Tak im pasowało

2 godzin temu

– Dlaczego ta trąbka ma cztery zawory, skoro normalnie są trzy? – zapytał Andrzej Mierzicki, pomysłodawca Świdnik Jazz Festival. – A bo tak mi pasowało – odparł Kuba Kapica, autor plakatu i scenografii pierwszej odsłony festiwalu. Jak widać od razu zapowiadało się, iż będzie to nietuzinkowa impreza. Jak w 1996 roku mogło wydarzyć się takie święto muzyki w mieście, które nigdy nie miało szczególnych tradycji jazzowych? A jednak. W tym roku, w dniach 22-23 listopada, odbędzie się w Miejskim Ośrodku Kultury XX, jubileuszowa jego edycja.

– Wydaje mi się, iż Świdnik Jazz Festival był efektem znajomości Andrzeja Mierzickiego i Jurka Oleszczuka, którzy przyjaźnili się, spotykali i razem słuchali muzyki. Dołączyłem już na etapie zawiązanego komitetu organizacyjnego, podobnie jak kilka innych osób. Świdnik nie jest wielkim miastem, znamy się od wielu lat, sporo o sobie wiemy, również to, iż słuchamy dużo muzyki, zwłaszcza tej dobrej. Po kolei jeden do drugiego się odzywał. Mnie zaczepił Czarek Listowski, który zapytał czy nie dołączyłbym do zespołu. Dodał, iż gwiazdą festiwalu będzie Elvin Jones. W tym momencie oczywiście wybuchnąłem śmiechem i powiedziałem: – Jak wyjedzie, to potwierdzę, iż był. No i kaktus wyrósł mi na dłoni. Myślę, iż wszyscy pociągnęliśmy jakieś sznurki, zarówno od strony finansowej, jak i artystycznej, w czym przodował Jurek Oleszczuk. Oczywiście dużo trudu zajęło pozyskanie sponsorów, chociaż główny ciężar wzięło na siebie miasto. W Warszawie pomógł nam bardzo Stanisław Sobóla, producent, wydawca, dziennikarz muzyczny. Elvin był w tym czasie na tournee po Europie. Zrobił dla nas wyjątek i zagrał poza trasą. Moim zawodem jest języki angielski, więc ułatwiałem kontakty między muzykami a organizatorami. Wypytywali o bardzo wiele rzeczy. Rok 1996 to były jeszcze „stare czasy”. Artyści musieli się godzić z tym, iż wchodzili na scenę wśród publiczności, bo nie mieliśmy innych warunków. Ale zrozumieli i wszystko przebiegło elegancko – mówi Tomasz Chwałczyk, z zawodu tłumacz przysięgły i nauczyciel języka angielskiego.

Pomysł zrodził się z potrzeby chwili.

– Prowadziłem wtedy klub, w którym organizowaliśmy wiele koncertów, w tym jazzowych. A, iż Świdnik to moje rodzinne gniazdo, więc dlaczego nie tutaj? Miałem dobre skojarzenia jeszcze z lat 70. Kiedy byłem bardzo młody, w Świdniku odbywało się wiele koncertów. Natomiast obecność samego Elvina Jonesa wynikła z przypadku. Konkretyzując ideę festiwalu, musieliśmy udać się do kogoś po pomoc. W ogóle nie braliśmy pod uwagę, iż taka gwiazda jak Elvin do nas zawita. Dopiero Stanisław Sobóla z Jazz Magazine zaproponował ramy programowe. Dzięki jego kontaktom z Mariuszem Adamiakiem, promotorem muzyki jazzowej, dowiedzieliśmy się, iż Elvin ma możliwość zagrania w Świdniku. Powstała kwestia zebrania budżetu. Największego wsparcia udzieliły nam władze miasta. Finansowo wsparł nas również Klub Inicjatyw Gospodarczych zrzeszający świdnickich biznesmenów pod przewodnictwem Wiesława Jaworskiego – wspomina Andrzej Mierzicki, świdnicki przedsiębiorca.

