To nie jest tylko klub, to rodzina

1 tydzień temu

30 lat minęło, jak jeden dzień – mógłby powiedzieć nasz rozmówca. To właśnie on, w 1994 roku, założył LKSW Dan Świdnik – klub, którego zawodnicy są dzisiaj w krajowej czołówce taekwondo i kickboxingu. adekwatnie w lotniczym mieście nie trzeba go przedstawiać, bo jest to postać doskonale znana, która wychowała pokolenia sportowców. O kim mowa? Oczywiście o Piotrze Bernacie.

Cofnijmy się do Pana dzieciństwa i momentu, w którym zaczął Pan uprawiać sport. Od początku były to sporty walki, czy coś innego?

Od początku były to sporty walki. Zaczęło się od taekwondo. Był to sport, którego nikt z moich znajomych nie uprawiał. Byłem dzieckiem mało sprawnym fizycznie. Rodzice po latach przyznali, iż tylko dlatego podpisali mi zgodę na treningi, iż myśleli, iż za dwa tygodnie zrezygnuję. Pomylili się o jakieś 38 lat, ale zawsze miło wspominam tę historię. Gdy jeździłem do liceum do Lublina postanowiłem, iż spróbuję swoich sił po przeczytaniu małego ogłoszenia w Kurierze Lubelskim. Był to AZS Lublin, który prowadził nabór do sekcji taekwondo. Na pierwszych zajęciach było około 170 osób.

Musiał Pan mieć trenera, który Pana inspirował. Kto to był i jak go Pan wspomina?

Takich trenerów było w ciągu tych 38 lat kilku, ale na pewno pierwszy, świętej pamięci Jerzy Pomorski odegrał w moim sportowym życiu wielką rolę, szczególnie na początku. Miałem okazję prowadzić wykład na niedawnym kursie dla przyszłych instruktorów. Mówiłem, iż to właśnie pierwszy trener jest niezwykle ważny. To, jakie ten młody człowiek będzie miał pierwsze wrażenie z treningu może zadecydować o całej jego karierze sportowej. Trener ma duży wpływ na to, czy początkujący zawodnik będzie chciał zostać i trenować, czy też nie. W moim przypadku tak właśnie było. To była oczywiście stara szkoła prowadzenia zajęć. Trener sprawdzał listę. Ten, kto nie był trzy razy na treningu bez usprawiedliwienia, był wyrzucany. Mimo szorstkiego podejścia, które było wtedy normą, trener Pomorski potrafił nas docenić, znaleźć coś choćby w tych nieco mniej sprawnych fizycznie osobach.

Jakie były Pana największe sukcesy odniesione w trakcie kariery zawodniczej?

Troszkę tego było. Ja przede wszystkim specjalizowałem się w układach formalnych. To było coś, co mnie przyciągnęło. choćby nie chodziło to, iż jakoś bardzo chciałem walczyć. Gdzieś w mojej głowie był obraz starych filmów, gdzie dawni mistrzowie robili coś na sprawności, dla równowagi. Takie najmilsze momenty, to mistrzostwo Polski i później międzynarodowe mistrzostwo Polski, właśnie w układach formalnych. Mam w swoim dorobków także kilka medali na zawodach międzynarodowych. Na otwartych mistrzostwach świata udało mi się wejść do grupy finałowej, później powtórzyłem to także jako weteran.

Aktualnie jest Pan właścicielem czarnego pasa (VI Dan) w taekwondo. Jak wygląda procedura zdobywania pasów w tej dyscyplinie?

Zaczyna się od egzaminów na kolorowe pasy. Są one przeprowadzane w klubach. Trenerzy czują, kiedy zawodnicy są na to gotowi. Sam egzamin jest połączeniem treningu z pokazem. Czyli z jednej strony zawodnik musi zademonstrować pewne techniki, kombinacje, również walkę, samoobronę czy rozbijanie desek. Jest tam także element stresu, bo zawodnicy często przed kilkoma nieznanymi osobami muszą zademonstrować to, czego się nauczyli. W przypadku młodych zawodników staramy się żeby to było przede wszystkim fajne przeżycie i pokaz. U starszych egzamin jest wyzwaniem, bo trzeba się pokazać i poddać presji. Egzaminy na czarny pas wyglądają podobnie, ale jest tam już inna ranga komisji i oczywiście nieco więcej trzeba umieć.

Mój ostatni egzamin zdawałem mając prawie 46 lat. Najpierw godzinę stałem po drugiej stronie stołu, gdy zdawały niższe pasy, a później sam musiałem wystąpić i zrobić swoje. Miałem w głowie dwie myśli: jedna, co ja tutaj robię? A druga, iż zaraz po mnie przyjedzie karetka, bo się przewrócę. Ostatecznie wyszło bardzo fajnie, choć muszę przyznać, iż przez kolejny tydzień miałem problem z chodzeniem po schodach.

Jak wyglądały początki LKSW Dan?

Zaczęło się skromnie. W 1994 roku trenowaliśmy w sali ówczesnej SP nr1. Pierwszy sezon treningowy przetrwało 13 osób. Pierwsze obozy, gdzie doczepialiśmy się do innych klubów, pierwsze egzaminy – tak to wszystko na początku wyglądało. Dzisiaj mamy na obozach wysokie standardy, kiedyś były to namioty, prysznic w szkole i treningi na boisku i plaży.

Dzisiaj, gdzie nie pojedziecie, zgarniacie worek medali. Jak długo pracowaliście na taki stan rzeczy?

