosił ją i błagał. W końcu uległa. Zgodziła się, by odszedł. Zrozumiała, iż to nie jest kolejne mężowskie dziwactwo, iż także dla niego nie jest to łatwa i pochopna decyzja, iż nie chce odejść od nich z egoizmu i nie poszukuje wcale łatwiejszego życia. Pojęła, iż motorem jego poczynań jest Boże wezwanie, któremu chce i musi być wierny. Wiedziała też, iż konsultował się w tej sprawie ze swoim spowiednikiem.
Bolesna scena ostatecznego rozstania rozegrała się 16 października 1467 roku, Dorota żegnała męża, trzymając na ręku najmłodszy owoc ich małżeńskiej miłości – maleńkie trzymiesięczne niemowlę. Mikołaj – powierzywszy opiekę nad rodziną i gospodarstwem najstarszemu synowi, odchodził bez grosza przy duszy, w uszytej przez żonę długiej zgrzebnej, przepasanej powrozem sukni – habicie, boso i z ogoloną głową, z różańcem i kijem w dłoni. Podążył najpierw za granicę – nad Górny Ren, gdzie działali podziwiani przez niego mistycy – „przyjaciele Boga”. Nie dane mu było jednak tam zostać. Bóg wiązał z nim inne plany. Doszedł tylko do Liestal, skąd, idąc za poradą pewnego wieśniaka i Bożym nakazem otrzymanym w czasie wizji, powrócił w rodzinne okolice. Osiadł w odludnym i dzikim wąwozie Ranft leżącym nieopodal… swojego własnego domu. Zamieszkał w drewnianej chatynce, a potem przeniósł się do maleńkiej celi dobudowanej do niewielkiej kaplicy. Sufit był w niej tak nisko, iż niemal szorował po nim głową. Sypiał na podłodze, nie miał stołu. Spędzał czas na rozmyślaniach, kontemplacji i modlitwie. Dopóki ze składanych w kapliczce datków nie ufundował stypendium dla własnego kapelana, w niedzielę chodził na mszę świętą do pobliskiego miasteczka. Początkowo żywił się suszonymi gruszkami, bobem, ziołami i korzeniami. Często pościł. niedługo jego post przybrał bardziej radykalną formę…
Życie samą Eucharystią
To był chyba najbardziej spektakularny „cud” związany z jego doczesnym życiem: przez ponad 19 lat jego jedynym pożywieniem było Ciało Chrystusa. Oczywiście, jak zwykle się dzieje w takich przypadkach, podejrzewano oszustwo, iż to wszystko na pokaz, a pustelnik żywi się gdzieś po kryjomu. Podejrzenia rozwiały specjalne niezależne śledztwa prowadzone przez świeckie władze kantonu Obwalden i władze kościelne. Przez miesiąc Mikołaj był nieustannie pilnowany i tym samym upewniono się, iż naprawdę nic nie je. Tak o inedii szwajcarskiego pustelnika w 1874 roku w swojej monumentalnej Encyklopedji Kościelnej pisał Michał Nowodworski: „Tylko przenajświętsze Ciało Chrystusa wzmacniało go w sposób nadnaturalny i utrzymywało życie ciała. Cud ten długo i z całą ścisłością był badany i jako prawdziwy uznany. On sam zapytywany, jakimby sposobem żył, odpowiadał: «Bóg wie». Sam też początkowo tym nadzwyczajnym darem łaski bardzo był zdziwiony; wszelka próba przyjmowania pokarmu sprawiała mu, prócz wstrętu, wielkie boleści. Wyjątkowy ten sposób życia ściągał nań wiele nieprzyjemności ze strony władz, a osobliwie ze strony złośliwych ludzi, którzy go podejrzywali o spółkę z djabłem. Ciało jego było chude i suche, ale nie czuł upadku sił fizycznych, cerę miał zdrową, mógł wiele chodzić i długo mówić. Nawiedzających przyjmował uściskiem ręki i z uśmiechem na ustach. Nowy ten sposób życia rozpoczął boleśnie [jeszcze podczas pobytu w Liestal – przyp. H.B.]. Chociaż znużony podróżą, chciał wszakże noc całą spędzić na modlitwie pod gołém niebem. Ze zmęczenia jednak wielkiego zasnął na chwilę. Po przebudzeniu ujrzał się otoczonym światłością wielką, jakby błyskawicą, a we wnętrznościach uczuł ból tak gwałtowny, jakby mu nożem kto wnętrzności wykrawał. Od tej chwili opuściło go wszelkie uczucie głodu i pragnienia. F. [Flue] stan swój najlepiej następnemi słowami maluje: «Gdy klęczę przy kapłanie i widzę, jak niebieski pokarm przyjmuje on w siebie, albo o ile ja sam dostępuję tej łaski, wówczas cała moja istota tak przepełniona jest pociechą i rozkoszą niebieską, iż zdaje mi się, iż w niej pływam, a jej nadmiar wlewa się we mnie. To jest, co mnie żywi i daje zapomnieć o wszelkiem inném pożywieniu. Ciało i Krew Jezusa Chrystusa jest moim jedynym pokarmem i moim jedynym napojem. On jest we mnie, a ja w Nim tak, iż żyję ja tylko przez Niego. Chrystus jest mi pokarmem, napojem, zdrowiem i lekarstwem»”2.