– Pamiętam taki wieczór, kiedy Andrzej Mierzicki, który wraz z żoną gościł u nas w domu, powiedział, iż jego marzeniem jest powstanie w Świdniku miejsca, w którym można dobrze zjeść, ale też posłuchać muzyki jazzowej. Takim miejscem stał się Gandalf, gdzie stało stare pianino. Każdy mógł sobie na nim zagrać. Później, przy okazji innych rozmów, od słowa do słowa, padł pomysł organizacji festiwalu. Andrzej dowiedział się, iż w Europie gra koncerty jakiś Elvin Jones. Jakiś Elvin Jones? – Jurek złapał się za głowę. – Ty wiesz kto to jest? To pierwsza perkusja świata! Byłby cud, gdyby on tu zagrał… Tak? To ja będę rozmawiał stwierdził Andrzej. No i Elvin dał się zaprosić, mało tego, zagrał po koncercie wyjątkowe jam session, czego zwykle nie robił – wspomina Dorota Oleszczuk, wdowa po Jerzym Oleszczuku, zmarłym w 2012 roku nauczycielu muzyki, jednym z założycieli i prezesie Świdnickiego Towarzystwa Muzycznego.

-Dzisiaj każde „miasto powiatowe” ma swój festiwal jazzowy. Wtedy jednak organizacja takiego przedsięwzięcia przypominała porwanie się z motyką na słońce. Po pierwsze, trzeba było znaleźć muzyków i nakłonić ich do występu na festiwalu. Po drugie, zakwaterować ich i spełnić czasem niecodzienne wymagania. Wreszcie, co było równie trudne, jeżeli nie jeszcze trudniejsze, zdobyć pieniądze na organizację imprezy – przypomina Andrzej Radek,wówczas pracoiwnik Głównego Urzędu Ceł.

Jazzowa sensacja

Paweł Wądołowski, wówczas pracownik Polskiego Radia Lublin, dołączył do zespołu, kiedy festiwal miał już ustalone ramy czasowe i program: – Odwiedził mnie Andrzej Mierzicki. Błysk w jego oczach sprawił, iż zainteresowałem się tym pomysłem, chociaż nikt chyba wtedy specjalnie nie zakładał jego kontynuacji. Moim zadaniem była pomoc w rozpropagowaniu idei festiwalu. Było to dla o mnie o tyle inspirujące, iż pracując jako wolontariusz, nawiązałem kontakty z wieloma mediami. Nie sprawowałem formalnie roli rzecznika prasowego festiwalu, ale czułem się wewnętrznie zobowiązany, żeby pomóc organizatorom. Festiwal miał własny klimat, który dawało się wyraźnie wyczuć. Bardzo trudno ująć w słowa entuzjazm, jaki mu towarzyszył. Był absolutnie naturalny, niepodszyty jakąś grą, ani cynizmem. Był czystą chęcią zorganizowania czegoś ważnego, rodzajem magii. Nie byłbym w stanie wymienić jakiegoś jednostkowego wydarzenia, które pozostało mi w pamięci po festiwalu. Jest wspomnienie ludzi, a przede wszystkim atmosfery, która bez względu na trudności przeradzała się w harmonijną współpracę. No i fakt, iż impreza cieszyła się dużym zainteresowaniem publiczności i iż nie było to wydarzenie środowiskowe, ale o dużej skali i wydźwięku.

– Chyba mieliśmy świadomość, iż tworzymy wydarzenie historyczne na miarę dziesięcioleci, którego echa rozleją się po świecie. Pamiętam nie tylko nasze zdziwienie, ale też zdziwienie ludzi, którzy zjechali z całej Polski. Dziennikarz Krystian Brodacki z Krakowa nie mógł uwierzyć własnym oczom widząc Elvina Jonesa grającego jam po koncercie. Elvin Jones nie robił takich rzeczy, nie grywał jamów w kinach, gdzieś w Świdniku. Trzeba przyznać, iż był niezwykłym człowiekiem, mieszkańcem świata, znającym wielu ludzi. Mówił nam, żebyśmy otulali swoje miasto ciepłą atmosferą sprzyjającą takim wydarzeniom, bo sam mieszka w Nowym Jorku, ale tak naprawdę otacza go ze dwadzieścia osób z najbliższego grona znajomych. Dlatego te małe miejscowości i organizujący się w nich ludzie byli dla niego zjawiskiem ciekawym. Zachęcał nas – tłumaczy Tomasz Chwałczyk.

