Tango z Lady M. – spektakl, który we mnie przez cały czas tańczy (Sławnik Teatralny – odcinek inny niż zwykle)

1 dzień temu

Tym razem będzie inaczej. W Sławniku pisałem dotąd o teatrze dramatycznym, o słowie i tekście, ale po powrocie z festiwalu w Tajlandii – gdy scena znów przypomniała mi, czym jest taniec w ciele i w pamięci – wróciło do mnie wspomnienie spektaklu, którego już się nie gra, a który widziałem pewnie pięć razy: „Tango z Lady M.” Polskiego Teatru Tańca. Taniec był przez lata częścią mojego życia – tańczyłem, uczyłem tańczyć, żyłem rytmem – i dlatego ten spektakl wraca do mnie nie jak wspomnienie, ale jak echo czegoś, co we mnie pozostało.

„Tango z Lady M.”, premierowo wystawione w 2000 roku, było jednym z najodważniejszych projektów Ewy Wycichowskiej. Spektakl balansował między dramatem a tańcem, między cielesnością a symboliką, między mitem a współczesnością. Nie był rekonstrukcją klasycznego tanga, ale jego dekonstrukcją – emocjonalną, cielesną, namiętną. Nie opowiadał historii linearnie, ale w sekwencjach napięć i pęknięć, jakby cała dramaturgia została zapisana w mięśniach, przyspieszeniach i zatrzymaniach.

Ogromną rolę grała w tym muzyka Leszka Możdżera – zmysłowa, gęsta, przesycona kontrastami. To była muzyka, która wchodziła pod skórę. Raz improwizowana jak oddech, raz precyzyjna jak uderzenie noża o kant stołu. Możdżer stworzył dźwiękowy wszechświat spektaklu: elegancki i brutalny jednocześnie. To dzięki niemu taniec miał puls – nie tylko rytmiczny, ale emocjonalny. Ciało reagowało, zanim zdążyło pomyśleć.

A ciała, które tę muzykę niosły, były absolutnie wyjątkowe. Pamiętam intensywność Agaty Zając jako Lady Muerte – drapieżnej, elektryzującej, niemal magnetycznej. Pamiętam Paulinę Wycichowską (Lady Madea) – jej ogniste, czerwone włosy były jak znak interpunkcyjny spektaklu: każde wejście, każdy obrót, każdy gest niósł sejsmiczną energię. To była tancerka, która „pisze” scenę własnym ciałem. Obok niej Iwona Pasińska jako Lady Makbet – precyzyjna, intelektualna, architektoniczna, budująca ruch jak konstrukcję z napięcia i ciszy. I wreszcie męskie partie Tomasz Moskal (On) i Daniel Stryjecki (Adam) – z siłą, ekspresją i plastycznością, które dodawały dramatycznej głębi.

Za każdym razem, gdy widziałem ten spektakl, czułem, iż oglądam jego nową wersję. Zmieniał się rytm, akcenty, temperatura. Zmieniali się tancerze. Ale sedno pozostawało: „Tango z Lady M.” było opowieścią o relacjach, które nie mieszczą się w słowach – o miłości i dominacji, winie i namiętności, o tym, jak blisko jest od gestu do rany. Każda kolejna obsada niosła tę historię inaczej – czasem szybciej, czasem ciężej, czasem z większą czułością, a czasem z brutalnością, która osiadała w gardle. Właśnie ta zmienność, ten oddech żywej materii powodował, iż spektakl nie był „oglądany”, ale „przeżywany” za każdym razem od początku. To było doświadczenie, które wymykało się powtarzalności – jakby na scenie rodziło się coś jednorazowego, choć znałem każdy jego fragment.

Interpretacyjnie spektakl był jak zwierciadło: jedni widzieli w nim historię o destrukcyjnej sile namiętności, inni – o odwiecznej walce Erosa i Tanatosa, jeszcze inni – o toksycznych relacjach, o kobiecej sile i męskiej słabości, o pragnieniu przekroczenia własnych granic. Dla mnie to był spektakl o ciele jako pamięci – o tym, iż ciało pamięta i czuje więcej niż język potrafi wypowiedzieć. Taniec w „Tangu” odsłaniał emocje, których nie da się nazwać: te, które zaczynają się, zanim pojawi się myśl, i kończą długo po ostatnim ukłonie. W tym sensie spektakl nie tyle „opowiadał”, ile „odbijał” – jakby każdy widz mógł zobaczyć w nim własne zmagania, własne pragnienia i własne pęknięcia. To właśnie ta niejednoznaczność sprawiała, iż nikt nie wychodził z sali obojętny – każdy brał z niego coś innego, ale zawsze coś istotnego.

Może właśnie dlatego wraca dziś do mnie z taką wyrazistością. Bo taniec – jego język – nie starzeje się jak słowo. W ciele zostaje dłużej niż forma przedstawienia. Wchodzi w pamięć głębiej niż zdanie zapisane na papierze. Są ruchy, które pamięta się jak wspomnienie dotyku – nagłe, ostre, delikatne albo niespodziewanie czułe, i one wracają choćby po latach. „Tango z Lady M.” wraca do mnie nie dlatego, iż chcę je pamiętać, ale dlatego, iż moje ciało przez cały czas je pamięta – jakby nosiło w sobie ślady tamtej muzyki i tamtego napięcia. I może właśnie na tym polega siła teatru tańca: iż przechowuje się go nie tylko w głowie, ale w mięśniach, oddechu, rytmie serca.

I choć „Tango z Lady M.” już nie wróci na scenę, to we mnie przez cały czas trwa.

Są spektakle, które nie wymagają nowych premier, by żyć.

Wystarczy, iż raz – albo pięć razy – poruszą człowieka do samego rdzenia.

Bo są spektakle, które się ogląda – i są takie, które na zawsze wchodzą w krew. „Tango z Lady M.” należy do tych drugich.

Reżyseria: Wycichowska Ewa

Choreografia: Wycichowska Ewa

Scenografia: Balcerek Maria

Muzyka: Możdżer Leszek, Piazzolla Astor

Polski Teatr Tańca, premiera 28.01.2000.

Idź do oryginalnego materiału