Doradca książąt i żebraków
Dzięki temu „cudowi”, niezwykle świątobliwemu życiu i mądrości sława Mikołaja rozprzestrzeniła się po całej Szwajcarii i poza jej granicami. Uznano go za świętego, a do jego maleńkiej pustelni zaczęły ściągać tłumy ludzi z całej Europy. Byli wśród nich zwykli gapie, uczeni, rządzący i książęta (m.in. książę Mediolanu i arcyksiążę Zygmunt Austriacki), chorzy, którzy dzięki jego modlitwie odzyskiwali zdrowie, biedacy, samorządy miast, ludzie z problemami, którym służył zawsze celną i roztropną, konkretną radą, zawartą często w kilku zaledwie słowach. Przybywali także podejrzliwi teologowie, nękający go i „badający” jego prawowierność niezliczonymi pytaniami. niedługo pustelnik – dla swojego duchowego dobra – zmuszony był ograniczyć czas poświęcany przybyszom.
Miał ducha proroczego. Przepowiedział bowiem nadejście w Kościele czasów Lutra i Kalwina. „Bądźcie wytrwali w wierze waszych ojców, bo po mojej śmierci powstanie wielki bunt w chrześcijaństwie; wówczas strzeżcie się przed oszustwem szatana, który łowić będzie chytrością i nowością” – przestrzegał swoich rodaków.
Ojciec Szwajcarii
Mikołaj dał się także poznać jako gorący szwajcarski patriota i doradca… polityczny. Uznawany jest za duchowego ojca Szwajcarii, starej konstytucji (obowiązującej od średniowiecza do czasów rewolucji francuskiej) oraz budowniczego podwalin szwajcarskiej neutralności. Jego niezwykle mądre, bezstronne rady przyczyniły się bowiem do wzmocnienia, pojednania i zjednoczenia kraju. Kiedy po wygranej przez Szwajcarów zaczepnej wojnie z Burgundią doszło do niesnasek pomiędzy obradującymi w Stans przedstawicielami szwajcarskich krain i miast, państwu zagroziła wojna domowa i rozpad. Do pustelnika udał się wówczas proboszcz ze Stans ksiądz Heimo am Grund. Brat Klaus – cieszący się już wtedy ogromnym szacunkiem – rozładował napiętą atmosferę. Przekazał obradującym prostą i bezstronną radę: każde z miast i kantonów musi zrzec się swoich specjalnych przywilejów i praw. Pustelnik uważał, iż tylko w ten sposób – zachowując równość i równouprawnienie wszystkich miast i kantonów – można utrzymać pokój i jedność. Rada okazała się strzałem w dziesiątkę, a obradujący wykazali się zdrowym rozsądkiem, godząc się na taki kompromis. Zawarto „umowę ze Stans”, tworząc Związek Szwajcarski. Szwajcaria przetrwała, a brat Klaus otoczony został miłością wszystkich Szwajcarów.
Warto nadmienić, iż najmłodsze dziecko Mikołaja i Doroty zostało doktorem teologii i księdzem, wśród ich potomków było ponad 30 kapłanów, a wnuk Mikołaja – Konrad Scheuber, tak jak on został pustelnikiem.
Cuda przy grobie
Grób pustelnika już od chwili jego śmierci stał się celem wielu pielgrzymek, miejscem ożywionego kultu, które zasłynęło licznymi cudami i nadzwyczajnymi łaskami. Już w 1488 roku, a więc w rok po śmierci Mikołaja, zanotowano 23 takie cuda. W 1570 roku odwiedził to miejsce Święty Karol Boromeusz, kardynał i arcybiskup Mediolanu. Trwający od wieków kult świętego zatwierdził Innocenty X w 1649 roku, co było równoznaczne z beatyfikacją. Na kanonizację szwajcarskiemu pustelnikowi przyszło jednak czekać aż do czasów po II wojnie światowej. Przyczyniły się do niej dwa bardzo spektakularne cuda. Za jego wstawiennictwem uzdrowione zostały dwie młode wiejskie kobiety z kantonu Solura (Solothurn) – Berta Schürmann z Egerkingen i Ida Jeker z Büsserach. Obie kobiety były obecne na ceremonii kanonizacji w 1947 roku i opowiedziały wtedy o swoich uzdrowieniach innym pielgrzymom (świadectwo obu kobiet zawarł w swojej książce Ein Urschweitzer erzählt słynny szwajcarski pisarz katolicki ksiądz Josef Konrad Scheuber).