– Miejski Ośrodek Kultury nie był organizatorem I Świdnik Jazz Festival, ale cieszyło mnie, iż zrodziła się taka fajna inicjatywa i iż w naszym mieście zadzieje się coś niezwykłego, nie do końca związanego z tym, co wówczas robiliśmy w ośrodku. Organizatorzy byli bardzo zdeterminowani i wcale nie byli amatorami. Znali się na muzyce i to na dobrej muzyce, której słuchali wiele lat. Andrzej robił wcześniej sporo koncertów, nieporównywalna była tylko skala wydarzenia. A ja też byłem jeszcze w czasie, kiedy uczyłem się organizacji dużych imprez. Kiedy się to wszystko zaczęło, trudno było stać z boku. Podzieliliśmy zadania i nie zdarzyło się wchodzić w kompetencje kogoś innego, albo próbować narzucać mu swoje zdanie – wspomina Piotr Duma, w 1996 roku dyrektor Miejskiego Ośrodka Kultury.

– Kontakt z muzyką, w tym jazzem, miałem jeszcze z czasów studiów na KUL. Grał u nas, między innymi Tomasz Stańko. Wykorzystałem znajomości, zadzwoniłem do Antka Studzińskiego, poprosiłem o pomoc i zabrałem się do roboty. Dostałem stoliczek, krzesełko, telefon, dostęp do faksu i klawiatury komputera w pokoju w Urzędzie Miasta. Musiałem nawiązać kontakty z muzykami, sponsorami, mediami, żeby nagłośnić imprezę, o której nikt w Polsce nie miał zielonego pojęcia. Na szczęście Elvin Jones był wabikiem przyciągającym uwagę wszystkich. Najbardziej obawiałem się o frekwencję w samym Świdniku, ponieważ żadnych znaczących tradycji jazzowych tu nie było. Ale na koncert Jonesa zjechały wycieczki z całej Polski. Sala była przepełniona i choćby miejsca stojące były zajęte. Zdarzyło się też coś niesamowitego. Elvin Jones odesłał po koncercie w Paryżu Wyntona Marsalisa i zaprosił na trąbkę Nicholasa Paytona. To był absolutny szok, bo Payton był wtedy ze swoją płytą na pierwszym miejscu listy przebojów jazzowych Billboardu. To chyba najlepsza rekomendacja. Jego występ był genialny. Największą satysfakcję miałem, kiedy Nicholas Payton, który odmówił występu na Jazz Jamboree, po koncercie w Świdniku zmienił zdanie i w telewizji reklamował słynne warszawskie Jazz Jamboree w koszulce Świdnik Jazz Festival – opowiada Cezary Listowski, świdnicki poeta, literat i dziennikarz.

Patronat wymyślił Wiesiek

– Po koncercie chcieli wracać do hotelu. Musieliśmy jakoś sprawić, żeby zostali na jam session. Ale byli po prostu głodni. Zaproponowaliśmy, iż przywieziemy posiłek na miejsce. Odpowiedział: – No dobra, nie ma problemu. Dzięki temu dało się zorganizować drugą imprezę tego samego dnia, wcale nie gorszą od samego koncertu. Jadąc z Warszawy 200 kilometrów po trasie do Świdnika pewnie nie oczekiwał, iż tak mu się to miejsce spodoba, a zwłaszcza ludzie, którzy stworzyli bardzo przychylną mu atmosferę. Patronat Elvina Jonesa wymyślił Wiesiek Jaworski, wówczas radny miasta. Otwartość obu skróciła dystans i Jones zdecydował się na patronat, który potwierdził własnym podpisem – wspomina Andrzej Mierzicki.

Jaki był Elvin?