Oczywiści nie było tak od początku. Najpierw była rywalizacja, głównie w regionie. Jeździliśmy na mistrzostwa makroregionu i tego typu imprezy. Czasem pojechaliśmy także na mistrzostwa Polski i tam cieszyliśmy się jeżeli ktoś zajął dziewiąte miejsce. Wtedy był to dla nas ogromny sukces. Pamiętam mistrzostwa w Poznaniu, gdzie wychodziły duże ekipy i pomyślałem sobie, iż fajnie byłoby kiedy pojechać w 20 osób i właśnie tak się prezentować. Pod koniec lat 90. wygraliśmy po raz pierwszy mistrzostwa makroregionu. Tam też nasi zawodnicy odnieśli pierwsze poważne sukcesy w walkach. Do tej pory nasz klub uznawano za głównie rekreacyjny, gdzie robiliśmy głównie układy, a nie walki. Były wzloty i upadki, ale ogólnie zaczęliśmy się coraz mocniej rozwijać. Dzisiaj faktycznie normą są nasze medalowe starty. Im wyższe kategorie wiekowe, tym medale mają większa wartość. Nie jest łatwo w dzisiejszych czasach utrzymać zawodnika aż do poziomu juniora. Szczególnie, iż rzeczywistość tego sportu jest taka, iż szansa, iż kiedyś będzie się na nim zarabiało duże pieniądze są bliskie zeru. Czasami wręcz trzeba do tego dużo dokładać.

Co te 30 lat działalności klubu oznacza dla Pana osobiście? Jak wpłynęło na Pana życie?

Jest to moja praca i pasja. Łatwo policzyć, iż jest to większość mojego życia. Zaczynałem prowadzić zajęcia mając 22 lata. Jak często się śmieję, w tym wieku człowiek wie wszystko, jest niezniszczalny, niezwyciężony i przekonany o tym, iż za chwilę będzie miał samych mistrzów. Życie to potem błyskawicznie weryfikuje. Jak sobie przypomnę, kiedy prowadziłem treningi 30 lat temu, to aż mnie lekko telepie. Dla mnie ten klub, to druga rodzina. To miejsce, w którym dobrze się czuję, spędzam mnóstwo czasu, czy to w samym klubie, czy wspólnych wyjazdach. Nie wyobrażam już sobie życia bez tego klubu i miło mi słychać, kiedy inni opowiadają, iż dla nich także jest to ważna część ich życia. Mimo, iż coraz więcej czasu zajmują mi sprawy administracyjne, ciągle jestem aktywny, ciągle prowadzę zajęcia. Czasem sędziuję zawody, ale jednak najlepiej czuję się w narożniku z zawodnikiem.

Były momenty zwątpienia? Może choćby zastanawiał się Pan nad zamknięciem klubu?

Nad zamknięciem nie, ale chwile zwątpienia były nie raz. Zawsze powtarzam, iż klub nie pokazuje swojej siły kiedy jest dobrze, ale kiedy są gorsze chwile, kiedy pojawiają się momenty kryzysowe, konflikty, ktoś odchodzi i zabiera ze sobą ludzi do swojego nowego klubu, bo i takie sytuacje się kilka razy zdarzały. Zawsze jednak wracaliśmy silniejsi. To były dla nas sprawdziany, jak wychodzimy z kryzysowych sytuacji. Przetrwaliśmy te odejścia, przetrwaliśmy pandemię, która wielu klubom dała się we znaki. Okazało się, iż po pandemii mieliśmy wręcz jeszcze więcej ludzi niż wcześniej.

Co uważa Pan za największe osiągnięcia klubu w ciągu tych trzech dekad?

To nie jest sukces typowo medalowy. Największym naszym sukcesem jest to, iż on istniejemy w takiej formie jak obecnie. To, iż jest tak wielu ćwiczących, iż tak wiele dzieciaków i ich rodziców zna się i spotyka poza salą treningową. To nie jest miejsce, gdzie płaci się tylko składkę i wychodzi zamykając drzwi nie pamiętając gdzie się było. Bez tego wsparcia nie bylibyśmy w tym miejscu choćby w tym, w którym w tym momencie się znajdujemy. Nasza sala została wybudowana przez instruktorów, zawodników i rodziców. To symbol tego, czym jest nasz klub. To wielka wspólnota i nasz wielki sukces.

Czy któryś z zawodników szczególnie zapadł Panu w pamięć i dlaczego?

Myślę, iż cała ich lista by się zebrała. Warto jednak przywołać przykład naszego instruktora z najdłuższym stażem, Łukasza Staińskiego, który jest naszym wychowankiem. Co ciekawe, swoją żonę poznał właśnie u nas na treningach. Spotkali się pierwszy raz na sparingu, potem zaiskrzyło, pobrali się. Dzisiaj oboje są instruktorami, oboje mają czarne pasy, a ich córki trenują u nas i zdobywają medale na arenie ogólnopolskiej. Młodsza jest choćby w kadrze narodowej, zdobyła medal na mistrzostwach świata. Myślę, iż ich historia, to jest taka kwintesencja klubu.

Czego Panu i klubowi życzyć z okazji urodzin na następne lata?

Stabilności, żeby nie działy się nieprzewidziane rzeczy, żeby omijały nas kontuzje, żebyśmy byli stabilni finansowo. Przydałoby nam się więcej instruktorów, bo mamy mnóstwo zapytań o otwarcie sekcji poza Świdnikiem, ale musimy często odmawiać właśnie ze względu na niewystarczającą liczbę instruktorów.

Mateusz Ostrowski

Idź do oryginalnego materiału