Spójrzcie, jestem uzdrowiona!
Pochodząca z biednej chłopskiej wielodzietnej rodziny Ida Jeker od wczesnego dzieciństwa miała uszkodzone lewe ramię. Jej starsza siostra wyrwała je jej niechcący, kiedy nieumiejętnie próbowała wyciągnąć ją z łóżeczka. Kończyna nigdy nie została profesjonalnie nastawiona i wyleczona; Ida pozostawała sparaliżowana, a jej rozwój został zahamowany. Dziewczyna nie mogła pracować, co dla biednej wiejskiej rodziny było sporym problemem. Dodatkowo od 12. roku życia zaczęła dostawać napadów padaczkowych. Miała kilka ataków tygodniowo. Lekarze byli bezsilni. Obie dolegliwości uznali za nieuleczalne. Wiosną 1937 roku chore ramię zaczęło ją bardzo boleć. Ból był wprost nie do wytrzymania. Poszła do lekarza, który zdiagnozował zapalenie nerwu i przypisał jej maść. Niestety, mazidło nie pomogło. Mało tego, po jego użyciu „całe ramię stało się ropiejącą raną”.
Tego samego roku 26 czerwca miejscowa dziewczęca Sodalicja Mariańska organizowała pielgrzymkę do Sachseln. Dziewiętnastoletnia Ida bardzo chciała na nią jechać, ale lekarz się sprzeciwił. W końcu ustalono jednak, iż pojedzie, ale ramię solidnie zabandażuje, a w autokarze zainstalowany zostanie specjalny temblak, żeby ewentualne wstrząsy nie przysparzały jej dodatkowego bólu. Po dotarciu do kościoła w Sachseln Ida wraz z innymi pątnikami uklękła nieopodal relikwiarza, w którym przechowywana była zgrzebna suknia pustelnika. Kiedy kapłan przyłożył pustelniczy habit do jej ramienia i udzielił jej błogosławieństwa, stało się coś nadzwyczajnego. W tym właśnie momencie doznała uczucia, jakby poraził ją prąd. Impuls przeszył dłonie, stopy, głowę. O mało nie krzyknęła. Uświadomiła sobie, iż z jej ciałem coś się stało, ale wtedy nikomu o tym nie powiedziała. Dyskretnie wyszła z kościoła, wypiła kawę i wsiadła do samochodu. Ze zdziwieniem stwierdziła, iż nie tylko może swobodnie ruszać chorą kończyną, ale na dodatek nie czuje już żadnego bólu. Cieszyła się w duchu, ale wciąż nie dowierzała. Wreszcie kiedy pielgrzymi przejeżdżali obok klasztoru benedyktynek pw. Świętego Andrzeja – sanktuarium Dzieciątka Jezus w Sarnen – nie wytrzymała: „Jestem uzdrowiona! Spójrzcie, jestem uzdrowiona” – zaczęła wykrzykiwać. Kierowca i dziewczyny w autobusie zaczęły wtedy śpiewać pochwalny hymn na cześć Boga. Po dotarciu do Büsserach Ida chciała jak najszybciej przekroczyć próg domu, by podzielić się tą radosną wieścią z rodzicami i siostrami. Kiedy weszła do domu rodzice nie mogli jej poznać – tryskała radością, a potem chwyciła lewą ręką ciężkie krzesło, pięć razy uniosła je w górę i zaczęła nosić je po pokoju. Rodzice oniemieli, nie mogąc wydusić z siebie słowa. W trakcie tych radosnych popisów bandaż zsunął się dziewczynie z ramienia i zawisł na nadgarstku. Całkiem go zdjęła. Okazało się, iż paskudna rana na ramieniu też zniknęła. Co więcej – jak ręką odjął ustały również napady padaczkowe. Trzy dni później dziewczyna poszła do drewutni, by ciężkim toporem rozłupywać grube drewniane kloce. Była całkiem zdrowa, a lewe ramię niczym się już nie różniło od prawego. Wieść o tym cudzie rozeszła się po okolicy, a do domu Idy zaczęły ściągać tłumy ludzi. niedługo uzdrowieniem zainteresowały się również władze kościelne.
Nie żyjesz!