– Tuż obok sali, w której się znajdujemy, była garderoba Elvina Jonesa. Zostałem do niej zaproszony, ponieważ byłem umówiony na wywiad, który ukazał się na ogólnopolskiej antenie telewizyjnej. Tuż po nim zapytałem czy to prawda, iż od dziecka, bez względu gdzie się uda, ma przy sobie zawsze pałki do perkusji. Wyciągnął zza spodni parę pałek i powiedział: – Te są dla ciebie. Wspomnienia są fenomenalne. W owym czasie odbywały się już w Polsce znaczące, tradycyjne imprezy jazzowe. Natomiast cała magia Świdnik Jazz Festival zrodziła się z tego, iż Elvin dopiero po raz drugi występował w Polsce i iż miał niesamowitą magię przyciągania innych artystów, o czym przekonaliśmy się, kiedy on był już tutaj, na miejscu. Jego wizyta zrobiła ogromne wrażenie nie tylko na ludziach związanych z jazzem. Faktem bardzo znaczącym było również objęcie przez niego festiwalu patronatem – opowiada Paweł Wądołowski, były dziennikarz Polskiego Radia Lublin.

– Prywatnie Elvin Jones był bardzo ciepłym człowiekiem. Nie spodziewaliśmy się, iż muzyk z takim dorobkiem, gwiazda tego formatu może być tak przystępnym gościem, zdolnym zaakceptować wszystkie niedociągnięcia. Z Warszawy jechaliśmy do Świdnika na dwie tury autobusem, ponieważ Elvin przylatywał wraz z żoną i inną gwiazdą jazzu, Nicolasem Pytonem ze Stanów, a niektórzy muzycy z Londynu. Zmęczeni podróżą artyści położyli się na siedzeniach, ale w pewnym momencie kierowca musiał gwałtownie zahamować. Ekipa wylądowała na podłodze. Było i śmiesznie, i strasznie, ale przygoda zakończyła się szczęśliwie. Wracając do Wieśka Jaworskiego, tworzyliśmy przez pewien czas trzon ekipy organizującej festiwal, później dołączali kolejni: Tomek Chwałczyk, Cezary Listowski, Piotrek Duma… Piotrek był wtedy dyrektorem MOK i szczerze mówiąc znalazł się w dość niekomfortowej sytuacji. Był gospodarzem obiektu, a organizatorami byliśmy my. Ale bardzo dużo nam pomógł, przekazał swoje doświadczenia. Osób zaangażowanych w organizację festiwalu, w bardziej lub mniej formalny sposób, było więcej. Tak, jak Jurek Oleszczuk, który pomagał w merytorycznej ocenie artystów przewidzianych do udziału w nim – tłumaczy Andrzej Mierzicki.

W atmosferze dominowała atmosfera

– Jak określić atmosferę I Świdnik Jazz Festival? Dominowała w niej sama atmosfera. Do sali widowiskowej wkroczyło coś zupełnie nowego i innego od tego, co robiliśmy przedtem, najpierw w Zakładowym Domu Kultury, który potem przekształcaliśmy w Miejski Ośrodek Kultury. Pojawili się ludzie o odmiennych gustach, pasjonaci i odbiorcy innej muzyki. Nie pamiętam, żeby wcześniej było coś tak jazzowego. W pamięć wryła mi się próba Elvina Jonesa. Trwała chyba ze dwie godziny, z czego półtorej muzycy poświęcili na próbę perkusji. Przyglądałem się i przysłuchiwałem tej próbie i byłem zafascynowany tym, co się działo, chociaż wcześniej przeżyłem kilka różnych prób. Kiedy Elvin uderzał w bębny lub talerze, jego ludzie chodzili po całej sali słuchając jak instrumenty brzmią w każdym jej zakamarku – wspomina Piotr Duma, ówczesny dyrektor Miejskiego Ośrodka Kultury.