Berta Schürmann z Egerkingen w 1932 roku złapała ciężką anginę, w której wyniku zaatakowane zostały mózg i rdzeń kręgowy, co doprowadziło do paraliżu. Doznała też zapalenia opłucnej i zapalenia pęcherza, które jeszcze bardziej pogorszyły jej stan. Sparaliżowana kobieta leżała jak Łazarz przez dwa lata, a lekarze nie dawali jej żadnej nadziei na wyzdrowienie. W akcie lekarskiej desperacji Bertę wysłano „do wód” – do uzdrowiska Rheinfelden, ale kuracja nie przyniosła żadnej poprawy. Po powrocie do domu Berta znów została przykuta do łóżka. Na dodatek dostała gorączki sięgającej 39 stopni. Zdaniem lekarzy choroba, na którą cierpiała, w krótkim czasie miała zakończyć się śmiercią. „Krótki czas” zmienił się w siedem długich lat, jednak 4 maja 1939 roku badający ją lekarz znów przepowiadał jej rychłą śmierć. Kobieta zdążyła się już z tym pogodzić, jednak bojąc się momentu przejścia na tamten świat, zaczęła modlić się do bł. brata Klausa o wsparcie i umocnienie w ostatnich chwilach życia. Niedługo później nadszedł pamiętny dla Berty dzień – 18 maja 1939 roku, uroczystość Wniebowstąpienia Pańskiego. Chora kochała Jezusa i bardzo lubiła to święto, prosiła zatem Zbawiciela, by właśnie tego dnia zabrał ją już ze sobą. Tego dnia zaczęła odczuwać ból, który z godziny na godzinę narastał i stał się nie do zniesienia. Bliscy czuwali przy jej łożu, spodziewając się najgorszego, ale kiedy minęło południe, Berta wysłała swoich bliskich na nieszpory. Wytłumaczyła im, iż mają pójść, a jeżeli taka będzie wola Boża, może przecież umrzeć sama. Kiedy poszli, znów pomodliła się do brata Klausa. „Bracie Klausie, powiedz mi jakieś dobre słowo” – prosiła. Kiedy zegar wybił pół do drugiej usłyszała dobiegający z okolicznego kościoła dźwięk dzwonów. „Oho, właśnie zaczęli śpiewać «Magnificat»” – pomyślała i sama spróbowała się do tej modlitwy włączyć. „Uwielbiaj, duszo moja, sławę Pana mego… Bo wielkimi darami uczczonam od Tego, Którego moc przedziwna, święte Imię Jego” – szeptała, a może choćby próbowała nucić. I właśnie wtedy to się stało. W jednej sekundzie ból nagle i niespodziewanie ustał. Całkowicie. Kobieta poczuła, iż w sparaliżowane ciało wróciło życie. „Bracie Klausie!” – krzyknęła. Usiadła na łóżku, a potem wstała i nie ubierając się choćby – w swojej „śmiertelnej koszuli” stanęła przy otwartym oknie. Rozkoszując się życiem, rozłożyła ramiona. Wciąż stała w oknie, kiedy na drodze pojawili się wracający z kościoła członkowie jej rodziny. Zdziwili się niepomiernie, widząc majaczącą w oknie postać. „Duch, nie duch, chyba duch” – przemknęło im pewnie przez głowy. „Berta, wracaj do łóżka, przecież nie żyjesz!” – krzyknęła jej młodsza siostrzyczka. „Już umarła i w ten sposób chciała się z nami pożegnać” – biadoliła matka, otwierając drzwi. Po chwili wszyscy wpadli do pokoju i możemy sobie tylko wyobrazić ich ogromne zdumienie na widok żywej i zdrowej Berty. „Jestem uzdrowiona! Mogę biegać!” – krzyknęła. euforii i śmiechu było co nie miara. Przybyły następnego dnia lekarz potrzebny był już tylko po to, żeby potwierdzić fakt nagłego i całkowitego uzdrowienia.
Ulubiony dzień Wniebowstąpienia
W 1967 roku, kiedy ksiądz Josef Konrad Scheuber opisywał ich przypadki – obydwie uzdrowione kobiety jeszcze żyły i cieszyły się dobrym zdrowiem. Berta Schürmann wyszła za mąż, przyjmując nazwisko Burkhardt, a Ida Jeker (później Schwarb) zmarła w 2010 roku. Notabene – jak pisał dokotor M. Haesele – brat Klaus wydaje się szczególnie lubić dzień Wniebowstąpienia. Tego bowiem dnia nie tylko uzdrowił Bertę Schürmann, ale także został kanonizowany, uzdrawiając jednocześnie pewną Austriaczkę z okolic Klagenfurtu od 12 lat cierpiącą na gruźlicę kręgosłupa.
Tekst pochodzi z albumu „Cuda Wielkich Świętych”, Henryk Bejda.
Publikacja dzięki uprzejmości Wydawnictwa Fronda
1 R.W., Es war keine Wolke und kein Flugobjekt!, za: https://www.zukunft-ch.ch/es-war-keine-wolke-und-kein-flugobjekt/, tłum. H.B.
2 Encyklopedja Kościelna, t. V, Michał Nowodworski, Czerwiński i Spółka, Warszawa 1874, hasło: Flüe Mikołaj, s. 460.