Warto było

– Rozmawialiśmy tu w kuluarach przed naszym wywiadem. choćby gdybym z góry wiedział, jaka będzie skala tego przedsięwzięcia i format muzyków, z którym się tu zmierzyliśmy, może jednak zrobiłbym po raz drugi to samo. Ale cały czas byliśmy zaskakiwani. Samo pojawienie się Jonesa na plakacie i jego przyjazd sprawił, iż dziennikarze muzyczni zajmujący się jazzem w całej Polsce zjechali do Świdnika i z niedowierzaniem stwierdzali, iż wszystko, co się tu dzieje, jest prawdą. Słucham czasami londyńskiego radia poświęconego muzyce jazzowej, w którym Elvin wciąż obecny jest jako klasyk. Wtedy doceniam, jak istotny był jego pobyt w Świdniku i jak wciąż ważne dla naszego miasta było przyjęcie przez niego patronatu nad festiwalem. Również dla samego Jonesa musiało być to znaczące wydarzenie, skoro po kilku latach przysłał list z prośbą, by tradycja festiwalu była kontynuowana. Widać miał ten patronat w sercu. Pamiętam jak ogromny wysiłek finansowy i organizacyjny, czasem nie do oszacowania, musieliśmy podjąć zarówno my, jak i Miejski Ośrodek Kultury. Ale było warto. Stąd rozumiem troskę, by tradycja Świdnik Jazz Festival była kontynuowana – tłumaczy Andrzej Mierzicki.

– Jurek był bardzo podekscytowany zbliżającym się festiwalem. Ale nie było też tak, iż nie spał po nocach i iż jego praca niekorzystnie odbijała się na rodzinie. Bardzo się emocjonował, ale podchodził do tego z dużą dozą rozsądku. Sam dbał o to, żeby z powodu imprezy nie cierpiała rodzina. Festiwal stał się wielką promocją Świdnika w świecie kultury, jeżeli można tak to nazwać, wysokich lotów i szkoda byłoby tej tradycji nie kontynuować – mówi Dorota Oleszczuk.

– Na sukces Świdnik Jazz Festiwal wpłynął fakt, iż była to impreza kameralna. Niewielkie miasto, skromna sala koncertowa i bardzo bliski kontakt z muzykami. Na jednym z koncertów w Warszawie spotkaliśmy Pawła Brodowskiego, ówczesnego redaktora naczelnego pisma Jazz Forum, który powiedział, iż całe środowisko jazzowe w Polsce było zdziwione, wręcz zszokowane, iż udało nam się uzyskać patronat Jonesa, potwierdzony jego własnoręcznym podpisem. Jest to pamiętane w całej Polsce do dziś. Sukces festiwalu wiele zawdzięcza naszej naiwności, bo gdyby organizatorzy od razu zdawali sobie sprawę z ogromu czekającego ich wysiłku, w tym finansowego, mogłoby ogarnąć ich zwątpienie. Każdy projekt musi mieć początek. Dla pomysłu trzeba znaleźć wsparcie instytucjonalne. Wówczas takiego wsparcia udzielił burmistrz Krzysztof Michalski. Jego dzieło kontynuował Ryszard Sudoł i Waldemar Jakson. Dzisiaj jednak możemy być dumni, bo przetrwanie tego festiwalu godne jest podziwu i szacunku dla nas wszystkich, świdniczan. Nie przesadzę, jeżeli powiem, iż jest się czym szczycić – przekonuje Andrzej Radek.

– W mojej karierze zawodowej stawiałbym to wydarzenie na pierwszym miejscu pod względem jego poziomu, zasięgu, mimo iż wcześniej byłem organizatorem i świadkiem wielu udanych koncertów. To co działo się między koncertami, w holu w trakcie legendarnego już jam session… Piotrek Baron zszedł z podestu pokrytego bordową wykładziną i powiedział: – Boże, zagrałem po raz pierwszy w życiu z kimś takim, z tak genialnym artystą. I wydarzyło się to nie w sali koncertowej, ani w jazzowej knajpie, ale w holu zwykłego kina. kilka festiwali czy imprez muzycznych jest w stanie przetrwać. Szansę mają te, o które się dba i przy których pracują pasjonaci, gdzie rozpala się pierwsza iskra, na której wychowują się kolejne pokolenia – dodaje Piotr Duma.

Idź do oryginalnego materiału